Читать книгу Szkoła na wzgórzu - Sebastian Imielski - Страница 5
4.
ОглавлениеO ósmej Kocioł buchał pełną mocą. Mój debiut w Gimnazjum Zespołu Szkół w Sławinie przypadł na klasę pierwszą A. Trema na twarzach uczniów była zauważalna. Znam nauczycieli, którzy w takich sytuacjach lubują się w epatowaniu atmosferą szkolnej grozy. Uważają, że jeśli zrobią na pierwszoroczniakach wrażenie surowych i bezkompromisowych, to później w zastraszonych dzieciakach będą mieli uległą publikę. Ja działałem inaczej. Chciałem rozluźnić atmosferę, dowiedzieć się o nich czegoś. Przedstawiłem się i poprosiłem o to samo. Po kolei wypowiadali swoje imiona i nazwiska, podawali nazwy miejscowości, z których pochodzą. Porozmawialiśmy trochę o podstawówce, chciałem wysondować, jaki materiał przerobili i generalnie jak są przygotowani. Uczniowie głównie dojeżdżali z kilku wiosek wokół Sławina. W związku z tym obawiałem się zróżnicowanego poziomu. Potwierdziły to pierwsze wypowiedzi. Namierzyłem co najmniej dziesięciu delikwentów, którym skonstruowanie paru logicznie brzmiących zdań sprawiało widoczne problemy. Zwiastowało to spore kłopoty. Zapowiedziałem przeprowadzenie testu wstępnego w połowie września i w tym momencie rozległ się dzwonek. Kolejne godziny minęły według tego samego szablonu. Druga z pierwszych klas potwierdziła moje obawy. Zatrudniając się w Sławinie, nie wziąłem pod uwagę problemów wynikających z naleciałości językowych. Brały się one z totalnego pomieszania w języku, jakim operowali niektórzy uczniowie, słów polskich i kaszubskich. Czekało mnie spore wyzwanie.
Ostatnią poniedziałkową lekcją były zajęcia z trzecią B. Fakt, iż pozostałe godziny minęły spokojnie i bez zakłóceń, uśpił nieco moją czujność. Gdy weszliśmy do klasy, na tablicy widniała już namalowana kredą szubienica.
Zignorowałem rysunek.
– Dzień dobry – przywitałem się.
W odpowiedzi usłyszałem niemrawe:
– Dzień-do-bry.
– Nazywam się Sylwester Cichy i jak zapewne wiecie, będę prowadził z wami lekcje języka polskiego.
Z ostatniej ławki dobiegł przeciągły rechot.
– Łał, to co dzień będzie balanga, a myślałem, że sylwestra mamy tylko raz w roku – usłyszałem.
Dwóch długowłosych chłopaków bez żadnego skrępowania zanosiło się śmiechem. Część z pozostałych uczniów przyłączyła się do nich.
– Następnym razem przyniosę petardy – dodał ten siedzący bliżej ściany, rozpierając się w ławce. Tym razem cała klasa wybuchnęła śmiechem.
Brak reakcji byłby zabójczy. Miałem mało czasu, by opracować dobrą strategię. W karierze zdarzali mi się trudni uczniowie. Z niektórymi spięcia były naprawdę ostre. Nigdy jednak nie przydarzyło mi się to na pierwszej lekcji. Co do jednego nie miałem wątpliwości: jeśli odpuszczę, zobaczą we mnie jelenia. Wtedy będę skończony.
– Widzę, że atmosfera w waszej klasie jest dość swobodna – rzekłem, siląc się na luz. – To dobrze, stres nie wpływa pozytywnie na przyswajanie wiedzy. Nie pozwolę jednak na przesadę. – Zmieniłem intonację głosu na ostrzejszą. Zeszłoroczny kurs nie poszedł na marne. – Panowie z tyłu są jej bliscy, a to w moich klasach zawsze się źle kończy – kontynuowałem. – Wobec nikogo nie stosuję taryfy ulgowej, zapewniam was. Dla mnie najważniejsze jest przygotowanie do egzaminu. Jeśli uznam, że ktoś sobie nie radzi, nie otrzyma na koniec pozytywnej oceny. Odnosi się to również do zachowania i bezczelnych odzywek.
Cisza, jaka w tym momencie zapadła, dobrze zwiastowała. Zaskoczyłem ich. Najwidoczniej spodziewali się dobrej zabawy. Nowy, młody nauczyciel bywa łatwym celem. Podszedłem do ostatniego rzędu.
– Czy to jasne? – Stanąłem nad nieostrzyżonymi komediantami. – Bo jeśli nie, to panowie klauni mają szansę błaznować w tej klasie jeszcze wiele lat. Może opublikujecie swój program? Z takimi fryzurami zrobicie furorę.
To wywołało śmiech klasy. Brunet siedzący bliżej ściany poczerwieniał, z trudem powstrzymywał wściekłość.
– Przepraszamy – powiedział jego kompan, spuszczając nisko głowę. Odetchnąłem z ulgą.
– Źle zaczęliśmy – rzekłem już nieco łagodniejszym tonem. – Chcę, abyśmy się dogadali. Ponieważ to nasze pierwsze spotkanie, mam dla was propozycję. Zapomnę o ostatnich minutach, zaczniemy od nowa. Co wy na to?
Szmer, jaki rozszedł się po sali, uznałem za aprobatę. Długowłosy pod ścianą nie odpowiedział. Wysyczał tylko coś do kolegi.
– Nazywam się Sylwester Cichy, jestem nowym nauczycielem języka polskiego. Przedstawcie się proszę po kolei.
Powtórzyliśmy rytuał z poprzednich godzin. Kolejka ominęła ostatnią ławkę, której okupanci nie mieli najwyraźniej ochoty zdradzać swoich imion. Pozostawiłem to bez reakcji; jak na pierwszy dzień miałem dosyć starć.
Lekcja potoczyła się dalej. Przedstawiłem listę lektur, zapowiedziałem test sprawdzający i omówiłem swoje wymagania. Uczniowie musieli liczyć się z co najmniej dwoma pracami pisemnymi i klasowymi w semestrze. Zakładałem również dwie, trzy oceny za odpowiedź ustną w czasie lekcji i dwie oceny za zadanie domowe. To zwykle dawało klarowny obraz umiejętności. Zapowiedziałem również okresową kontrolę zeszytów, zwłaszcza zawartych w nim wypracowań. Przyznaję, mam na tym punkcie hopla. W Gdańsku dzieciaki mnie za to przeklinały do czasu, aż przekonały się, z jaką łatwością przychodzi im później spłodzenie kilkudziesięciozdaniowego dziełka, za które na teście otrzymuje się najwięcej punktów. Każdy w miarę rozgarnięty piętnastolatek, kończąc gimnazjum, musi umieć sklecić poprawną językowo i logiczną w treści pracę pisemną. Tak brzmi moje motto i założenia podstawy programowej. Moje słowa nie wzbudziły zachwytu. Warmińska prawdopodobnie była wobec nich mniej wymagająca.
– Uważajcie, jest szansa na pierwszy dobry stopień – zapowiedziałem. – Opiszcie, proszę, na czwartek swoje zainteresowania i to, jak chcielibyście je wykorzystać w przyszłości. Wystarczy półtorej, dwie strony zeszytowe. W tym przypadku, na zachętę, wpiszę do dziennika tylko pozytywne oceny.
Propozycja wzbudziła westchnienia rozpaczy. Po dzwonku trzecia B w mgnieniu oka opuściła klasę.
– Się kurwa doczekasz – doszło do mnie zza przymkniętych drzwi. Chwilę później usłyszałem stukot butów uciekającego dzieciaka. Otworzyłem dziennik. Gdy uczniowie się przedstawiali, odruchowo szukałem ich nazwisk na liście. Dwoje ominąłem.
– Adam Wilczyński i Bartłomiej Zwara – odczytałem. Nazwisko pierwszego wydało mi się znajome, nie potrafiłem jednak z niczym konkretnym go skojarzyć. Drugi był całkowicie anonimowy. Pakując tego popołudnia rzeczy do torby, zaczynałem powoli odkrywać, w co wdepnąłem, rzucając się na etat w Sławinie.
***
To nie była typowa biblioteka. Choć zawierała elementy klasyczne, takie jak regały z książkami oraz katalog zbiorów, reszta pomieszczenia przypominała bardziej pracownię komputerową, a właściwie kafejkę internetową. W centralnej części znajdował się szeroki stół; miał dobrych pięć metrów. Po jego obu stronach ustawiono płaskie monitory, poniżej zaś wieżyczki z komputerami. W sumie było osiem stanowisk; przy każdym znajdował się wygodny fotel. Zofia siedziała na swoim miejscu, wpatrzona w monitor. Minęła czternasta, uczniowie poszli do domów albo mieli jeszcze lekcje; w bibliotece oprócz nas przebywały zaledwie dwie osoby.
– Witam w moim królestwie – powiedziała, gdy tylko mnie dostrzegła.
– No, no, aż ocieka tu nowinkami technicznymi. Nie spodziewałem się.
– Bez przesady – skomentowała. – To zaledwie kilka średniej klasy komputerów. Dyrektor dwa lata temu załatwił w gminie pieniądze, dzięki czemu mogliśmy zrobić kącik internetowy. To chyba jedyne miejsce w Sławinie, gdzie można swobodnie posurfować. Mamy łącze szerokopasmowe, śmiga jak szalone.
Rzeczywiście. Zasięg sieci komórkowej był tak słaby, że mój laptop z mobilnym internetem godzinami ładował każdą stronę. Robert i Andrzej mówili, że ostatnia firma, która oferowała łącze radiowe, zwinęła manatki rok temu. Podobno zakłócenia sygnału były zbyt duże. Sieci telefoniczne też nie zarzucały gminy ofertami. Nikt nie zdecyduje się pociągnąć setek metrów kabla dla kilku niepewnych klientów.
– Jeśli chcesz skorzystać z sieci, zapraszam na zaplecze. Mamy tam dwa komputery dla nauczycieli. W tych jest blokada niektórych treści. Ale, ale, jak tam pierwszy dzień? Dali ci w kość?
– Troszeczkę – odparłem. – Da się przeżyć. A co u ciebie? Też klikasz?
– Przerzucam katalog na dysk. – Wskazała na obudowę komputera. – Jeszcze trochę mi zostało. Jak wprowadzę wszystkie zbiory, umieścimy je z Karolem, naszym informatykiem, na serwerze, tak by każdy miał do nich dostęp przez internet. Wtedy wystarczy, że wejdziesz na stronę, i zobaczysz, czy książka, na którą polujesz, jest dostępna, czy wypożyczona, a jeśli tak, to do kiedy. Karol opracowuje system rezerwacji.
Paliła się do tego projektu, to było widać. Nie co dzień spotyka się sześćdziesięciolatkę, z którą człowiek w moim wieku swobodnie rozmawia o nowych technologiach. Przypuszczałem nawet, że w tym temacie jej wiedza znacząco przerastała moją.
– Prawdziwy z ciebie demon sieci, chapeau bas!
– Jestem zaledwie początkującym karzełkiem – sprostowała, ale komplement wyraźnie jej się spodobał. – Demon to siedzi na tamtym fotelu.
Krótko przystrzyżona dziewczyna o czarnych jak smoła włosach wbijała wzrok w ekran monitora, pozostawiając zewnętrzny świat gdzieś daleko na peryferiach percepcji. Prawą ręką sprawnymi ruchami operowała myszą. Rozpoznałem ją. Chodziła do trzeciej B.
– Ewa przygotowuje nową stronę internetową szkoły – wytłumaczyła Zofia. – Już za poprzednią otrzymaliśmy nagrodę pomorskiego kuratora. Teraz podobno mamy startować w konkursie ogólnopolskim.
Obok siedziała inna dziewczyna. Wyższa, długowłosa i zdecydowanie mniej zainteresowana komputerem. Ją też rozpoznałem, choć nazwiska nie potrafiłem sobie przypomnieć. Skrobała coś w zeszycie i wydawała się równie nieobecna jak jej koleżanka. Pomyślałem nawet, że może pisze zadaną przeze mnie pracę. Od czasu do czasu lubiłem dowartościować się myślą, iż ktoś, choćby w niewielkim stopniu, bierze sobie do serca mój trud.
– Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać. – Głos dotarł zza moich pleców. Odwróciłem się. Przede mną stał ksiądz i uśmiechał się życzliwie. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Adam – rzekł.
– Sylwester – odparłem nieco speszony. – Witam księdza.
– Adam – powtórzył. – Tyle wystarczy.
Biła od niego pogoda ducha. Miał posturę rubasznego mnicha z historii o Robin Hoodzie. Był ode mnie o głowę niższy, łysy i na oko o jakieś dziesięć lat starszy. Ciepły głos pasował do pyzatej twarzy. Zwykle czułem się nieswojo w towarzystwie osób duchownych. W jego przypadku niepewność prysła.
– Świeża krew bardzo się nam przyda – kontynuował Adam. – To fajne miejsce, szybko się zadomowisz. No i mieszkasz u Zosi, będzie ci matkować.
– Adaś, nie przesadzaj. – Zofia wyglądała na speszoną. – Tylko mi lokatora wystraszysz.
Przez długą chwilę rozmawialiśmy o błahostkach, zwykłych rzeczach. Jak to w pracy. Takiej, o której marzyłem.