Читать книгу Trzylecie - Stanisław Cat-Mackiewicz - Страница 22

Dokument ostatni

Оглавление

Chcę tę broszurę zakończyć jednym jeszcze dokumentem. Musiałem go… skraść. Nie pytałem p. Balińskiego, czy mi pozwoli przedrukować swój wiersz z pierwszego numeru „Wiadomości Polskich”, wydanego po polsko-sowieckim pakcie umownym, a jednak go zamieszczam. Ma on wartość dokumentu. Mam do swego kraju uczucie niespełnionego obowiązku wobec istoty najbardziej kochanej, do tego kraju od luster jezior brasławskich, poprzez wielkie brzozy traktów oszmiańskich, poprzez Nowogródek, poprzez wieżyce Nieświeża, poprzez moje olchy nad moją rzeką, aż do lila horyzontów tajemniczego Polesia. Kraj ukochany, najdroższy, biedny, opuszczony. Przez zaciśnięte zęby rozpaczy o nim teraz mówię i myślę.

Znękanie uspokaja muzyka słodka. Jak każdy narkotyk, muzyka taka działa tylko chwilowo, dorywczo – działanie jej wnet przejdzie i tylko zwiększone jeszcze cierpienia powrócą. Taką muzyką prześliczną jest ten wiersz Balińskiego. Są w życiu wrażenia nieuchwytne, delikatne, które decydują o pociągach, przywiązaniach człowieka. Takimi wrażeniami są zapachy. Zapach lasu, gdy się o zmierzchu na słonkę czeka. Zapach spoconych włosów dziecka. Zapach dymu od pieczenia chleba, gdy się zimą, wieczorem po śniegu kładzie. Zapachy są wrażeniami subtelnymi, przeważnie się o nich nie myśli, nie mówi, nie dyskontuje w rozpamiętywaniach, a jakże one kształcą przywiązanie człowieka. Ale są inne wrażenia, jeszcze delikatniejsze, subtelniejsze od zapachów. Czy zauważyliście, jak działa światło zapalone za oknami w czasie przemian oświetlenia zewnętrznego, wieczorem i rano? Gdy się wjeżdża, jeszcze po ciemku, w długą wieś białoruską i pierwsze okienka chat, za którymi pali się komin, łuczywo lub mała lampka naftowa, świecą się jak latarnie w nocy, a potem ciągle blask ich się robi mniej jaskrawy, coraz, w miarę szarości ranka, blednie, z początku powoli, potem prędzej i oto przejechałeś wieś, w ostatnim okienku światło zszarzało zupełnie i żegna cię już czymś, co minęło.

A wieczorem. Oto stoisz wśród drzew lub na gazonie przed oknami dworu i oto jakaś panienka zapaliła świece przy fortepianie. Jakże subtelnie się zmienia wrażenie tego światła niemal co minutę, zależnie od czernienia zmierzchu. Światło jest niby to samo, a jakże urasta i starzeje. Oto wieczór jest jeszcze jasny, światło jest z początku jak mała dziewczynka, nieśmiałe, bezindywidualne, bladawo-różowiutkie. I oto zmierzch się posuwa naprzód, jak ptak skrzydłami, i oto bezszelestnie, jak nietoperz, zmienia się fizjonomia światła za oknami. Robi się poważniejsze, smutniejsze, chce coś powiedzieć, ale nie ma czasu, bo oto już błyszczy taflą zdecydowaną, która cię pociąga ku domowi, jak oczy kobiety dojrzałej. A pamiętasz, jak szumią wieczorem liście, gdy wiatr się zrywa, albo jak tony fortepianu rozchodzą się po coraz ciemniejszym, coraz czarniejszym ogrodzie czy parku. To tak, jak ten wiersz Balińskiego właśnie.

Po cóż cała ta liryka, to wspominanie kraju? Jest w niej coś bardzo przykrego, jak wyciąganie rąk do czegoś, czego dotknąć już nie można, jak wybałuszanie gałek ocznych w przód przez ślepca.

Trzylecie

Подняться наверх