Читать книгу Szkoła na wzgórzu - Sebastian Imielski - Страница 4
3.
ОглавлениеPo spotkaniu z Mechem naiwnie przyjąłem, iż jest on niepodzielnym władcą Zespołu Szkół w Sławinie. Błąd nowicjusza. Życie szybko nakierowało mnie na właściwy tor.
Podczas gdy dyrektor przekładał kartki na swym wypolerowanym orzechowym biurku, pionki na edukacyjnej szachownicy rozstawiała jego żona Laura. Wicedyrektor.
Jędza, Cholera, Gestapówa – to zasób określeń usłyszanych po zaledwie jednym dniu pracy. Wszystkie pochodziły z okolic pokoju nauczycielskiego.
– Nie warto podskakiwać, bo cię zniszczy – tłumaczył mi Andrzej Detlaff, historyk, z którym już po pierwszym spotkaniu na radzie pedagogicznej nawiązałem najlepszy kontakt. – Z drugiej strony nie możesz być zbyt miękki. Zdominuje cię i zgnoi. Trzeba wypracować złoty środek.
– A jak ty sobie radzisz? – spytałem.
– Nie wychylam się, jeśli idzie o sprawy organizacyjne, jednak merytorycznie obstaję twardo przy swoim zdaniu – odparł, popijając kawę. Byliśmy w pokoju nauczycielskim. Trwały ostatnie przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego. – Kiedyś chciała mi narzucić podręcznik. W porządku. Przesiedziałem nad nim całą noc, wypunktowałem słabe strony i przedstawiłem Laurodontowi elaborat, z którego pewnie połowy nie zrozumiała. W sumie to dyletantka, uczyła kiedyś techniki, od lat jednak siedzi w papierach. Jak ją zagniesz, to odpuszcza. Wtedy masz spokój. Dziewczyny się za bardzo przejmują i ona to wykorzystuje.
– Mech się nie wcina?
Andrzej aż się żachnął.
– Nie wyściubia nosa z tej swojej twierdzy. Wszystko załatwia Laura. Czasem mam wrażenie, że ma do niego pilota i używa, gdy jej się podoba.
Dyrektorka despotka nie mieściła się w moich planach. Niemniej pozostali nauczyciele sprawiali wrażenie zgranego, przyjaznego grona. Gdy pojawiłem się na radzie pedagogicznej, Andrzej od razu wziął na siebie rolę kompana przewodnika i przedstawił mnie pozostałym. Chemiczka Basia Karpińska była przysadzistą, wesołą kobietą po pięćdziesiątce. Tego dnia prowadziła ognistą dyskusję z fizykiem Pawłem Kalickim na temat dostosowania ich planów lekcyjnych do wymogów podstawy programowej.
– I tak godzinami – skomentował Andrzej. – Jakby nie było ciekawszych tematów. À propos. Jak tam puchary? Oglądałeś wczoraj Legię?
Nie oglądałem, nie miałem telewizora. Chwilę później w pokoju nauczycielskim pojawił się Robert Zych. Uczył WOS-u i zajęć technicznych. Podszedł do nas. Natychmiast rozpoczęły się żale nad miernotą krajowego futbolu. Obaj panowie wyraźnie się kolegowali. Z wyglądu stanowili swoje przeciwieństwa. Andrzej, z postępującą łysiną, niewielkim brzuszkiem i w szarym sweterku, sprawiał wrażenie kawalera po czterdziestce, z dawno utraconą nadzieją na ożenek. Robert był szczupły i wysoki, a średni wiek zdradzały jedynie mocno posiwiałe włosy.
– Ojej, a to kto? – W jednej chwili temat szans naszych drużyn w europejskich pucharach rozpłynął się niczym marzenia reprezentacji o awansie do Mistrzostw Świata. Do pokoju weszła Andżelika. Ubrała się bardziej formalnie niż na wizytę w gabinecie dyrektora. Paradoksalnie podkreśliło to tylko jej atrakcyjność.
– Mój Boże, zakochałem się – wycedził Andrzej i natychmiast przygładził odstający nad uszami kosmyk włosów. – Co za łania. Idę się przedstawić.
Robert natychmiast ruszył jego śladem. Naiwniacy, pomyślałem. Ta łania pożre was ze smakiem, a kości porozrzuca kojotom. Zresztą niech się sami przekonają.
Chwilę później naszym oczom ukazała się Laura Mech. Rozmowy natychmiast ucichły, wszyscy wyraźnie się jej bali. Postura dyrektorki budziła respekt. Mechowa była ogromną kobietą, wysoką i szeroką. Przypominała wkurzoną hipopotamicę. Ukryte pod rudą grzywką oczy strzelały miażdżącym spojrzeniem. Ile miała lat? Może pięćdziesiąt.
– Nie traćmy czasu – powiedziała surowo, bez słowa przywitania.
Cisza aż biła po uszach.
Rada trwała blisko pięć godzin. Większą jej cześć zajęło przyklepywanie rozwiązań narzuconych przez Laurę. Nieliczni zgłaszali uwagi do planu. Po zakończeniu tej smutnej pokazówki wróciłem do swojego nowego domu. Gdy rozdzwoniła się komórka, przekładałem właśnie rzeczy z torby do szafy. Spojrzałem na wyświetlacz i bezwiednie syknąłem. Szykowała się nieprzyjemna rozmowa.
– No nareszcie, miło, że w ogóle odbierasz. – Wyrzut w głosie siostry był nieodłącznym towarzyszem naszych rozmów. – Masz zamiar całkowicie się wyalienować?
Nie spełniłem obietnicy i nie zdałem raportu z mojego nowego życia. Stąd te pretensje. Mama się denerwowała, wiedziałem o tym, ale konieczność bezustannego tłumaczenia się doprowadzała mnie do obłędu. Matka zadzwoniła ze skargą do Ani. Tak to zazwyczaj działało.
– Rada przeciągnęła się do wieczora – odparłem, starając się przybrać stanowczy ton. – Zaraz do niej zadzwonię.
– Szkoda, że muszę ci o tym przypominać. Chyba przyjedziesz na weekend?
– Mam sporo roboty – skłamałem. – Muszę się przygotować do zajęć. Wpadnę w przyszłym tygodniu.
– Fantastycznie. Teraz mam na głowie dwa domy. Braciszek zwinął manatki i zwalił wszystko na mnie. Pamiętasz, że mam dzieci i pracę?
– Nie przesadzaj. Traktujesz matkę jak osobę niepełnosprawną. Przecież nie jest tak źle, by nie mogła o siebie zadbać.
– Wiesz co, czasem zastanawiam się, gdzie ty masz serce? Przy jej zdrowiu kosztujesz ją dodatkowo tyle nerwów. I jeszcze robisz łaskę, że zadzwonisz? Najpierw twój nieszczęsny ślub, potem wyjazd. Ona ma sześćdziesiąt osiem lat i przeszła zawał. Liczysz na szybki pogrzeb i pozbycie się problemu?
Boże, jak ona mnie wkurzała! Miałem ochotę trzasnąć telefonem i zakończyć rozmowę. Zrobiłbym to, gdyby nie świadomość, iż miała trochę racji. Uciekałem od kłopotów, pozostawiając zmartwienia innym. Odburknąłem parę standardowych formułek i rozłączyłem się. Chwilę później zadzwoniłem do mamy. Początkowo wydawała się obrażona, co stanowiło obowiązkowy punkt rytuału, później się rozkręciła i w konsekwencji uniknąłem cierpkich słów. Uspokoiła ją zapewne moja opowieść o sielskiej atmosferze i dokonanym wspaniałym wyborze. Obiecałem, że wkrótce ją odwiedzę. Na szczęście zasięg sieci komórkowej w domu Zofii, a jak się później okazało w całym Sławinie, był mizerny – aby rozmawiać, musiałem stać przy oknie – miałem więc pretekst, by nie rozgadywać się zbytnio.
Po południu wybrałem się na zakupy. Chciałem zapełnić przypadające mi dwie półki w lodówce. Jeden z nabytych w małym sklepiku słoików z gołąbkami miał stanowić mój obiad.
– Mogę to nazwać na sto różnych sposobów, ale na pewno nie są to gołąbki – skomentowała Zofia, widząc, jak łyżką wypycham zawartość słoika do niewielkiego garnka. – Tak zawsze wyglądają twoje obiady?
– Przeważnie – odpowiedziałem, mieszając zawartość, by się nie przypaliła. – Uroki kawalerskiego życia.
Gospodyni wzruszyła tylko ramionami. Nagle poczułem, jak coś włochatego ociera się o moją nogę.
– Jezu! – Odskoczyłem przestraszony. – Co to?
Zofia wzięła na ręce duże rude kocisko.
– Poznaj Leopolda – powiedziała, tuląc się do zwierzaka. – Mojego najlepszego przyjaciela.
– Cześć, Leo – rzekłem. – O mało co nie dostałem przez ciebie zawału.
Kot szybko znudził się czułościami. Skoczył na taboret, z niego na podłogę, a następnie prysnął przez uchylone drzwi na dwór. Przerzuciłem bulgoczące gołąbki z rondelka na talerz. Zofia przyglądała się temu zniesmaczona.
– Jak ogród? Dochodzi do siebie? – spytałem z nadzieją odwrócenia uwagi od mojego obiadu. Gospodyni westchnęła z rezygnacją.
– Przedwczoraj znajomy przywiózł sporo ziemi. Dziś będzie stawiał płot, a ja zabiorę się za wyrównywanie terenu.
– Sama? – zdziwiłem się. – Nie mają jakiejś maszyny? Pomogę ci.
– Nie trzeba – odparła. – Trochę ruchu dobrze mi zrobi.
Trochę to mało powiedziane, pomyślałem. Woda wymyła znaczną część działki i ubytków było sporo. No ale skoro nie chciała pomocy, nie zamierzałem się narzucać.
– A kapliczka ? – zapytałem.
– Niestety nie da się jej uratować. Postument skruszał i połamał się na dobre. Na wiosnę zamówię nowy, ale starego będzie mi żal. Po wojnie kapliczkę ustawił przy domu mój teść. Taka podzięka za uratowanie życia z hitlerowskiej nawały. Przetrwała tyle lat...
Zofia błądziła w rodzinnych wspomnieniach, by za chwilę powrócić na ziemię.
– Co do kwiatów, większość się z tego nie podniesie. Wszystkie róże szlag trafił. Mam nadzieję, że przetrwają drzewka owocowe i tuje.
Przez pół godziny słuchałem opowieści o trudach ogrodnictwa. Jasne było, że to jej hobby i pasja. Zastanawiałem się, dlaczego mieszka sama. Nie ma rodziny? Byłem bliski zadania tego pytania, ale w końcu się powstrzymałem. Może kryła się za tym jakaś przykra historia. Nie znaliśmy się jeszcze na tyle dobrze, by poruszać niewygodne tematy. Ona również nie wypytywała o osobiste sprawy. Taki cichy kompromis mi odpowiadał.