Читать книгу Pozwólcie nam krzyczeć - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 7
II
ОглавлениеMagdalena nie od razu mogła zdobyć się na ocenę sytuacji, w jakiej się znalazła. Wśród wszystkich uczuć, jakich doznawała, dominowało zaskoczenie. Nie rozumiała nic z tego, co się stało. Ostatni uścisk Andrzeja, krzyk ojca, ucieczka – i oto stuk kół wagonu, ciemność za oknami i bliskość oddechu ludzi, których twarzy nigdy nie widziała. Rozmawiali – usiłowali przewidzieć, jaka dostanie się im praca. Poruszyła ramionami, chciała obudzić się z tego złego snu, bo przecież to musiał być sen. Ale nie obudziła się, sen trwał – przerażający i duszny od stłoczonych ciał, płaczliwych głosów i przekleństw.
Gdy pociąg pędził przez noc, coraz bardziej odległą od nocy własnego domu i miasta, Magdalena czuła swoją klęskę tym dotkliwiej, że przyjmowała ją jako klęskę podwójną. Gdybyż to przynajmniej była kara! Gdyby można doznać choćby tej pociechy, że czegoś się dokonało, że to jest odwet, a nie przypadek.
Siedziała wciśnięta między jakieś dwa ciepłe istnienia ludzkie, zadowolona nieomal, że jest tak ciasno i gorąco, że wokół nie ma ani jednego centymetra na fizyczną samotność. Ludzie ukołysani rytmem pociągu, zmęczeni przeżyciami, milczeli.
Magdalena patrzyła na iskry, których lot czerwoną linią przekreślał ciemny prostokąt okna. Bolały ją szczęki, dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak bardzo miała je przez cały czas zaciśnięte. Przytuliła się do kogoś, kto siedział obok niej. Znów ucieszyła się, że jest tak ciasno.
Dzień i noc, dzień i noc toczył się pociąg po niemieckich szynach, przystawał na jakichś stacjach, odpoczywał na bocznych torach. Wtedy było najgorzej. Kilkugodzinne patrzenie na ten sam wykrój niemieckiego krajobrazu było nie do zniesienia. Zresztą krajobraz był wszędzie taki sam. Spoglądające z okien tego pociągu oczy nie dostrzegały gór, lasów ani rzek. Wszędzie głównym i jedynym motywem pejzażu były mundury. Gdy one zjawiały się w przestrzeni widzenia, znikało z niej wszystko, wszelka inna barwa i kształt. Pozostawała zieleń koloru feldgrau – jedyna uroda tego kraju.
Gdy pociąg ruszał, wszyscy oddychali z ulgą.
Po drodze ubywało pasażerów. Na większych stacjach zjawiali się przedstawiciele miejscowych Arbeitsamtów, otwierali drzwi wagonów i wygarniali część ludzi. Poddawali ich przy tym jakimś specyficznym, błyskawicznym oględzinom, które ograniczały się do jednego wprawnego spojrzenia. Jeśli miasto było duże i przemysłowe, ludzie kurczyli się na ławkach, usiłowali pomniejszyć swój wzrost, odebrać inteligencję rysom twarzy. Żeby tylko nie podobać się taksatorskim spojrzeniom, żeby pojechać dalej. Duże miasta odstraszały groźbą bombardowań i głodu.
Podczas tych scen kupieckich Magdalena zachowywała się obojętnie. Siedziała bez ruchu na swoim miejscu, nie wykazując zainteresowania ludźmi, którzy ją oglądali. Zresztą rezygnowano z niej skwapliwie. Najbardziej optymistyczny urzędnik nie mógł sobie wyobrazić, żeby mogła pomóc w czymkolwiek Trzeciej Rzeszy. Jechała więc – nie bez mściwego zadowolenia – dalej.
Z południowych okien wagonu widok wznosił się w pofalowaną linię wzgórz zieleniejących nieśmiało. Na stacjach zaczęli się pojawiać mężczyźni w śmiesznych kurtkach z rogowymi guzikami. Przez okna stacyjnych budynków wyglądały dziewczęta w śmiałych dekoltach białych bluzek o bufiastych rękawach. Na tych stacjach ludzie z transportu wysiadali z ochotą, zresztą było ich coraz mniej. Północne miasta o dymiących kominach miały pierwszeństwo w dostawie ludzkiego towaru.
Na którejś stacji, reprezentowanej przez piętrowy domek o zielonych okiennicach, wygarnięto pociąg do czysta.
W pochodzie przez miasto w drodze do Arbeitsamtu kroczyła również i Magdalena. Nie miała żadnych bagaży, szła z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, wciąż mimo czterodniowej podróży – śmiesznie za elegancka, jak na to bawarskie miasteczko. Spoglądała na mijane ulice obojętnym wzrokiem znudzonego turysty. Wysokie obcasy jej pantofelków chwiały się na nierównym bruku.
W gospodzie „Grüne Wiese”, mieszczącej się obok okazałego budynku Arbeitsamtu, siedzieli niecierpliwiący się bauerzy. Czekali tu od rana, wypili już niezliczoną ilość piw, które w ogólnym rozrachunku obciążały koszty handlowe nabycia nowej siły roboczej. Urzędnikom Arbeitsamtu też szybko wysychało w gardle, a Trzecia Rzesza nie przewidywała funduszów reprezentacyjnych, przynajmniej w takich okolicznościach.
Niewielka salka gospody pustoszała szybko. Bauerzy chwyciwszy zdobycz wynosili się pośpiesznie. W końcu Magdalena została prawie sam na sam – nie licząc zaspanej bufetowej – z kierownikiem Arbeitsamtu.
Herr Piersch spoglądał na nią spode łba. Stu dwudziestu robotników rozdał okolicznym chłopom w ciągu krótkiego popołudnia, z nią jedną siedział do późnego wieczora, zachwalając ją każdemu, kto nieopatrznie pokazał się w drzwiach. Na próżno!
Magdalena zaczęła odczuwać coś w rodzaju złośliwej satysfakcji. Przybrała pozę wyszukanie niedbałą. Na ulicy przed oknem gospody zebrała się pokaźna grupka osób. Polacy wciąż jeszcze budzili sensację. Piersch wstał i rozpędził zbiegowisko, klnąc głośno i z upodobaniem. Kulał na lewą nogę. Stracił ją pod Kutnem w polskim Feldzugu. Skrzypiąca proteza przypominała mu przy każdym kroku, że Polacy są nie tylko wrogami jego narodu, ale także jego prywatnymi wrogami, a to znaczyło o wiele więcej.
Sam gospodarz „Grüne Wiese” postawił przed nim kufel piwa. Magdalena liczyła skrupulatnie, był to już siódmy, za który po odejściu chłopów musiał płacić sam. Poza skrzypieniem protezy był to bez wątpienia drugi powód niechęci do niej.
Pod oknem znów zatrzymało się kilku ludzi. Piersch pogroził im pięścią, ale ci nie rozeszli się tak prędko. Byli to jeńcy francuscy pod eskortą obłaskawionego sardynkami strażnika. Nie bali się Niemców, a lubili Polki.
Tymczasem w drzwiach gospody stanął gość, ku któremu Piersch rzucił się z wyciągniętymi rękoma. „Ten mnie zabierze” – pomyślała Magdalena. Miał na sobie zieloną kurtkę i miejskie, nieokreślonego koloru spodnie. Był wysoki i chudy. Trochę rudawy. Wygląd Polki zastanowił go, ale nie odstraszył. Po kilku słowach wyszedł na jaw powód tego optymizmu. Thalhammer – tak się nazywał – nie brał Magdaleny dla siebie, lecz dla swego krewnego, Wimmera, który nie mógł sam przyjechać do miasta i prosił jego o tę przysługę.
Piersch w obawie, aby klient nie rozmyślił się, wycofał się czym prędzej. Nie zapomniał jednak pobrać od Thalhammera osiemnastu marek, co stanowiło w jakiś dziwny sposób obliczoną wartość Magdaleny. Patrząc jak Thalhammer odlicza zmięte papierki pomyślała, że wobec tego, co się dzieje na świecie, śmieszne byłoby nawet oburzać się na sam fakt sprzedaży. To cena! Cena była wręcz obrażająca.
Thalhammer miał talent towarzyski, ale Magdalena nie czuła się na siłach, aby należycie go ocenić. Ponieważ do odejścia pociągu zostało jeszcze nieco czasu, postawił jej piwo i sam pociągając z olbrzymiego kufla z pokrywką dziwił się, że nie pije. Była piekielnie głodna i powiedziała mu o tym. Niestety, Thalhammer jako tak zwany Selbstversorger nie posiadał kartek, a bez nich nie można było się pożywić na całym obszarze zwycięskiej Rzeszy.
Gdy opuścili wreszcie gospodę, cmokania i psykania Francuzów odprowadzały ich aż do zakrętu ulicy. Francuzi siedzieli na werandzie pod dachem budynku. Któryś z nich rzucił Magdalenie pudełko papierosów. Nie schyliła się po nie. Thalhammer zatrzymał się na chwilę, ale wnet ruszył za nią.
– Ładnej dziewczynie łatwiej przeżyć wojnę niż nam mężczyznom – powiedział.
Magdalena nie wiedziała, do czego zmierza. Wyczuła raczej, niż zrozumiała, jego grube intencje.
Milczała przez cały czas podróży – zresztą krótkiej. Waldgrube leżało o dwie stacje od miasta. Murowany dworzec wyglądał przyzwoicie. Pobliskie Monachium wywierało dodatni wpływ na ukwiecenie trawników, blask posadzki poczekalni i czystość tiulowych firanek w oknach mieszkania zawiadowcy. Kilka kroków za dworcem płynęła płytka, ale wartka rzeczka. Woda śmiała się srebrzyście na białych kamieniach dna. Po obydwu brzegach jeżyły się kładki. Kobiety w podkasanych spódnicach prały na nich bieliznę. Magdalena mimo woli podniosła kołnierz płaszcza. Padał deszcz ze śniegiem. Przeszli przez most i skręcili w stronę kościoła, osłoniętego aż po nasadę gotyckiej wieży nagimi jeszcze konarami drzew starego cmentarza. Po drugiej stronie drogi stał długi, biały dom, zamykający czworobok dużego gospodarstwa.
– To tutaj! – wskazał Thalhammer nie bez dumy. – Wimmer to najbogatszy gospodarz we wsi!
Magdalena nie miała ambicji tego rodzaju i Thalhammer nie doczekał się błysku podziwu w jej oczach.
Weszli do kamiennej, długiej sieni, a stamtąd do izby umeblowanej najdziwniej pod słońcem. Obok prostych, zaledwie oheblowanych ław i stołów stało w kącie pianino, połyskujące powierzchnią orzechowego forniru. Obok solidne biurko, a na nim wspaniały aparat radiowy. Między biurkiem a pianinem mieścił się okazały kosz, przykryty płótnem, spod którego żółte gąsięta przyglądały się przybyłym, ciekawie przekrzywiwszy łebki. Lewy kąt pokoju ozdobiony był starym kredensem pozbawionym górnych drzwiczek, wskutek czego obfita zawartość półek – składająca się ze starych gazet, szmat, czapek, resztek kożuchów – sypała się na ziemię w malowniczych zwisach.
W izbie, oprócz gąsiąt, nie było nikogo. Thalhammer zakaszlał, ale bez skutku. Gąsięta odpowiedziały uprzejmie nieokreślonym jakimś dźwiękiem. Zajrzał do sąsiednich izb – były puste. Dopiero gdy stanąwszy w sieni krzyknął, nie wiadomo komu posyłając jakieś słowa, na górze rozległy się człapiące kroki, a na podwórzu zapiał szeroko chłopięcy głos:
– Hermann! Hermann!
Postać, która zeszła z góry, była panią Wimmerową. Jakaś bezlitosna choroba zgięła ją wpół, tak że głowa jej znajdowała się na wysokości piersi Magdaleny. Z wysiłkiem prostując się obserwowała ją z dołu, obrzucając jej twarz nieufnym spojrzeniem ludzi upośledzonych. Thalhammer mówił coś do niej, ale Magdalena, choć nieźle znała niemiecki, nie mogła zrozumieć dialektu, którym na wsi zaczął się posługiwać. Frau Wimmer milczała.
Nagle w sieni rozległ się męski głos i jakby trzask rzucanego drzewa. Otworzyły się drzwi i stanął w nich, na tle malowniczej grupy cisnących się do izby ciekawskich, wysoki mężczyzna. Na nogach miał tylko grube skarpety, widoczne spod niezapiętych na sprzączki sportowych spodni. Drewniaki pozostawił w sieni.
– Hermann! – wyciągnął do niego rękę Thalhammer – zobacz, kogo ci przywiozłem.
Młody Wimmer, tak jak i jego matka, milcząco wyrażał niezbyt ugruntowany zachwyt nad osobą Polki. Przede wszystkim zawrócił do drzwi i zamknął je przed nosem ciekawych. Ci zresztą natychmiast przenieśli się pod nie domknięte okno.
Stali we czworo nieruchomo na środku izby. Nikt nie przemówił ani słowa. Gąsięta tylko od czasu do czasu odzywały się nieśmiało.
– Nie chcę u was zostać! – wybuchnęła Magdalena. – Nigdy tu nie zostanę! Puśćcie mnie! Puśćcie mnie do mego domu! – Czuła, że za chwilę się rozpłacze. Apatia, która nią zawładnęła od momentu znalezienia się w pociągu, opadła nagle, ustępując panicznej potrzebie działania. Wydało się, że dlatego rozporządzają nią jak przedmiotem, bo na to pozwala, bo się nie broni.
– Nigdy tu nie zostanę! – krzyknęła. – Nigdy! – Znów nikt nie odpowiedział. Wimmer pochylił się ku Thalhammerowi i mówił coś do niego. Głowy ciekawych wypełniły szczelniej okno. Gąsięta usypiały w swoim koszu. Wreszcie Wimmer, machnąwszy ręką, podszedł do biurka i wyjął z szuflady pieniądze. Osiemnaście marek. Gdy Thalhammer przeliczywszy starannie schował je do kieszeni, sprawa stała się jasna: Magdalena była własnością Hermanna Wimmera we wsi bawarskiej Waldgrube.
Na dworze zaczął padać deszcz. Ciekawi rozeszli się spod okna. Ruszył także Thalhammer. Mieszkał w sąsiedniej wsi, miał jeszcze przed sobą cztery kilometry drogi. Po jego wyjściu Magdalena próbowała znów protestować. Wygłosiła dłuższy monolog, w którym streściła swoje życie aż po spotkanie przed domem, nie szczędząc informacji o umiejętnościach, które nabyła na uniwersytecie, a które chyba u państwa Wimmerów nie znajdą zastosowania. Matka i syn słuchali w skupieniu.
Na Boga, musieli chyba rozumieć każde jej słowo. Mówiła przecież wyraźnie, tak okrągło układając zdania, jak sobie tego życzyła w gimnazjum jej ostatnia nauczycielka języka niemieckiego. Milczeli jednak uparcie, matka z opuszczoną głową, a Hermann z utkwionym w Polkę spojrzeniem. Gdy wciąż mówiła, przeplatając zdania groźbą i błaganiem, odwrócił się i począł wolno odchodzić w stronę drzwi. Przystanął i spojrzał na nią przez ramię. Potem wyszedł nakładając z trzaskiem drewniaki. Wimmerowa wyszła również, ale po chwili wróciła z kubkiem mleka i kawałkiem chleba. Bez słowa postawiła jedzenie na stole.
Magdalena czuła dotkliwy głód, ale wiedziała, że przełknięcie choćby kęsa będzie oznaczało kapitulację. Stała wciąż pośrodku izby, a Wimmerowa nie zamierzała zapraszać jej do jedzenia. Patrzyła na nią przez chwilę, potem poprawiła coś w koszyku z gąsiętami i wyszła z izby. Magdalena – po raz pierwszy sama od kilku dni – poczuła w sobie jakby rozluźnienie jakiejś wielkiej sprężyny. Teraz, gdy wiedziała, że nikt na nią nie patrzy, osunęła się na ławkę, ukryła twarz w dłoniach. Nagle od strony okna dobiegł ją szmer. Podniosła głowę. Na niskim parapecie siedział może dwunastoletni wyrostek, bawiąc się pomarańczą.
– Ja jestem Franzl – powiedział spotkawszy jej spojrzenie. – Służę u Hermanna, starszych parobków zabrali do wojska. Mego brata także, jest we Włoszech. Wiesz, gdzie to jest?
A gdy Magdalena nie odpowiadała, dodał:
– Przysyła mi pomarańcze. Jadłaś już kiedy pomarańcze? Spróbuj!
Złota kula, rzucona ręką chłopca, zatoczyła łuk w powietrzu i spadła na kolana dziewczyny. Ujęła ją w palce i poczuwszy jej zapach wybuchnęła nagle gwałtownym płaczem.