Читать книгу Shantaram - Roberts Gregory David - Страница 13
II
11
ОглавлениеTe długie dni pracy w slumsach i nużącego pośrednictwa dla turystów rozkładały się jeden po drugim w szeregu ciasno ściśniętych godzin jak płatki lotosu w słoneczny świt. Zawsze miałem trochę pieniędzy a czasami mnóstwo. Pewnego popołudnia, parę tygodni po tej pierwszej wizycie u trędowatych, spotkałem się z grupą włoskich turystów, którzy chcieli sprzedać narkotyki innym turystom na jednej z większych tanecznych zabaw w Goa. Z moją pomocą kupili cztery kilo charrasu i dwa tysiące tabletek mandraksu. Bawiło mnie załatwianie nielegalnych interesów z Włochami. Przyjemności szukali pilnie i systematycznie, a interesy robili stylowo. Byli także na ogół hojni – według nich za przyzwoitą, szybką robotę należała się przyzwoita, szybka płaca. Honorarium za pośrednictwo wystarczyło mi na parę tygodni urlopu. Slumsy dostarczały mi zajęcia na całe dnie i większość nocy.
Był schyłek kwietnia, do pory monsunowej zostało trochę ponad miesiąc. Mieszkańcy slumsów przygotowywali się na nadejście deszczów. Pracowali pilnie. Wszyscy wiedzieliśmy, jakie problemy może spowodować pociemniałe niebo. A jednak na każdej uliczce panowała radość, a w uśmiechach dzieci widać było rozradowanie, bo po rozprażonych, suchych miesiącach wszyscy byliśmy stęsknieni deszczowych chmur.
Kasim Ali Husajn wyznaczył Prabakera i Johnny’ego Cygaro na przywódców dwóch grup pomagających przy remoncie domów wdowom, sierotom, kalekom i porzuconym żonom. Prabaker zlecił paru chętnym chłopcom wybieranie bambusowych tyczek i małych kawałków drewna ze stert śmieci przy budowie na skraju naszych slumsów. Johnny Cygaro wolał utworzyć piracką bandę małych uliczników, którzy kradli w sąsiedztwie kawałki blachy, płótna i plastiku. Z okolic znikało wszystko, co mogło się przydać przy uszczelnianiu domów. Mali łupieżcy przywlekli z jednej wyprawy ogromną płachtę; jeśli ocenić po kształcie, stanowiła maskujące przykrycie czołgu. Własność wojska pocięto na dziewięć kawałków i przydzielono dziewięciu domom.
Ja znalazłem się w grupie młodych mężczyzn, którzy mieli oczyszczać kanały i rynsztoki. Po miesiącach zaniedbania zebrało się w nich mnóstwo puszek, plastikowych butelek i słoi – wszystko, czego nie zjadły szczury i ścierwniki. Była to brudna robota, ale ja wykonywałem ją z ochotą. Dzięki niej trafiłem w każdy zakątek slumsów i poznałem setki osób, których normalnie w ogóle bym nie spotkał. Ta praca miała także pewne plusy: zadania wymagające pokory były w slumsie cenione tak bardzo, jak bardzo gardzono nimi w reszcie społeczeństwa. Wszystkie zespoły, które przygotowywały chaty do nadchodzącego deszczu, były radośnie nagradzane. Wystarczyło tylko podnieść głowę znad odrażającego ścieku, by znaleźć się w bujnym ogrodzie uśmiechów.
Kasim Ali Husajn jako przywódca slumsów brał udział w przygotowywaniu każdego planu i podejmowaniu każdej decyzji. Jego władza nie podlegała dyskusji, ale była dyskretna, nienarzucająca się. W tych tygodniach czekania na deszcz doszło do pewnego wydarzenia, które ujawniło jego mądrość i przekonało mnie, z czego wynika powszechny szacunek, jakim go darzono.
Nasza grupa zebrała się pewnego popołudnia w chacie Kasima Alego, by wysłuchać jego najstarszego syna, opowiadającego o swoich przygodach w Kuwejcie. Ikbal, wysoki, muskularny dwudziestoczterolatek o uczciwym spojrzeniu i nieśmiałym uśmiechu, niedawno powrócił z sześciotygodniowego kontraktu w Kuwejcie. Wielu młodych chciało posłuchać o jego doświadczeniach. Jaka praca jest najlepsza? Kto jest najlepszym pracodawcą? Kto najgorszym? Jak zarobić dodatkowo na handlu pomiędzy kwitnącym czarnym rynkiem państw Zatoki i Bombaju? Ikbal codziennie przez tydzień prowadził te korepetycje w głównym pomieszczeniu ojcowskiej chaty, a tłum sięgał aż za drzwi. Jednak tego dnia jego przemowę przerwały krzyki i piski.
Wybiegliśmy i ruszyliśmy w stronę harmidru. Niedaleko natknęliśmy się na hałaśliwą grupę mężczyzn, kobiet i dzieci. Przepchnęliśmy się do środka, gdzie dwaj młodzieńcy walczyli i okładali się pięściami. Nazywali się Faruk i Raghuram. Należeli do grupy pomagającej Prabakerowi zbierać tyczki i deski. Ikbal i Johnny Cygaro rozdzielili walczących, a Kasim Ali stanął pomiędzy nimi. Na jego widok rozwrzeszczany tłum natychmiast się uspokoił.
– Co tu się dzieje? – spytał nietypowo surowym tonem. – Dlaczego się bijecie?
– Na Proroka, niech Allah mu ześle wieczny spokój! – krzyknął Faruk. – On obraził Proroka!
– A on obraził pana Ramę! – odparł Raghuram.
Tłum opowiedział się po stronie jednego lub drugiego, wrzeszcząc i rzucając oskarżenia. Kasim Ali pozwolił na pół minuty hałasu, po czym znowu uniósł ręce.
– Jesteście przyjaciółmi, bliskimi przyjaciółmi – powiedział. – Wiecie, że walka nie zmieni różnic między wami. I obaj wiecie, że walka przyjaciół i sąsiadów to najgorsze ze wszystkiego.
– Ale Prorok, pokój z nim! Raghu obraził Proroka! Musiałem z nim walczyć – zajęczał Faruk. Nadal był zły, ale pod surowym spojrzeniem Kasima Alego zaczął mięknąć. Nie potrafił mu spojrzeć w oczy.
– A ty obraziłeś pana Ramę! – zaprotestował Raghuram. – Czy to także nie powód, żeby…
– To żaden powód! – zagrzmiał Kasim Ali, co uciszyło wszystkich. – Nie istnieje powód dość dobry, byśmy ze sobą walczyli. Wszyscy jesteśmy nędzarzami. Poza tym miejscem wszyscy są nam wrogami. Musimy mieszkać razem albo zginiemy. Wy, młodzi głupcy, podnieśliście rękę na własny lud! Uczyniliście krzywdę wszystkim naszym, każdego wyznania, i zawstydziliście mnie okrutnie.
Wokół nas stało już ponad sto osób. Słowa Kasima obudziły szmer komentarzy. Ludzie pochylali się ku sobie. Ci, którzy stali najbliżej, w środku, powtarzali jego słowa innym, przekazując je w ten sposób aż na skraj grupy. Faruk i Raghuram zwiesili smętnie głowy. Oskarżenie, że zawstydzili Kasima Alego, było mocnym ciosem.
– Obaj musicie ponieść za to karę – dodał Kasim trochę łagodniej, kiedy tłum nieco przycichł. – Karę wybiorę wieczorem wraz z waszymi rodzicami. Do tego czasu będziecie pracować przy sprzątaniu latryny.
Przez tłum przebiegły nowe szmery. Konflikty na tle religijnym niosły ze sobą potencjalne zagrożenie i wszyscy z ulgą zobaczyli, że Kasim traktuje tę sprawę poważnie. Wiele osób w pobliżu mówiło o przyjaźni Faruka i Raghurama, a ja zdałem sobie sprawę, że Kasim miał rację – walka dwóch przyjaciół o różnych wyznaniach uczyniła tej społeczności krzywdę. Potem Kasim Ali zdjął długi zielony szalik, który nosił na szyi, i uniósł go wysoko, by wszyscy widzieli.
– Teraz zaczniecie pracować w latrynie. Ale najpierw zwiążcie się tą oto szarfą. Ona wam przypomni, że jesteście przyjaciółmi i braćmi, a czyszczenie latryny napełni wasze nozdrza smrodem tego, co sobie dzisiaj nawzajem uczyniliście.
Następnie ukląkł i obwiązał szarfą nogi młodzieńców w kostce, przywiązując prawą nogę Faruka do lewej Raghurama. Skończywszy, wstał i kazał im odejść, wskazując latrynę wyciągniętą ręką. Tłum rozstąpił się przed nimi, a młodzieńcy ruszyli i natychmiast się potknęli. Uświadomili sobie, że będą mogli iść tylko wtedy, gdy chwycą się mocno i ruszą w jednym rytmie. Objęli się ramionami i odkuśtykali na trzech nogach.
Tłum odprowadził ich wzrokiem i zaczął chwalić mądrość Kasima Alego. Nagle napięcie i strach znikły, a na ich miejsce zjawił się śmiech. Ludzie zaczęli szukać Kasima Alego, by z nim porozmawiać, ale okazało się, że już odszedł do chaty. Znajdowałem się na tyle blisko, by dostrzec jego uśmiech.
Miałem szczęście i w czasie tych miesięcy często widywałem ten uśmiech. Kasim odwiedzał moją chatę dwa, czasami trzy razy w tygodniu, sprawdzając, jak sobie radzę z rosnącą liczbą pacjentów, którzy zaczęli do mnie przychodzić, gdy doktor Hamid zaakceptował moje listy polecające. Czasami nasz naczelnik kogoś mi przyprowadzał – dziecko pogryzione przez szczury albo młodzieńca z obrażeniami odniesionymi na budowie przy slumsach. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że postanowił przyprowadzić ich do mnie osobiście, ponieważ z jakiegoś powodu nie chcieli przyjść sami. Niektórzy się wstydzili, inni mieli uraz do cudzoziemców, którym nie ufali. Jeszcze inni nie zgadzali się przyjąć żadnych lekarstw z wyjątkiem tradycyjnych, ludowych.
Te tradycyjne lekarstwa sprawiały mi trochę kłopotu. W zasadzie je aprobowałem, a nawet sam z nich korzystałem, jeśli to było możliwe, gdyż wyżej ceniłem niektóre ajurwedyjskie specyfiki od ich zachodnich farmaceutycznych odpowiedników. Jednak niektóre kuracje wydawały się wynikać raczej z przesądów niż tradycji terapeutycznej i były równie odległe od zdrowego rozsądku jak od wiedzy medycznej. Na przykład zwyczaj zakładania na ramię kolorowej opaski z ziół, co miało leczyć syfilis, uznałem za wyjątkowo nieskuteczny. Artretyzm i reumatyzm leczono czasami rozpalonymi do czerwoności węglami, które metalowymi szczypcami wyjmowano z ognia i przykładano do kolan i łokci cierpiącego. Kasim Ali wyznał mi w zaufaniu, że sam także nie popiera tych ekstremalnych kuracji, ale ich nie zakazywał. Natomiast często składał mi wizyty, a ponieważ ludzie go kochali, poszli za jego przykładem i zaczęli się zjawiać liczniej.
Orzechowa skóra Kasima Alego, obciągająca szczupłe, żylaste ciało, była gładka i napięta jak na rękawicy bokserskiej. Gęste, srebrnosiwe włosy strzygł krótko, a bródkę miał o jeden ton jaśniejszą. Przeważnie chodził w bawełnianej kurcie i na modłę zachodnią w zwykłych białych spodniach. Te zwyczajne, tanie stroje były zawsze świeżo wyprane i wyprasowane, a przebierał się dwa razy dziennie. Inny człowiek, mniej szanowany, byłby z powodu tego zwyczaju uważany za dandysa. Jednak na widok Kasima Alego w całych slumsach pojawiały się uśmiechy miłości i podziwu. Jego nieskazitelnie czyste, białe ubranie wydawało się nam wszystkim symbolem jego duchowej i moralnej prawości – od których w tym światku pełnym walki i nadziei zależeliśmy w takim samym stopniu, jak od wody ze wspólnej studni.
Nieprzeciętnie wysoki, bez wysiłku dźwigał brzemię pięćdziesięciu pięciu lat. Nieraz widziałem, jak razem z młodym synem biegnie od zbiorników wodnych do chaty z ciężkimi naczyniami na ramionach i przez całą drogę nie pozostaje w tyle. Gdy siadał na trzcinowych matach, nie podpierał się rękami. Krzyżował stopy i opuszczał się do pozycji siedzącej, zgiąwszy kolana. Był przystojny, a jego uroda w dużej mierze brała się z tej zdrowej witalności i naturalnego wdzięku, które wspierały jego natchnioną, władczą mądrość.
Przez swoje krótkie, srebrnosiwe włosy, szczupłą figurę i głęboki, dźwięczny głos Kasim przypominał mi często Kadirbaja. Nieco później dowiedziałem się, że ci dwaj wielcy dobrze się znali i byli bliskimi przyjaciółmi. Jednak różnili się pod wieloma względami, na przykład poglądami na władzę i korzystanie z niej. Kasim wspierał lud, który go kochał. Kadirbaj zdobył władzę i zatrzymał ją siłą woli i oręża. A w tym starciu sił to mafijny boss był górą. Mieszkańcy slumsów wybrali Kasima Alego na swojego przywódcę, ale to Kadirbaj ten wybór zaaprobował i na niego pozwolił.
Kasim często musiał narzucać swoją wolę, ponieważ tylko on miał w slumsach prawdziwą władzę. Rozstrzygał spory, które przerodziły się w konflikty. Był sędzią w roszczeniach i kontrroszczeniach o majątek i prawa. A wiele osób po prostu prosiło go o poradę w każdej sprawie, od zatrudnienia po małżeństwo.
Kasim miał trzy żony. Pierwsza, Fatima, była od niego o dwa lata młodsza. Druga, Shaila, była młodsza o dziesięć lat. Trzecia miała tylko trzydzieści osiem lat. Po raz pierwszy ożenił się z miłości. Dwa następne małżeństwa zawarł z biednymi wdowami, które w przeciwnym razie nie znalazłyby nowych mężów. Żony dały mu dziesięcioro dzieci – czterech synów i sześć córek – a te, które były wdowami, wprowadziły do jego rodziny jeszcze pięcioro własnych. Aby zapewnić im niezależność finansową, kupił cztery staroświeckie maszyny do szycia. Pierwsza żona, Fatima, ustawiła swoją pod płóciennym baldachimem przed chatą i zatrudniła jednego, dwóch, trzech i w końcu czterech krawców, którzy szyli koszule i spodnie.
Ta skromna firma zapewniała krawcom i ich rodzinom utrzymanie, a nawet pewien zysk, dzielony równo pomiędzy trzy żony. Kasim nie brał udziału w prowadzeniu interesów i łożył na utrzymanie domu, więc pieniądze były wyłączną własnością żon, które mogły wydawać je według uznania. Z czasem krawcy pobudowali chaty wokół mieszkania Kasima, a ich żony i dzieci mieszkały tuż koło rodziny Kasima, tworząc bliską sobie grupę trzydziestu czterech osób, uważających przywódcę slumsów za ojca i przyjaciela. Była to rodzina spokojna i zadowolona. Nie zdarzały się w niej niesnaski. Dzieci bawiły się wesoło i chętnie wywiązywały się z obowiązków. A parę razy na tydzień Kasim otwierał swój wielki pokój dla wszystkich, by podczas majdżi – czyli forum – mogli się do niego zgłosić z żalami lub prośbami.
Oczywiście nie ze wszystkimi dyskusjami czy problemami slumsów przychodzono do Kasima Alego, a Kasim czasami był zmuszony odgrywać rolę policjanta i sędziego tej społeczności rządzącej się własnymi prawami. Pewnego ranka, parę tygodni po wyprawie do trędowatych, piłem herbatę w głębi jego domu, kiedy Jeetendra wpadł z wiadomością, że pewien mężczyzna bije swoją żonę i może ją nawet zabić. Kasim Ali, Jeetendra, Anand, Prabaker i ja ruszyliśmy szybko wąskimi uliczkami w dzielnicy chat na obrzeżach slumsów, tuż przy mangrowych trzęsawiskach. Przed jedną z chat zebrał się tłum, a gdy zbliżaliśmy się do niej, z każdym krokiem wyraźniej słyszeliśmy dobiegające z wewnątrz uderzenia i żałosne krzyki.
Kasim Ali dotrzegł stojącego tuż przy chacie Johnny’ego Cygaro i przedarł się do niego przez milczący tłum.
– Co się dzieje? – spytał.
– Joseph się upił – odpowiedział kwaśno Johnny i splunął głośno w stronę chaty. – Ten bahinchudh bije żonę przez cały ranek.
– Przez cały ranek? Jak długo to się ciągnie?
– Trzy godziny, może dłużej. Sam dopiero przyszedłem. Ludzie mi powiedzieli. Dlatego po ciebie posłałem, Kasimbaj.
Kasim Ali zmarszczył brwi w dzikim grymasie i spojrzał gniewnie w oczy Johnny’ego.
– To nie pierwszy raz Joseph bije żonę. Dlaczego tego nie ukrócisz?
– Bo… – zaczął Johnny, ale nie mógł znieść tego spojrzenia i spuścił wzrok na kamienisty grunt pod nogami. Gotował się w nim gniew i wydawał się bliski łez. – Ja się go nie boję! Nie boję się tu żadnego mężczyzny! Wiesz o tym! Ale oni są… oni są… to jego żona…
Ludzie w slumsach mieszkali bardzo blisko siebie. Najbardziej intymne odgłosy i zachowania ich życia były znane. I jak wszyscy, nie rwali się do wtrącania w to, co uważali za domowe niesnaski, nawet kiedy podczas tych tak zwanych niesnasek zaczynała się lać krew. Kasim Ali uspokajająco położył rękę na ramieniu Johnny’ego i polecił mu natychmiast powstrzymać Josepha. W tej samej chwili z chaty ponownie dobiegły krzyki i dźwięk razów, a po nich przerażający wrzask.
Parę osób zrobiło krok naprzód, gotowe działać. Nagle cienkie drzwi chaty otwarły się gwałtownie, a żona Josepha wypadła na zewnątrz. Zemdlała u naszych stóp. Była naga. Długie włosy miała dziko splątane i sklejone krwią. Na plecach, pośladkach i nogach miała głębokie rany i sinoczerwone pręgi po ciosach jakiegoś pręta.
Ludzie wzdrygnęli się i cofnęli ze zgrozą. Nagość kobiety wstrząsnęła nimi tak samo jak straszne rany. Mną także. W owych czasach nagość była w Indiach jak potajemna religia. Tylko szaleńcy lub święci pokazywali się nago. Przyjaciele ze slumsów wyznali mi szczerze, że przez lata małżeństwa nie widzieli swoich żon bez ubrania. Wszystkich nas zdjęła litość dla żony Josepha i ogarnął wstyd, od którego zapiekły nas oczy.
Z chaty dobiegł krzyk i z drzwi wytoczył się Joseph. Bawełniane spodnie miał poplamione moczem, a podkoszulek podarty i brudny. Rysy wykrzywiał mu głupi, dziki pijacki grymas. Włosy miał zmierzwione, a na twarzy ślady krwi. W dłoni nadal ściskał bambusowy pręt, którym bił żonę. Zmrużył oczy w słonecznym świetle, a potem jego mętne spojrzenie padło na ciało żony, leżącej twarzą do ziemi pomiędzy nim i tłumem. Rzucił przekleństwo i zrobił krok w jej stronę, znowu podnosząc rękę do ciosu.
Wstrząs, który nas paraliżował, ustąpił w zbiorowym krzyku i rzuciliśmy się, żeby go powstrzymać. Dziwne, ale to mały Prabaker pierwszy go dopadł i rzucił się na tego o wiele większego mężczyznę, przewracając go na wznak. Wydarto pręt z dłoni Josepha, przytrzymano go na ziemi. Rzucał się i krzyczał, bryzgając śliną i obrzucając wszystkich przekleństwami. Podeszło parę kobiet, zawodzących jak podczas pogrzebowej ceremonii. Przykryły żonę Josepha sari z żółtego jedwabiu, podniosły ją i zabrały.
W tamtej chwili bardzo niewiele brakowało do linczu, ale Kasim Ali natychmiast zapanował nad sytuacją. Rozkazał ludziom rozejść się lub cofnąć, a tym, którzy przytrzymywali Josepha, kazał nadal trzymać go na ziemi. Jego następny rozkaz mnie zaskoczył. Myślałem, że wezwie policję lub każe zabrać Josepha. Tymczasem spytał, jaki alkohol pił Joseph, i zażądał, by przyniesiono mu dwie butelki. Kazał przynieść także charras i chillum, a Johnny’emu Cygaro zlecił przygotowanie fajki. Kiedy pojawił się pędzony domowym sposobem alkohol, nazywany daru, kazał Prabakerowi i Jeentendrze wlać go przemocą w gardło Josepha.
Posadzono go w kręgu młodych, silnych mężczyzn i podano butelkę. Przez parę chwil przyglądał się im podejrzliwie, ale chwycił ją i pociągnął długi, łapczywy łyk. Młodzieńcy klepali go po plecach i zachęcali do picia. Łyknął jeszcze trochę nadzwyczaj mocnego daru, a potem usiłował oderwać butelkę do ust, twierdząc, że ma już dosyć. Wtedy namowy młodzieńców nabrały mocy. Chłopcy żartowali i śmiali się, przytrzymywali mu butelkę przy ustach, wbijając ją między zęby. Johnny Cygaro zapalił chillum i podał ją Josephowi. Ten zaczął palić i pić na zmianę. Potem, jakieś dwadzieścia minut po wyłonieniu się z chaty z zakrwawionym prętem, spuścił głowę i stracił przytomność.
Tłum przyglądał się przez jakiś czas, jak chrapie na zaśmieconej ścieżce, a potem stopniowo rozszedł się do swoich chat i zadań. Kasim kazał młodzieńcom nadal siedzieć wokół Josepha i uważnie go obserwować. Sam odszedł na pół godziny, by odmówić późną poranną modlitwę. Powróciwszy, kazał przynieść herbatę i wodę. Johnny Cygaro, Anand, Rafik, Prabaker i Jeetendra siedzieli wokół, obserwując. Wśród nich znajdował się także młody, silny rybak Veejay oraz szczupły i wytrzymały woźnica zwany Andhkaarą, czyli Mrokiem, ze względu na swoją ciemną lśniącą skórę. Przez jakiś czas rozmawiali, aż słońce stanęło w zenicie, a narastająca parność znowu chwyciła nas w kleszcze.
Odszedłbym, ale Kasim Ali kazał mi zostać, więc usiadłem w cieniu płóciennej werandy. Czteroletnia córeczka Veejaya, Sunita, przyniosła mi szklankę wody, choć jej o to nie prosiłem. Z wdzięcznością zacząłem popijać ciepławy płyn.
– Tsangli mulgi, tsangli mulgi – podziękowałem jej w marathi. „Grzeczna dziewczynka, grzeczna dziewczynka”.
Sunita była zachwycona, że jestem zadowolony. Przeszyła mnie przenikliwym, radosnym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Była ubrana w szkarłatną sukienkę z angielskim napisem PYZATA BUZIA. Zauważyłem, że sukienka jest podarta i zbyt ciasna, i odnotowałem w pamięci, żeby kupić jej i paru innym dzieciom jakieś ubrania na tanim bazarze, znanym jako Ulica Mody. Robiłem takie notatki w pamięci codziennie, za każdym razem, kiedy rozmawiałem z mądrymi, szczęśliwymi dziećmi ze slumsów. Dziewczynka zabrała pustą szklankę i umknęła, dzwoneczki bransolety na jej kostce dźwięczały cichutko, a bose stopki głośno klepały o kamienie.
Kiedy wszyscy mężczyźni wypili herbatę, Kasim Ali rozkazał im obudzić Josepha. Zaczęli go mocno trącać i kłuć, krzycząc, żeby się ocknął. Poruszył się i burknął niechętnie, bardzo powoli dochodząc do siebie. Otworzył oczy, potrząsnął ciężką głową i z pretensją zaczął się domagać wody.
– Pani nahin – odpowiedział Kasim. „Żadnej wody”.
Wmusili w niego drugą butelkę, brutalnie, lecz nakłaniając go żartami i poklepywaniem po plecach. Pojawiła się kolejna chillum, młodzieńcy zapalili do towarzystwa. Raz po raz warczał, że chce wody. Raz po raz do ust wlewano mu mocny alkohol. Zanim opróżniono trzecią butelkę, znowu stracił przytomność i upadł na bok, z głową przekrzywioną pod niewygodnym kątem. Twarz wystawił na palące słońce. Nikt nawet nie ruszył palcem, żeby go osłonić.
Kasim Ali pozwolił mu spać zaledwie pięć minut, po czym rozkazał go znowu obudzić. Joseph burczał rozeźlony, zaraz potem zaczął pomstować i przeklinać. Usiłował się podnieść na kolana i na czworakach uciec do chaty. Kasim Ali ujął zakrwawiony bambus i podał go Johnny’emu Cygaro. Wypowiedział tylko jedno słowo. „Zaczynaj!”.
Johnny podniósł pręt i opuścił go z głośnym trzaskiem na plecy Josepha. Ten zawył i usiłował odpełznąć, ale krąg młodych mężczyzn zacieśnił się i zapędził go z powrotem na środek. Johnny znowu uderzył. Joseph wrzasnął wściekle, ale młodzieńcy zaczęli go bić i krzyczeć, żeby siedział cicho. Johnny podniósł pręt. Joseph skulił się. Usiłował zogniskować spojrzenie przekrwionych oczu.
– Wiesz, co zrobiłeś? – spytał ostro Johnny. Smagnął go w ramię z głośnym świstem. – Mów, pijany psie. Wiesz, jakiej strasznej rzeczy się dopuściłeś?
– Przestań mnie bić! – warknął Joseph. – Czemu to robisz?
– Wiesz, co zrobiłeś? – powtórzył Johnny. Pręt świsnął znowu.
– Au! – wrzasnął Joseph. – Co? Co zrobiłem? Nic nie zrobiłem!
Veejay przejął pręt i uderzył Josepha w bark.
– Pobiłeś żonę, ty pijana świnio! Pobiłeś ją, być może na śmierć!
Przekazał pręt Jeetendrze, który uderzył Josepha w udo.
– Ona umiera! Jesteś mordercą! Zamordowałeś własną żonę.
Joseph usiłował się osłaniać rękami, gorączkowo szukając wzrokiem drogi ucieczki. Jeetendra znowu podniósł pręt.
– Biłeś żonę przez cały ranek i wyrzuciłeś ją z chaty nagą! A masz, ty pijaku! A masz! Tak jak ty ją biłeś. Jak ci się to podoba, ty morderco?
Zrozumienie, które zaczęło pojawiać się w oczach Josepha, zmieniło się w grymas przerażonej rozpaczy. Jeetendra podał pręt Prabakerowi. Po następnym ciosie Joseph zaczął płakać.
– Nie! – zawodził. – To nieprawda! Jestem niewinny! Co teraz ze mną będzie? Nie chciałem jej zabić! Boże w niebiesiech, co ze mną będzie? Dajcie mi wody! Chcę pić!
– Nie – odparł Kasim Ali.
Pręt spadał raz po raz. Znalazł się w ręce Andhkaary.
– O siebie się martwisz, psie? A co z twoją biedną żoną? Nie martwiłeś się, kiedy ją biłeś. To nie pierwszy raz podniosłeś na nią rękę, prawda? Teraz już koniec. Zabiłeś ją. Nigdy więcej jej nie uderzysz, ani jej, ani nikogo innego. Zdechniesz w więzieniu.
Johnny Cygaro znowu podniósł pręt.
– Ale z ciebie wielki, silny chłop! Taki jesteś dzielny, że biłeś żonę, która jest dwa razy mniejsza od ciebie. Chodź tutaj, spróbuj pobić mnie, ty bohaterze! Chodź, weź ten kij i pobij nim mężczyznę, ty nędzny goonda.
– Wody… – wybełkotał Joseph i upadł na ziemię, płacząc nad samym sobą.
– Nie będzie wody – oznajmił Kasim Ali i Joseph znowu zemdlał.
Obudzono go po raz kolejny, gdy poleżał dwie godziny na słońcu. Bardzo cierpiał. Domagał się wody, ale dali mu tylko daru. Widziałem, że chce odmówić, ale pragnienie za bardzo mu dokuczało. Ujął butelkę w drżące ręce. Ledwie pierwsze krople padły na jego wyschnięty język, pręt znowu poszedł w ruch. Daru pociekło po zarośniętej brodzie Josepha, wylało się z jego rozdziawionych ust. Upuścił butelkę. Johnny podniósł ją i wylał mu na głowę resztę alkoholu. Joseph wrzasnął, usiłował uciekać na czworakach, ale krąg młodzieńców zapędził go na środek. Jeetendra trzymał pręt i smagał go po pośladkach i nogach. Joseph skomlał, płakał, jęczał.
Kasim Ali siedział na uboczu, w cieniu drzwi chaty. Przywołał Prabakera i rozkazał posłać po licznych przyjaciół i krewnych Josepha, jak również po krewnych Marii, jego żony. Zjawiali się nowi ludzie, zajmowali miejsca młodzieńców z kręgu i tortury Josepha trwały. Przez kilka godzin jego przyjaciele, krewni i sąsiedzi na zmianę obrzucali go obelgami i oskarżeniami, smagając prętem, którym tak okrutnie pobił żonę. Ciosy były ostre i bolesne, ale nie na tyle, by przeciąć skórę. Była to kontrolowana kara, dotkliwa, lecz nie okrutna.
Odszedłem, ale tego popołudnia wracałem tam parę razy. Wielu mieszkańców slumsów przystawało tam i patrzyło. Zajmowali miejsca w kręgu wokół Josepha lub opuszczali go, jeśli chcieli. Kasim Ali siedział w drzwiach chaty, wyprostowany i poważny, nie odrywając spojrzenia od kręgu. Dyrygował egzekucją cichymi słowami lub nieznacznymi gestami, nie odpuszczając skazańcowi ani na chwilę, ale i nie dopuszczając do przesady.
Joseph zemdlał jeszcze dwa razy, zanim wreszcie się poddał. W końcu się załamał. Jego nienawiść i upór zostały złamane. Szlochając, powtarzał imię żony. „Maria, Maria, Maria…”.
Kasim Ali wstał i zbliżył się do kręgu. Na ten właśnie moment czekał. Dał znak Veejayowi, który przyniósł z pobliskiej chaty miskę ciepłej wody, mydło i dwa ręczniki. Ci sami mężczyźni, którzy do tej pory bili Josepha, teraz go utulili, umyli mu twarz, szyję, ręce i stopy. Napoili go. Uczesali. Uspokoili uściskami i pierwszymi życzliwymi słowami, które usłyszał od rozpoczęcia kary. Powiedzieli, że znajdzie przebaczenie i pomoc, jeśli naprawdę żałuje. Przyprowadzono do niego wiele osób, także mnie, a jemu kazano dotknąć naszych stóp. Ubrano go w czystą koszulę i posadzono, czule podtrzymując. Kasim Ali przykucnął przed nim i spojrzał w jego przekrwione oczy.
– Twoja żona Maria nie umarła – powiedział cicho.
– Nie… nie umarła? – wymamrotał Joseph.
– Nie, nie umarła. Jest w bardzo ciężkim stanie, ale żyje.
– Dzięki Bogu, dzięki Bogu.
– Kobiety z twojej rodziny i rodziny Marii postanowiły, co zostanie uczynione – ciągnął Kasim powoli i dobitnie. – Czy żałujesz? Czy wiesz, co zrobiłeś swojej żonie i czy tego żałujesz?
– Tak, Kasimbaj – rozpłakał się Joseph. – Bardzo, bardzo żałuję.
– Kobiety postanowiły, że nie wolno ci się spotykać z Marią przez dwa miesiące. Jest w bardzo złym stanie. Mało brakowało, a byś ją zabił; będzie dochodzić do siebie przez dwa miesiące. W tym czasie będziesz codziennie pracować – długo i ciężko. Będziesz odkładać pieniądze. Nie wypijesz ani kropli daru czy piwa, ani niczego prócz wody. Czy rozumiesz? Ani czaju, ani mleka, ani niczego prócz wody. Musisz przestrzegać tego postu, gdyż jest to część kary.
Joseph słabo pokiwał głową.
– Tak, tak. Tak będzie.
– Maria może postanowić, że nie chce cię już więcej widzieć. O tym także musisz usłyszeć. Może chcieć się z tobą rozwieść, nawet po dwóch miesiącach – a jeśli zechce, ja jej w tym pomogę. Lecz jeśli po dwóch miesiącach zechce cię przyjąć z powrotem, za oszczędzone pieniądze, które zarobisz ciężką pracą, zabierzesz ją na wakacje w chłodne góry. Podczas tego pobytu z żoną ujrzysz własną brzydotę i będziesz się starał zmienić. Inszallah, stworzysz szczęśliwą i cnotliwą przyszłość dla żony i siebie. Oto decyzja. Teraz odejdź. Koniec rozmów. Zjedz i zaśnij.
Kasim wstał, odwrócił się i odszedł. Przyjaciele pomogli Josephowi wstać i prawie zanieśli go do chaty. Sprzątnięto w niej i zabrano wszystkie ubrania oraz rzeczy osobiste Marii. Joseph otrzymał ryż i dhal. Zjadł trochę, a potem położył się na cienkim materacu. Dwaj przyjaciele usiedli obok i chłodzili go wachlarzami z zielonego papieru. Zakrwawiony pręt zawieszono na słupie przed chatą Josepha, by wszyscy go widzieli. Miał tam pozostać przez dwa miesiące kary Josepha.
Ktoś włączył radio w chacie nieopodal i przez alejki i zaułki gwarnych slumsów popłynęła miłosna piosenka w hindi. Gdzieś płakało dziecko. Kury grzebały w piasku i wydziobywały coś z niego w miejscu, gdzie stał krąg dręczycieli Josepha. Gdzie indziej śmiała się kobieta, bawiły się dzieci, sprzedawca bransolet wykrzykiwał zachęty w marathi. Bransoleta to uroda, a uroda to bransoleta!
Gdy do slumsów powróciło tętno i puls normalnego życia, wróciłem krętymi alejkami do swojej chaty. Rybacy i rybaczki wracali z portu Sassoon z koszami, z których dobywał się zapach morza. Co nie dziwiło w tym pełnym wiecznych kontrastów miejscu, tę samą porę wybrali sobie na przemarsz sprzedawcy kadzideł, wlokący za sobą woń drewna sandałowego, jaśminu, róży i paczuli.
Rozmyślałem o tym, co zobaczyłem owego dnia, co ludzie robią dla siebie w tym miasteczku liczącym dwadzieścia pięć tysięcy dusz, bez policji, sędziów, sądów i więzień. Myślałem o czymś, co parę tygodni temu powiedział Kasim Ali, kiedy ci dwaj młodzieńcy, Faruk i Raghuram, zasłużyli na karę i przez cały dzień pracowali związani ze sobą w latrynie. Kiedy się już wyszorowali w gorącej wodzie i przebrali w nowe lungi i czyste białe podkoszulki, stanęli przed zgromadzonymi rodzinami, przyjaciółmi i sąsiadami. Płomienie lamp migotały na wietrze, zapalając złote blaski w oczach i rzucając ścigające się cienie na trzcinowe ściany chat. Kasim Ali podał do publicznej wiadomości karę, którą obmyśliła rada hinduistów i muzułmanów, przyjaciół i sąsiadów. Karą za tę kłótnię o religię było nauczenie się modlitwy religijnego obrządku przyjaciela.
– Tak dokona się sprawiedliwość – oznajmił tamtego wieczora Kasim Ali, a jego oczy koloru kory złagodniały, gdy spojrzał na obu młodzieńców. – Gdyż sprawiedliwość to sąd trafny i wybaczający. Sprawiedliwość się nie dokona, dopóki wszyscy nie poczują satysfakcji, nawet ci, którzy nas obrazili i których musimy ukarać. Przez nasz postępek względem tych dwóch chłopców ujrzałeś, że sprawiedliwość to nie tylko kara dla winowajców. To także sposób, w jaki staramy się ich ocalić.
Znałem te słowa na pamięć. Zapisałem je w moim roboczym dzienniku tuż po tym, jak Kasim Ali je wypowiedział. A w dniu cierpienia Marii i hańby Josepha wróciłem do chaty, zapaliłem lampę, otworzyłem czarny dziennik i zapatrzyłem się w zapisane słowa. Gdzieś niedaleko siostry i przyjaciółki pocieszały Marię i wachlowały jej posiniaczone, pobite ciało. W chacie Josepha Prabaker i Johnny Cygaro wzięli pierwszą wachtę, by czuwać nad śpiącym sąsiadem. Gorący był ten wieczór, gdy niknęły długie cienie i zapadał zmrok. Wciągałem w nozdrza stojące powietrze, pyliste i nasycone dymem ognisk. I były te mroczne chwile zadumy; tak ciche, że słyszałem, jak kropelki potu kapią z mojej zasmuconej twarzy jedna po drugiej, jedno mokre kółeczko, roniące promieniste łzy wokół słów sprawiedliwość… wybaczyć… karać… ocalić…