Читать книгу Szkoła na wzgórzu - Sebastian Imielski - Страница 3
2.
ОглавлениеDyrektor Mech posturą przypominał zapaśnika i nie mam tu na myśli klasycznej odmiany tego szlachetnego sportu, a raczej amerykański wrestling. Mierzył na pewno blisko dwóch metrów, a zasięg jego ramion musiał być porównywalny z parametrami gwiazd NBA. Oceniając po wyglądzie, stanowił absolutne przeciwieństwo znanych mi dotąd dyrektorów placówek oświatowych. Jako nauczyciel z ośmioletnim stażem przeżyłem w sumie trzech dyrektorów. Dwójka pochodziła z gimnazjum numer pięćdziesiąt pięć w Gdańsku, gdzie zaczynałem pracę po studiach i kontynuowałem ją do czerwca tego roku; jeden natomiast, a właściwie jedna kierowała prywatnym gimnazjum w Gdyni, w którym zahaczyłem się na dodatkowym etacie w zeszłym roku. Żadna z tych osób nie wywarła na mnie przy pierwszym spotkaniu takiego wrażenia jak Mech.
Jakby tego było mało, wystrój jego gabinetu przypominał bardziej miejsce urzędowania rektora wyższej uczelni niż pokój dyrektora prowincjonalnego zespołu szkół. Już sama przestrzeń była imponująca. Gabinet miał ze czterdzieści metrów kwadratowych. Okazała rzeźbiona biblioteka zajmowała wschodnią ścianę pomieszczenia, obok niej wisiało lustro w zdobionej drewnianej oprawie. Sam Mech zasiadał pod oknem za idealnie dopasowanym do wystroju wnętrza biurkiem w odcieniu orzecha. Wszystko to, w połączeniu z pasującym do kompletu krzesłem i stojącym za jego plecami zegarem, stanowiło zestaw mebli gdańskich. Moja babcia miała przed laty podobną bibliotekę, autentyczny antyk z lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Podejrzewałem, że meble Mecha to współczesne imitacje. Gdyby były prawdziwe, to w tak dobrym stanie musiałyby być warte majątek.
– Jak pan widzi, aura nie rozpieszczała nas w tym roku – powiedział, pochylając się nad parującym kubkiem kawy. Przede mną stała herbata. Siedziałem na krześle po drugiej stronie biurka, które ze względu na rozmiary spokojnie mogło spełniać rolę stołu konferencyjnego. Ciekawiło mnie, czy podobne pogawędki z nowymi pracownikami były w tej szkole normą? Rozmawialiśmy od kwadransa. Mech opowiadał głównie o planach związanych z rozpoczynającym się rokiem szkolnym i o gronie nauczycielskim. Roztaczał wizję wyremontowanej za unijne fundusze sali gimnastycznej, pochwalił się również nowymi szatniami oraz otwartą w zeszłym roku pracownią komputerową, która z powodu nieszczelnego dachu ucierpiała nieco podczas ulewy.
– Co prawda trąba powietrzna ominęła Sławino, ale oberwanie chmury trochę nas podtopiło – kontynuował, a ja próbowałem przybrać minę zafascynowanego słuchacza. – Nic wielkiego w porównaniu z powodziami na południu kraju, ale nawet do tego tutejsi mieszkańcy nie są przyzwyczajeni. Susze, owszem, dawały się nam we znaki, takiego potopu jednak dawno tu nie widziano. Ja przynajmniej sobie nie przypominam.
Początkowe minuty rozmowy wiele mi o nim powiedziały. Mech był gawędziarzem. Typem człowieka, który poszukuje osób lubiących słuchać rozbudowanych historii. To pierwsza z cech niepasujących do niedźwiedziowatego wyglądu. Zastanawiałem się, jak mogła wyglądać jego droga na to stanowisko. Informacje zawarte na szkolnej stronie internetowej były bardzo skąpe. Dowiedziałem się z nich właściwie tylko tyle, że ma pięćdziesiąt siedem lat i od czternastu rządzi tutejszą szkołą.
Kiedy skończył rozprawiać o zaletach prowadzonej przez siebie placówki, rozmowa zeszła na temat mojego zakwaterowania.
– Będzie się panu u Zosi dobrze mieszkało – zawyrokował. – To legenda naszej szkoły. Złoty człowiek. Zadomowił się już pan?
– Tak – odparłem. – Pokój jest bardzo przytulny. Piękna okolica, no i będę miał blisko do pracy.
Nagle w gabinecie zawibrował ciepły głos:
– Dyrektorze, przyszła pani Juraszek. – Nie wiedzieć kiedy sekretarka uchyliła drzwi, wciskając do gabinetu głowę, zupełnie jakby jakaś magiczna moc uniemożliwiała jej pokazanie całej sylwetki.
Twarz Mecha rozpromieniła się.
– Świetnie, proszę, niech wejdzie.
Gdy próg pomieszczenia przestąpiła odziana w obcisłe dżinsy śliczna blondynka, zrozumiałem, skąd nagłe ogniki podniecenia w oczach statecznego wydawałoby się Mecha. Dziewczyna podeszła do biurka i z szerokim uśmiechem podała mężczyźnie rękę.
– Dzień dobry – przywitała się.
Mech wstał, co uwidoczniło komiczną dysproporcję pomiędzy nimi. Dziewczyna sięgała mu do ramienia. Nie zważając na to, dyrektor szarmancko musnął ustami wyciągniętą ku sobie dłoń, i zwrócił się w moją stronę.
– Pani Andżelika będzie uczyć w naszej szkole języka angielskiego – rzekł z dumą.
Teraz ja stałem się beneficjentem słodkiego uśmiechu. Młoda anglistka odgarnęła zalotnie opadającą na oczy grzywkę, po czym wyciągnęła rękę na powitanie.
– Andżelika Juraszek – powiedziała cienkim, nieco piskliwym głosem.
– Sylwester Cichy – przedstawiłem się, ściskając jej dłoń.
Była odważna, tak się ubierając. Dżinsy i bluzka z dekoltem to raczej swobodny strój jak na wizytę u przyszłego pracodawcy. Sam wbiłem się w swój najlepszy garnitur. Osoba przyglądająca się całej sytuacji z zewnątrz zapewne wzięłaby nas za istoty z totalnie różnych planet.
– Trochę mnie pan dyrektor uspokoił – rozpoczęła, bez wahania zajmując miejsce obok mnie. – Już myślałam, że będę tu jedynym nowym nauczycielem.
– To wyjątkowy rok. – Mech powoli wypowiadał słowa, jakby każde niosło wiekopomną prawdę. – Zwykle stanowimy zwarty i zgrany zespół pedagogiczny, ale ostatnio trapią szkołę pewne kłopoty. Dwoje nauczycieli ze względów zdrowotnych nie mogło kontynuować pracy, stąd bardzo szybka decyzja o zatrudnieniu państwa. Pan Sylwester obejmie klasy naszej polonistki Wiolety Warmińskiej, która przeszła na wcześniejszą emeryturę. Pani natomiast zajmie miejsce Mariana Zacharskiego, którego po wypadku samochodowym czeka długa rekonwalescencja.
Andżelika syknęła i pokiwała z zatroskaniem głową, co natychmiast podchwycił Mech.
– To na szczęście tylko noga – tłumaczył. – Wypadek wyglądał naprawdę groźnie. Gdyby nie refleks Mariana, mogłoby dojść do prawdziwej tragedii. Dacie wiarę? Pijany traktorzysta, który zajechał mu drogę, nawet się nie zatrzymał, a musiał widzieć staczające się ze zbocza auto. Dopiero kilka godzin później dopadła go policja. Co się na tych drogach dzieje, to doprawdy trudno pojąć. Człowiek przeszedł dwie operacje, a i tak może zostać inwalidą.
– Tak jest wszędzie, panie dyrektorze – skomentowała dziewczyna. – To nie narkotyki czy papierosy, lecz alkohol jest w naszym społeczeństwie największym złem. Jeśli nie wbijemy tego młodym do głów, to za parę lat staniemy się otumanionym, niezdolnym do własnego zdania, odtwórczym narodem.
Mech wydawał się zaskoczony, ale i niezwykle usatysfakcjonowany tą konkluzją. Rozparł się w swym fotelu, jakby musiał dogłębniej przeanalizować usłyszane słowa.
– Cieszę się, słysząc to z ust tak młodej osoby – powiedział w końcu, nie spuszczając z dziewczyny wzroku. – To daje pewną nadzieję. Taki powiew świeżości wszystkim nam dobrze zrobi.
To było genialne. Andżelika natychmiast skupiła na sobie pełnię jego uwagi. Nie zdziwiłbym się, gdyby dyrektor zupełnie zapomniał o mojej osobie. Agencje PR-owe powinny się o nią zabijać. Po jaką cholerę pchała się na etat w małomiasteczkowej szkole?
Wymiana zdań trwała jeszcze przez kilka minut. W tym czasie Mech rozprawiał o zaletach sławińskiego krajobrazu. Andżelika natychmiast poprosiła o polecenie jej kilku miejsc, bo jak stwierdziła, jest zapalonym fotografem i wielką miłośniczką przyrody. Po stworzeniu naprędce listy botaniczno-zoologicznych hitów dyrektor pożegnał nas, przypominając o czwartkowej radzie pedagogicznej.
– Poznacie wszystkich i ustalimy szczegóły planu zajęć. Bez obaw, poczujecie się jak w domu. Tu panuje zupełnie inna atmosfera niż w dużych miastach.
Gdy wyszliśmy z gabinetu, zaatakowała nas głucha cisza pustego holu. Za kilka dni miał się zapełnić tabunami pełnej wakacyjnych wrażeń młodzieży. Rozpocznie się kocioł, pomyślałem. Tak nazywałem każdy początek roku szkolnego.
– Jeeezu, co za dziura – rzuciła „słodka” Andżelika, po czym bez wahania włożyła papierosa do ust. – Nie mam pojęcia, jak wytrzymam na tym zadupiu. Ledwo usiedziałam parę minut z tym nudziarzem i mam dość. Palisz?
– Nie – odparłem zaskoczony. Grzebała nerwowo w przewieszonej przez ramię torebce, aż w końcu wyciągnęła zapalniczkę i jednym pstryknięciem wznieciła płomień, którym natychmiast zajęła się końcówka papierosa.
– Skąd jesteś? – zapytała, gdy zmierzaliśmy w kierunku wyjścia ze szkoły. Unoszące się pod sufitem kłęby papierosowego dymu znaczyły przebytą korytarzem drogę.
– Z Gdańska.
– I sprowadziłeś się tutaj? Na głowę upadłeś? Nie mogłeś zahaczyć się w Trójmieście?
– Tak się złożyło, że właśnie tego chciałem uniknąć. A ty?
– Słupsk – odparła. – Wspaniałe miasto rosnącej beznadziei.
Gdy opuściliśmy szkołę, mruknęła coś na pożegnanie i ruszyła w kierunku schodów wiodących ku centralnej części miejscowości. Bezwiednie odprowadziłem ją wzrokiem. Jedno było pewne: atrakcyjna nauczycielka wśród nabuzowanej hormonami młodzieży zwiastowała kłopoty. Obserwując trzpiotkę w dyrektorskim gabinecie, nie dawałem jej szans na dotrwanie do końca roku szkolnego. Zaciągająca się grubym marlboro kobieta wywróciła moje wyobrażenie do góry nogami. Niezła aktorka.
Skierowałem się ku przeciwległemu zejściu. Do rozpoczęcia roku szkolnego pozostały trzy dni.