Читать книгу Szkoła na wzgórzu - Sebastian Imielski - Страница 9
8.
Оглавление„Zostaw gnojka w spokoju” – słowa Andrzeja kołatały mi w głowie. Wtórował im stukot kół autosana. Byłem wkurzony. Głównie swoją bezsilnością. Całą noc o tym myślałem. Różne rzeczy w szkole widziałem – rozwydrzeni rodzice, uczniowie, babcie i dziadkowie to codzienność – ale o czymś takim jak w Sławinie jeszcze nie słyszałem. Nawet nie wiedziałem, jak to nazwać. Korupcja? Układ? Może. W każdym razie Laura Mech grała tu przewodnią rolę i nie miałem wątpliwości, że zechce zniszczyć każdego, kto stanie jej na drodze. Ja już byłem na cenzurowanym.
W piątek zebrałem od chętnych prace domowe. Miałem nadzieję przejrzeć je w weekend. Ostatnią lekcję skończyłem o trzynastej i od razu ze szkoły udałem się na przystanek PKS. Autobus przyjechał kwadrans później i tłukł się po wioskach przeszło trzy godziny. Do Gdańska dobrnąłem po szesnastej, a do mieszkania mamy na Morenie o szóstej.
– No jak ci tam jest? – zapytała, nim zdążyłem zdjąć buty. – Warto było tak zmieniać swoje życie?
– Warto, warto – zapewniłem. – Wszystko jest w porządku. Fajni ludzie, miła atmosfera. Tam naprawdę można odetchnąć.
– No nie wiem... wyjeżdżając, odciąłeś się od wielu możliwości. – Słyszałem to po raz setny i za każdym razem krew we mnie wrzała. Pohamowałem się jednak i nie skomentowałem. Skoro miałem wpadać do matki sporadycznie, postanowiłem, iż będą to wizyty pozbawione konfliktów.
– Dlaczego tylko ty masz cierpieć? – mama kontynuowała swoją tyradę, wielokrotnie pewnie przemyślaną podczas samotnie spędzanych wieczorów. – Ona robi karierę w tych bankach, a ty się cofasz. Nie rozumiem tego. Co z twoim awansem? Chcesz całkowicie osiąść na laurach? Są przecież inne dziewczyny. Proszę cię, zrób coś ze sobą.
– Dobrze, mamo. Wszystko będzie w porządku. Daj mi tylko trochę czasu. Poukładam to, zobaczysz.
– Oby, oby.
Im dłużej z nią rozmawiałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu o trafności decyzji związanej z wyjazdem. Nasilenia takich tyrad po prostu bym nie wytrzymał. Mogłoby dojść do nieprzyjemnych spięć, co dodatkowo popsułoby rodzinną atmosferę. Chciała dobrze, martwiła się, ale musiała w końcu przyjąć do wiadomości, że potrafię podejmować racjonalne decyzje.
Zjadłem kilka obowiązkowych dań, pogadałem z mamą do dziewiątej i wymawiając się zmęczeniem, położyłem się spać.
Mieszkanie na Morenie to typowe M4 w bloku z wielkiej płyty. Trzy niewielkie pokoje, kuchnia i łazienka. Dwa najmniejsze pomieszczenia zajmowaliśmy niegdyś z Anią, w dużym pokoju mieszkała mama z tatą, a później sama mama. Minęło osiem lat, odkąd się stamtąd wyprowadziłem, a jednak mój pokój nadal trwał w nienaruszonym stanie i czekał na lokatora. Oficjalnie był to pokój gościnny. Czasem na noc zostawała Ania z dzieciakami. Przyjemnie było po tylu latach przyłożyć znowu głowę do poduszki, w której towarzystwie spędziło się połowę dzieciństwa.
Choć czułem się zmęczony, sen nie nadchodził. W głowie kotłowały się myśli o niedoszłym ślubie, Laurze Mech, mamie i pretensjach Ani. Próba skatalogowania problemów pod względem ważności spełzła na niczym. Każdy z nich stanowił osobną igiełkę wbijającą się powoli w moje ciało. W końcu każdemu będę musiał stawić czoło. Zapaliłem lampkę i wyjąłem z teczki zeszyty trzecioklasistów. Te prace były dla mnie ważne, dawały bowiem pojęcie, na jakim poziomie umiejętności pisania są uczniowie w Sławinie. Z doświadczenia wiem, że dzieciaki mają ogromne trudności z przelewaniem myśli na papier, a lektura pierwszych tekstów utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Początkowy mnie rozbawił. Niejaki Leszek Luft bez zbędnej skromności określił siebie jako świetnego piłkarza na pozycji napastnika i najbliższe lata kariery wiązał z krótkim epizodem w Lechii Gdańsk, a następnie sławą w Barcelonie, Realu Madryt i Interze Mediolan. Miałem nadzieję, że osiągnie zapowiadany poziom Ligi Mistrzów, bowiem w posługiwaniu się mową polską tkwił na etapie krajowej okręgówki. Praca zajmowała jedną stronę zeszytu i zawierała osiemnaście błędów ortograficznych. O gramatycznych i interpunkcyjnych nawet nie wspominam. Potem było trochę lepiej. W wypracowaniu o pracy programisty komputerowego odnalazłem pasję dziewczyny z biblioteki. Kolejny chłopak chciał otworzyć firmę specjalizującą się w projektowaniu i zakładaniu instalacji elektrycznych. Miałem też lekkoatletę z aspiracjami olimpijskimi. Dalej poziom spadał. Zdania wydawały się coraz bardziej pokraczne i nielogiczne. Nagminne powtórzenia sprawiały wrażenie bezsensownej pisaniny na kolanie, byle tylko zapełnić puste kartki. Gdy nastała północ, byłem już potężnie zmęczony. Kwadrans później trafiłem na diament i poczułem natychmiastowy przypływ sił.
Sam wygląd zeszytu Alicji Maj, z niemal wykaligrafowanymi tematami zajęć, świadczył o nadzwyczajnej skrupulatności. Gdy zagłębiłem się w tekst, nie mogłem uwierzyć, że wyszedł spod pióra szesnastolatki. Dojrzałe, pełne pasji zdania przyciągały uwagę. Chciała zostać dziennikarką albo pisarką. Co więcej, czytając to, co stworzyła, byłem przekonany, iż osiągnie swój cel. Popełniła co prawda kilka nieznacznych błędów, styl wymagał szlifu, ale na Boga, ona miała szesnaście lat. Ja w jej wieku stawiałem w zeszycie niezgrabne kulfony.
Od najmłodszych lat kochałam przyrodę i chciałam o niej pisać. Opowieści taty i jego albumy o zwierzętach natchnęły mnie do stworzenia pierwszych historii. Tak powstał zając Felek i wiewiórka Wesołka. Tworząc ich przygody, czuję się, jakbym była w innym świecie. Jest radosny i przyjazny. Dla mnie to bardzo ważne, aby taki pozostał...
Przeczytałem trzystronicowy tekst dwa razy, a chwilę później jeszcze raz. Jeśli Alicja rzeczywiście samodzielnie to napisała, miała w sobie ogromny potencjał. Musiałem ją bliżej poznać. Gdyby posiadała jakieś teksty, to warto nad nimi popracować i być może przesłać do jednego z pism literackich. W końcu miałem jakiś cel, misję, której musiałem się podjąć. Nie mogłem dopuścić, by taki talent zmarnował się pod moimi skrzydłami.