Читать книгу Szkoła na wzgórzu - Sebastian Imielski - Страница 7

6.

Оглавление

Dzień rozpoczął się od przywitania w pokoju nauczycielskim, kanapki z kiełbasą, mocnej kawy i kilku średnich dowcipów Andrzeja. Cztery godziny później stałem na środku sali lekcyjnej, z ludzką czaszką w ręku i zerowym pojęciem, co począć dalej. To było jak cios w mózg czymś cienkim, zimnym i przenikliwym.

Właściwie dziś pamiętam z tej chwili głównie ryk śmiechu Wilczyńskiego i idący w ślad za nim głośny rechot całej klasy trzeciej B. Pokładali się ze śmiechu. A ja byłem przerażony. Najwyraźniej wyglądałem komicznie.

Co tam się, do diabła, stało? Nic nie wskazywało na taki rozwój sytuacji. Lekcja przebiegała tradycyjnie. Uczniowie wydawali się znudzeni, senni i zniesmaczeni. Część wykonywała moje polecenia, inny markowali aktywność. Dwójka w ostatniej ławce ostentacyjnie mnie ignorowała. Nie przejmowałem się, dopóki siedzieli cicho. Mój plan przewidywał dotrwanie w takim stanie do końca tygodnia, a następnie atak w postaci sprawdzania prac domowych. Liczyłem na to, że jeśli odczują zagrożenie pozostania na kolejny rok w gimnazjum, coś w nich pęknie. Zawsze mogłem wezwać rodziców.

Jednak byłem naiwny. Zaczęło się od krzyku dziewczyny. Uczennica siedząca przed Wilczyńskim i Zwarą odskoczyła wyraźnie przestraszona. Chłopaki zanosili się od śmiechu.

– Co się dzieje ? – spytałem wybity z lekcyjnego rytmu.

Dziewczyna nie wróciła na krzesło. Stała pod oknem i wskazywała na Wilczyńskiego.

– Co jej zrobiłeś? – zapytałem ostro. – Wstań.

Nie ruszył się. Rozparty w ławce odwrócił ode mnie wzrok.

– Wstań powiedziałem!

Chłopak sięgnął do plecaka, wyjął coś z niego i rzucił w moim kierunku. Bezwiednie wyciągnąłem ręce. Myślałem, że to jakiś wazon albo piłka, ale to była czaszka. Ludzka czaszka. Trzymałem ją w dłoniach

– Łuuuu – usłyszałem i rozległ się ogólny śmiech.

Puste oczodoły wpatrywały się we mnie zimno. Zupełnie jakby czaszka była równie przerażona jak ja. Przez beznadzieję całej sytuacji próbował przedzierać się głos rozsądku. Nakazywał działanie. Jakiekolwiek.

– Skąd to masz ? – Starałem się, by ton głosu nie zdradzał zdenerwowania.

– Przybiegła do mnie w nocy z kosą i powiedziała, że teraz chce ciebie. I co? Zesrany?

Znów śmiech. Zachowaj spokój, nakazywałem sobie w myślach.

– Jest prawdziwa? – zapytałem.

– Jasne. – Szczerzył zęby. – Zaraz cię pożre.

Klasa wciąż rechotała. Rozległ się dzwonek, uczniowie zaczęli zbierać rzeczy.

– Zostać na miejscach! – ryknąłem. Zastygli. – Nikt stąd nie wyjdzie bez mojego pozwolenia.

Wilczyński też zaczynał tracić pewność siebie.

– Oddaj. – Wyciągnął ku mnie rękę. – Jest moja. Oddawaj.

Nie zwracałem już uwagi na jego bezczelność. Starałem się znaleźć wyjście z sytuacji. Zignorowałem Wilczyńskiego, podszedłem do biurka, wyjąłem z szuflady foliową torebkę i włożyłem w nią czaszkę. Była prawdziwa. Nie miałem co do tego wątpliwości.

– Zostańcie – nakazałem i opuściłem salę.

– Kurwa, oddawaj! – usłyszałem już w holu.

Obawiałem się, że wybiegnie i się na mnie rzuci. Dzieciaki z innych klas zdążyły już wypełnić korytarz. Nie zwalniałem. Szedłem szybkim, jednostajnym tempem. Od czasu do czasu kogoś potrąciłem, ktoś się nawet przewrócił. Walące serce rozdzierało mi klatkę piersiową.

Gdy dotarłem do sekretariatu, były w nim trzy osoby: sekretarka oraz dwie nauczycielki – jedna coś kserowała, druga rozmawiała przez telefon.

– Muszę się widzieć z dyrektorem – wypaliłem. – Natychmiast.

Sekretarka wlepiła we mnie zdziwione spojrzenie.

– Dyrektor pojechał na spotkanie do Urzędu Gminy – odparła.

– A pani dyrektor?

– Też.

Do głowy przyszła mi tylko jedna myśl. Nie miałem innego wyjścia.

– Proszę wezwać policję – rzekłem.

Kobieta zastygła.

– Policję? – nie dowierzała. – Ale dlaczego? Coś się stało?

– To – odparłem i położyłem na blacie czaszkę. – Uczniowie biegają po szkole z ludzkimi szczątkami. Trzeba natychmiast wezwać policję.

– Ale ja nie mogę. – Sekretarka zaczęła się jąkać. – Nie mogę bez zgody pani dyrektor. To niedopuszczalne. Muszę się z nią skontaktować.

Kobieta chwyciła za telefon i trzęsącą się ręką wybrała numer. Stała bez słowa przez długą chwilę.

– Poczta głosowa – odparła. – Ma wyłączoną komórkę.

– Proszę wezwać policję. – Traciłem cierpliwość. – To pani obowiązek.

– Ale tylko pani dyrektor...

Nie słuchałem jej. Wyjąłem z kieszeni swój telefon i wystukałem numer alarmowy. Gdy opowiadałem dyspozytorowi o całej sytuacji, widziałem, jak z twarzy sekretarki odpływają wszelkie kolory.

Szkoła na wzgórzu

Подняться наверх