Читать книгу Pozwólcie nam krzyczeć - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 10

V

Оглавление

O istnieniu Kreisleitera Sonntaga dowiedziała się Magdalena od siostry księdza. Był w powiecie wszechwładną osobistością, cóż by znaczyło więc dla niego powiedzieć jedno słowo, jedno dobre słowo w jej sprawie? Tak rozumowała Fräulein Manhold, a Magdalena wpatrywała się w nią zachwycona. Powtarzała za nią to cudowne zdanie: „Cóż by znaczyło dla niego powiedzieć jedno słowo”. Była nieomal pewna, że wszystko stanie się tak, jak to sobie księżowska siostra w swojej dobroduszności wyobraża.

Ksiądz miał jednak pewne wątpliwości i gdyby Magdalena mniej była upojona myślą o swojej wizycie u Kreisleitera, który mieszkał w pobliskim Schwarzbach, spostrzegłaby cień niepokoju na jego twarzy. Nie chciał psuć jej radości, jaką dawała nadzieja. Powiedział tylko z uśmiechem, że jego siostra żyje w kręgu konfitur i kwiatów na grządkach. I że to raczej utrudnia rozumienie świata.

Magdalena prawie nie słyszała tego, co mówi. Oglądała ogromny parasol, który Fraulein Manhold zamierzała jej pożyczyć na wędrówkę do Schwarzbach. Przez cały dzień padał uporczywy deszcz i trzeba było przygotować się na to, że i nazajutrz nie przestanie.

Magdalena miała o świcie wybrać się do miasteczka odległego o sześć kilometrów, żeby móc wrócić jak najwcześniej do domu. Wolała nie informować Frau Wimmer o swoim zamierzeniu. Wymyśliła bajeczkę o chorej Polce, której miała zanieść lekarstwo.

– Ksiądz mnie rozgrzeszy z tego kłamstwa, prawda? – mówiła trzymając oburącz rączkę parasola. – Musi być przecież jakiś wyjątek w tej regule. Okłamywanie Frau Wimmer nie jest chyba grzechem.

Ale ksiądz nie był w równie dobrym humorze. Biorąc ze stołu brewiarz poprosił Magdalenę, aby wracając ze Schwarzbach wstąpiła na plebanię. Ciekaw był wyników tej wizyty.

Tej nocy Magdalena spała niespokojnie. Obudziła się, gdy gołębie pod oknami nie rozpoczęły jeszcze swego porannego gruchania. Niebo stało nisko nad ziemią. Szumiał jednostajny, letni deszcz. Ubrała się szybko i gryząc kromkę chleba, schowaną od kolacji, wyszła na drogę. Mimo deszczu było bardzo ciepło. Od łąk zawiewał zapach mokrego siana. Magdalena szła z rosnącą nadzieją w sercu. Wierzyła, że człowiek, od którego zależy los drugiego człowieka, potrafi być wspaniałomyślny. Do tego nazywał się tak pogodnie – Sonntag.

Do Schwarzbach był jednak spory kawałek drogi. Nigdy nie była zbyt dzielnym piechurem, ale teraz myśl, że za chwilę może wracać tą samą drogą wolna, dodawała jej sił.

Doszedłszy do pierwszych domów miasteczka, rozpytała się o Kreisleitera. Wszyscy go tu znali. Prócz wysokiej godności w partii posiadał jeszcze browar i okazałą willę. Magdalena odnalazła ją bez trudu. Białe ściany przebijały przez zieleń drzew. W ogrodzie na trawie leżał nieduży żółty pies. Magdalena stanęła przed furtką niezdecydowana. Żółty pies udawał, że jej nie widzi. Kiedy jednak uchylała tylko furtkę, odwracał ku niej głowę i odsłaniał bezgłośnie zęby. Gdyby zaszczekał, może ktoś z domowników odwołałby go zauważywszy dziewczynę przed wejściem. Ale pies szczerzył zęby w złośliwym milczeniu, nie ruszając się z miejsca. Magdalena zebrała w sobie całą odwagę i posunęła się krok po ścieżce. Pies poderwał się na nogi. Cofnęła się, zatrzaskując furtkę za sobą. Serce biło jej gwałtownie. Czyżby taka przeszkoda miała zadecydować o jej losie?

Ściągnęła z determinacją parasol i, osłaniając się nim jak piką, ruszyła do willi. Pies obskakiwał ją wokół, warcząc złowrogo. Nie zaszczekał ani razu. Dobiegła wreszcie do drzwi, zadzwoniła. Z wnętrza mieszkania dochodził odgłos radioodbiornika nastawionego na cały regulator. Trąby i puzony wojskowej orkiestry obwieszczały jakimś triumfalnym marszem dobre wieści z Führerhauptquartier. Nikt nie otwierał drzwi.

Magdalena zadzwoniła ponownie. Właśnie marsz ucichł na chwilę i z głośnika popłynął podniecony, nabrzmiały radością głos spikera. Magdalena nie słyszała tego, co mówił. Z urywków zdań, z nie dosłyszanych słów bała się wywnioskować druzgocącą prawdę.

Pies doskakiwał do niej nie przestając warczeć. Dom Kreisleitera napełnił się znów triumfalnym marszem. Drzwi nikt nie otwierał. Magdalena oparła palec o dzwonek. Postanowiła, że nie odejdzie stąd, dopóki nie załatwi swojej sprawy. Zresztą pies i tak odcinał odwrót. Natarczywy dźwięk dzwonka przebił się jednak przez jazgot wojskowej pieśni, bo za drzwiami rozległy się czyjeś kroki i głos kobiecy zapytał niezachęcająco:

Wer ist da?

Pytanie to, choć słyszane dotąd tylko w ojczystym języku i jaśniejszych okolicznościach, zawsze wydawało się Magdalenie kłopotliwe. Dopiero teraz jednak odczuła całą jego groteskową bezsensowność. Cóż mogłaby odpowiedzieć tej kobiecie za drzwiami, by, przedstawiwszy się, skłonić ją do odsunięcia zasuwy. Imię i nazwisko? Nie było brzmienia uboższego. „Proszę otworzyć! – Tu stoi człowiek nieszczęśliwy, który szuka pomocy...”. Tak, tak mogłaby jej powiedzieć. Ale czy nie byłoby to równoznaczne z zamknięciem tych drzwi na wszystkie możliwe spusty?

Powiedziała więc tylko:

Proszę otworzyć! Przychodzę z Waldgrube w ważnej sprawie.

Przez chwilę trwało milczenie. Widać osoba za drzwiami zastanawiała się. Potem zgrzytnął klucz, opadły łańcuchy i na progu ukazała się kolorowa, letnia postać młodej kobiety.

O co chodzi? – zapytała obrzuciwszy Magdalenę spojrzeniem człowieka, który obawia się przyjścia komornika.

Muszę rozmawiać z panem Kreisleiterem.

Tak rano?

Później nie mogę. Mieszkam w Waldgrube.

To co z tego?

Muszę zaraz wracać z powrotem. Frau Wimmer...

Nie rozumiem, o co pani chodzi?

Ja pracuję u Frau Wimmer w Waldgrube – jąkała się Magdalena. Pies nacierał od tylu, osłaniała się parasolem, usiłując równocześnie w sposób najmniej odstraszający wyłuszczyć cel swojej wizyty. Radio ryczało wszystkimi puzonami hitlerowskiej armii.

Kreisleiter nie ma żadnych interesów z Wimmerami w Waldgrube – powiedziała kobieta w drzwiach, zamierzając je zamknąć.

Tu wcale nie chodzi o Wimmerów starała się wytłumaczyć Magdalena. – Ja tylko u nich służę, rozumie pani? I właśnie przychodzę do pana Kreisleitera...

Pies dosięgnął zębami brzegu sukienki Magdaleny. Odskoczył z kawałkiem materiału w pysku i dopiero teraz zaszczekał radośnie.

Ja jestem Polką! – wybuchnęła Magdalena, przywierając plecami do framugi drzwi. Trzymała na wpół otwarty parasol przed sobą jak tarczę. – Ja jestem Polką! I niech pani zawoła psa. Przyszłam z Waldgrube, żeby porozmawiać z panem Kreisleiterem.

Kobieta stała w drzwiach niezdecydowana. Magdalena wpatrywała się w nią z rozpaczą. W końcu Niemka odwróciła się i odeszła w głąb mieszkania. Marsz na trąbach i puzonach nie ustawał. Magdalenie przypomniały się owe niedosłyszane słowa radiowego spikera. Czyżby naprawdę? Pociemniało jej w oczach.

W korytarzu rozległy się kroki. Kreisleiter walił obcasami w podłogę, aż dudniło. Tak chodzą ludzie nieprzyzwyczajeni do skradania się przez życie. I tacy, którzy cenią własne zjawienie się w każdej sytuacji. Kreisleiter był niewysoki, ale szeroko rozrosły, nabrzmiały jak bawarski knedel. Okrągłe policzki gorzały rumieńcem. Był w mundurze, nie podopinał go jednak dokładnie, tu i ówdzie wyzierały jakieś części bielizny.

Kto? Kto pani jest? – sapnął stanąwszy na progu i nie czekając na odpowiedź wrzasnął: – Nie załatwiam żadnych spraw Polakom! Nie chcę mieć nic wspólnego z Polakami!

Magdalena cofnęła się. Pies, podniecony głosem pana, zaatakował ją energiczniej. Zachrzęścił darty jedwab parasola.

Proszę – szepnęła. – Nie mam do kogo się zwrócić. Musi mi ktoś pomóc... Pan...

Ja? – zapiał Kreisleiter. Magdalena poczuła odór alkoholu. – Kreisleiter pomagający Polakom! To jest dopiero historia! I to dzisiaj! Dzisiaj! Właśnie w taki dzień, który powinien być dla każdego Niemca świętem.

Świętem? – spytała Magdalena, czując jak chłód ogarnia jej serce.

Świętem! Wielkim świętem! Nieder mit Russland!

Z głośnika radiowego popłynęły fanfary poprzedzające Sonderbericht. Kreisleiter przerwał, oczy jego znieruchomiały w upajającym zasłuchaniu, pośpiesznie chwycił Magdalenę za barki, odepchnął ją od progu i zatrzasnął drzwi. Zatoczyła się. Ten krótki moment wykorzystał pies. Przyskoczył i ugryzł ją w łydkę. Zaraz potem zwalił się na trawnik z pogardliwym ziewnięciem.

Pozwólcie nam krzyczeć

Подняться наверх