Читать книгу Pozwólcie nam krzyczeć - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 8

III

Оглавление

O niedzieli marzyła Magdalena przez cały tydzień, przez wszystkie jego twarde dni. Tydzień był jednak potwornie długi, a niedziela przechodziła jak krótkie mgnienie. Ten brak proporcji między marzeniem a rzeczywistością wydawał się Magdalenie jeszcze jedną krzywdą. Niedziela była bowiem jedyną tęsknotą, na jaką sobie pozwalała bez obawy przed rozprzężeniem wewnętrznego regulaminu. Tęsknić za domem, rodzicami i Andrzejem – to było zbyt niebezpieczne.

Pierwsze dni przeszły szybciej, niż mogła się spodziewać. Wracała wieczorem do swojej izby nad spichlerzem i zasypiała natychmiast po zwaleniu się na łóżko. Zmęczenie fizyczne zabijało wszelkie inne uczucia i ono uratowało Magdalenę od rozpaczy. Potem przyzwyczaiła się. Bez rezygnacji jeszcze, bo przecież co tydzień jeździła uparcie do lekarza Arbeitsamtu, domagając się zwolnienia, ale wewnętrznie godziła się już ze swym losem i próbowała tak zorganizować sobie pracę, aby jakoś oszczędzać siły. U Frau Wimmer uzyskała zezwolenie na przysyłanie paczek pod jej adresem. Miała więc odzież i żywność, żywność nawet w nadmiarze. Widocznie matka i Andrzej sądzili, że głoduje. Listy z domu rozstrajały ją, zanim nauczyła się czytać je z pobłażliwością. Wszystkie akcenty tragiczne łagodziła niezawodnie aplikowaną formułką, że „przecież mogłam trafić gdzie indziej”. Wtedy nawet Frau Wimmer stawała się uroczą kobietą, a płukanie bielizny na kładce – nieomal rozrywką towarzyską, zważywszy, że niemieckie kobiety były wciąż ciekawe Magdaleny.

Nauczyła się obserwować. Teraz dopiero zrozumiała, jak niewiele wiedziała o życiu. Później może zacznie kochać lub nienawidzić, teraz odbierała wrażenia z zimną dokładnością rejestratora. Zdumiewał ją mechanizm świata. Usiłowała znaleźć w nim jakieś tymczasowe miejsce dla siebie.

Sześć dni tygodnia oddawała Wimmerom, siódmy pragnęła zachować dla siebie. Nie było to zbyt łatwe. Niedziela zaczynała się pozornie tak, jak wszystkie inne dni tygodnia. Wrzask Hermanna na podwórzu, a krótko po nim tupot bosych stóp chłopców zbiegających po schodach. To był poranek.

Chłopcy, a żaden z nich nie miał więcej niż szesnaście lat, zdumiewająco mało czasu poświęcali na toaletę. Jedyną ich czynnością po zerwaniu się z łóżka było śpieszne naciąganie spodni. Przez zwykłą, zaostrzoną nieco egzotyką warunków ciekawość, śledziła Magdalena, czy myją się kiedykolwiek. Owszem, oddawali się niekiedy tej ryzykownej czynności, ale tylko w niedzielę przy użyciu mydła; w dni powszednie wystarczało opłukanie rąk w pełnym roztargnienia biegu od gnoju do śniadania. Horst, najstarszy parobek, sprawujący przy stole dla służby specjalną godność, coś w rodzaju „pater familias”, kroił potem tymi rękami chleb dla wszystkich, wrzucając duże kawały do wspólnej miski z zupą, z której wszyscy sprawiedliwie czerpali. Magdalena naraziła mu się już pierwszego dnia, gdy powiedziała, że zupy ze wspólnej miski jeść nie będzie. Frau Wimmer pozwoliła jej pić mleko. Mleka zresztą było tu pod dostatkiem.

Co dnia odciągała Magdalena kilka litrów śmietanki, z której następnie robiła masło, niekonsumowane prawie nigdy w stanie świeżym. Gospodyni topiła je natychmiast, aby powiększyć zapas tłuszczu, zalegający w konwiach i garach wszystkie kąty spiżarni. Zważywszy, że Frau Wimmer nie szafowała tłuszczem we własnym gospodarstwie, a jeszcze oszczędniej zaopatrywała weń swoją miejską rodzinę, można było mieć nadzieję, że wysiłki trzydziestu sześciu dojnych krów Wimmerów pozwolą im na beztroskie przeżycie wojny. Na odcinku masła oczywiście.

Krowy były powodem najstraszliwszych w ciągu dnia przeżyć Magdaleny. W zasadzie opiekowała się nimi Szwajcarka Adela – krzepka, czerwona na twarzy i nogach, wyposażona przez los w ogromne łagodne oczy, a przez nikomu nieznanego osobnika w czteroletniego synka. Wśród codziennych czynności przy krowach znalazło się jednak zajęcie również i dla Magdaleny.

Po porannym udoju Adela wypędzała bydło na łąkę za kościołem. Krowy uwolnione z łańcuchów wydostawały się na podwórze i w wesołych podskokach gnały wprost na kwietne rabatki, kryjące wokół kościoła śmiertelne szczątki pomarłych obywateli Waldgrube.

Aby temu zapobiec, wystarczałoby najprostsze zamknięcie bramy, ale Frau Wimmer była innego zdania. Uważała, że przez codzienne poruszanie bramy (w rzeczywistości nie zamykało się jej nigdy) może ona ulec szybkiemu zepsuciu. Dlatego też wymyślono środek zastępczy. A była nim Magdalena, stojąca pośrodku przejazdu z ogromnym drągiem w ręku. Miała w ten sposób bronić bramy, ale z równym skutkiem mogłaby powstrzymać atak dywizji zmotoryzowanej. Nie mogła sobie wyobrazić, aby jej postawa była wystarczająco groźna. To samo myślały chyba krowy, bo lekceważyły ją wyraźnie. Była dla nich przeszkodą tak znikomą, że chyba w ogóle jej nie zauważały. Próbowała mężnie stawić im czoło, opierała się z większym lub mniejszym powodzeniem, gdy nacierały pojedynczo. Z chwilą jednak gdy krowy z zadartymi wysoko ogonami pędziły całym stadem, Magdalena załamywała się psychicznie i równie pełna wstydu, jak przerażenia szukała ratunku na płocie. Tymczasem krowy spacerowały już po cmentarzu kościelnym, zaspokajając pośpiesznie ranne apetyty.

Z reguły wybuchała awantura – mniejsza lub większa, zależnie od tego, czyj grób obżarły z kwiatów. Największy popłoch wywołało objedzenie wiosennych bratków na grobie niedawno zgasłej Frau Bürgermeister. Cała wieś trzęsła się z oburzenia.

I niedziela nie była wolna od zwykłego rytuału wypędzania krów na pastwisko. W niedzielę jednak zagrożonej pozycji bronił Franzl, niepracujący w tym dniu na polu.

Po pośpiesznym obraniu ziemniaków na odświętną Kartoffelsalat i przygotowaniu twardych knedli z chleba Magdalena udawała się do kościoła na uroczystą sumę. Był to dla niej jakiś specjalny rodzaj niedzielnej rozrywki – do kościoła przychodziła cała wieś.

Siedząc w wysokiej ławce pod boczną ścianą obserwowała modlących się, czując równocześnie na sobie ich natrętne spojrzenia.

O co mogła się modlić Frau Wimmer? Magdalena patrzyła na jej zgięte plecy, na wzniesione ku świętym w ołtarzu oczy, których spojrzenie i tu – ze względu na jej kalectwo – robiło wciąż wrażenie spojrzenia spode łba. Pewnie prosiła, żeby Pan nadal nie powoływał do wojska ani jednego z jej trzech synów. Przecież uprawiali bawarską ziemię tylko po to, aby żołnierze na froncie mieli chleb, a może nawet i Zwieback. Frau Wimmer osobiście wysyłała co miesiąc Feldpostpäckchen czterem swoim parobkom i nigdy nie zapominała o Zwiebacku. A kto by doglądał gospodarstwa, gdyby Hermanna powołano do wojska? Hermanna z Waldgrube, Hansa z Asenham i Franza z Kirchdorfu? Tam pożenili się i tam mieli swoje gospodarstwa, ale Frau Wimmer zanosiła modły na ich intencję do starych znajomych świętych w głównym ołtarzu kościoła w Waldgrube, z uczuciem gwarancji tak pewnej, jak po wizycie u żony znajomego dygnitarza w Monachium, której zobowiązała się dostarczać pięć kilogramów masła miesięcznie.

Obok Frau Wimmer klęczała Westnerowa. Ona chyba nie modliła się o nic, najwyżej wzdychała dziękczynnie do Matki Boskiej, gdyż nigdy nie działo się jej tak dobrze jak teraz. Owdowiała na pięć lat przed wojną, a mąż – robotnik w pobliskim tartaku – nie zostawił jej żadnych zapasów. Chodziła, szukając roboty, od gospodarstwa do gospodarstwa, ale nie zawsze udało się coś znaleźć. Ludzi do pracy było wiele, młodych i silnych, a Westnerowej przeskoczyła już pięćdziesiątka. Klepała wdowią biedę bez nadziei na poprawę losu, gdy nagle, jak wybawienie, wybuchła wojna. Posypały się powołania dla mężczyzn. Kobiety musiały ich zastąpić. Młode dziewczęta zabrano do przemysłu i stara Westnerowa stała się osobą najbardziej pożądaną we wsi. Najbogatsze gospodynie zabiegały o jej pomoc. Siedziała więc teraz w pierwszej ławce przed ołtarzem, syta; zadowolona i spokojna. Na froncie nie miała nikogo, nie wypłakiwała więc oczu po nocach jak Lotte Meinz, której zachciało się wyjść za swego Berta, zanim zdążył wsiąść w pociąg i pojechać gdzieś do Norwegii.

Lotte klęczała przy balustradzie otaczającej ołtarz z twarzą ukrytą w dłoniach. Może płakała? Magdalena zastanawiała się, czy mieli chociaż noc poślubną, zanim Bert wsiadł do tego pociągu. Wygląd figury Lotte dostarczał natychmiastowej i niezbitej odpowiedzi na to pytanie. Modliła się chyba o tę – nie zawsze udzielaną wojennym matkom – łaskę, aby ojciec mógł ujrzeć swoje dziecko.

Starzy Bramsowie siedzieli w ławce, przytuleni do siebie jak para siwych gołąbków. Zawsze tak trzymali się razem, spłoszonymi oczyma wodząc po świecie. Oni także nie mieli o co się modlić – może tylko o rychłą śmierć. Tam „po drugiej stronie”, jak mówił dziadek Brams, mieli tylu swoich. Tu – nikt już nie został. Nawet Willi tam był, jedyny wnuk po zmarłej córce. Padł pod Rommlem w Afryce na drugi dzień po wylądowaniu. W szafie został jego nowy garnitur, który kupił sobie za pierwszą pensję w biurze kreślarskim w Passau.

Modlitwy Bramsów nie miały nic wspólnego z wojną, ale Herr Bürgermeister, stojący pod lewym filarem – o, ten miał zdecydowanie urzędową rozmowę z Panem Bogiem. Od kiedy Frau Bürgermeister przeniosła się do wieczności, stracił ostatnią więź, jaka łączyła go z Waldgrube i wreszcie mógł myśleć, aby – jak inni – robić karierę. Do licha, nie zamierzał przecież wiecznie siedzieć w tej dziurze! Ileż to pięknych miast w Czechach lub Polsce czekało na jego inwencję. A Francja? Dlaczegoż by nie Francja? Herr Bürgermeister lubił wino, a jako wdowiec miał prawo myśleć i o innych przyjemnościach. Małe wyobrażenie francuskich rozkoszy dawał ozdobny wygląd Frau Pinkel, której mąż – jak mówiła – okupował Paryż. Frau Pinkel przystrojona była w jedwabie od nóg, których zdrowa czerwień przebijała przez cienką przędzę pończoch, po czubek głowy, na której powiewała barwna francuska chustka.

Becherowie klęczeli daleko od siebie. Cała wieś wiedziała, że są poróżnieni. Papa Becher, z Hakenkreuzem w klapie, patrzył Panu Bogu prosto w oczy. O nic się nie modlił, o nic nie prosił. Piersi rozsadzała mu pycha. To on był tym, który dał wszystko, wszystko ofiarował. Nikt mu nie może powiedzieć: „Herr Becher, pan pożałował synów swojej niemieckiej ojczyźnie”. Führer może być z niego dumny. Ale Frau Becher płakała. Magdalena widziała wyraźnie, jak ciemną, spaloną słońcem dłonią ociera łzy, które nie przestawały płynąć. Odwracała wtedy głowę w bok, aby mąż stojący opodal nie dostrzegł tych zakazanych łez. Bo Frau Becher nie dorosła do ideału kobiety niemieckiej, nie potrafiła cieszyć się z tego, że jej synowie sami zgłosili się na wojnę. Jej głupie, ludzkie serce wciąż zamiast dumy czuło tylko strach i żal, i tęsknotę.

Magdalena przymknęła na chwilę oczy. Nie, nie chciała się modlić. Jej myśli wciąż czepiały się cudzych spraw, żeby nie myśleć o własnych. Wszystko pozbawione było sensu. Pragnienia modlących się w Waldgrube nie zgadzały się z pragnieniami modlących się w Polsce. A przecież i jedni, i drudzy mieli jakieś swoje sprawiedliwe racje i dobry Pan Bóg będzie musiał sobie porządnie nałamać głowy, komu przydzielić radość, a komu smutek.

Przynajmniej te wątpliwości nie nękały księdza Manholda, miejscowego proboszcza, wznoszącego właśnie przy ołtarzu do góry dłonie. Kiedy ten człowiek kłamie – zastanawiała się Magdalena – czy teraz, kiedy oficjalnie modli się o zwycięstwo, czy też kiedy wieczorem, wysłuchawszy Watykanu, mówi jej, że już niedługo, że trzeba wytrwać?

Księdza Manholda poznała Magdalena wkrótce po przyjeździe do Waldgrube. Bliskie sąsiedztwo zwróciło dość wcześnie uwagę księdza na niezwykłego we wsi przybysza. Któregoś dnia Magdalena kopała grządki tuż przy drodze, gdy ksiądz przechodząc zagadnął nieśmiało:

Grüss Gott! Fraulein!

Odpowiedziała przestając kopać, oparłszy się na łopacie znużonym ruchem kobiet pracujących w polu. Ksiądz był rumiany i okrągły. Spokój ducha wpływał zapewne dodatnio na jego apetyt.

– Chcieliśmy panią prosić – zaczął ksiądz, patrząc na wilgotną od wiosennej ziemi łopatę – to znaczy, moja siostra i ja, chcieliśmy prosić, żeby nas pani odwiedziła. Jesteśmy obydwoje starzy, zapewne mało atrakcyjni, ale pani czuje się chyba bardzo sama.

Przytaknęła głową.

Gdy przyszła po raz pierwszy, ksiądz i jego siostra z trudem hamowali ciekawość, zrozumiałą w zetknięciu się z cudzoziemką. Chcieli zapewne wiedzieć, w jaki sposób dostała się do Waldgrube, skąd pochodzi i jak wygląda teraz jej kraj. Nie zapytali jednak o to wprost, a ona bawiła się z nimi, opowiadając o wszystkim, tylko nie o tym, czego byli najciekawsi.

Ale nadszedł wieczór po dniu dotkliwszym niż inne i Magdalena sama zapragnęła zwierzeń. Ksiądz i jego siostra słuchali w zdumieniu. Prawda, której pragnęli, przeraziła ich. Lepiej, wygodniej było jej nie znać. Ksiądz Manhold uczuł zakłopotanie. Modlił się przecież za tych, którzy tak niesławnie poczynali sobie w krajach okupowanych. Czy mógł dalej twierdzić, że cały naród niemiecki nie bierze udziału w wojnie? Siostra księdza postawiła przed Magdaleną talerzyk konfitur, a ksiądz uciekł się do pociechy właściwej jego stanowi:

– Opatrzność, moje dziecko, czuwa nad światem. Staraj się zawsze o niej pamiętać i miej ufność.

Ale Magdalena była spragniona doraźnej nadziei, słowa o odległej sprawiedliwości zasmuciły ją. Oznaczały, że nic szybkiego, nic nagłego nie skróci cierpienia. Dlatego też słuchając monotonnego głosu księdza Manholda, krzątającego się przy ołtarzu, myślała o konfiturach jego siostry, o tym, że wieczorem znowu tam pójdzie nie wstydząc się łakomstwa, które było nie tylko ucieczką od knedli Frau Wimmer, ale i powrotem w dzieciństwo.

Gdy nabożeństwo dobiegało końca, Magdalena zauważyła w cieniu filara wysoką postać młodego człowieka, którego wygląd nie pozwalał zaliczyć go do obywateli Waldgrube. Nie umiała określić, na czym polegało to wrażenie. Może – niedbałość stroju? Niemcy przychodzili do kościoła godnie pozapinani na wszystkie guziki odświętnych ubrań, a młody człowiek miał na sobie sfatygowane nieco, ale starannie odprasowane spodnie i jasną koszulę z odpiętym kołnierzykiem. Może – sposób strzyżenia włosów? Wysoko podgolone czaszki tubylców świeciły jasną skórą nad uszami, a kark człowieka pod filarem był zarośnięty dawno niestrzyżonymi włosami. Ale nie, to nie była sprawa wyglądu. Magdalena wycofała się z wszelkich badawczych obserwacji, gdy tylko raz – tylko raz – spotkały się ich oczy.

„Polak!” – pomyślała z radością. Coś ponad wszelki wyraz bliskiego i znajomego było w tych ciemnych, skupionych oczach, które na nią patrzyły.

„Czy on się domyśla?” – niepokoiła się. Niepotrzebnie, bo nabożeństwo właśnie się skończyło, a młody człowiek czekał na nią przy wyjściu. Zbliżył się do niej bez uśmiechu, zatrzymał spojrzeniem na miejscu.

– Dzień dobry! – powiedział po prostu, wyciągając rękę.

Magdalena podała mu swoją, nie mogąc opanować zmieszania. Szli obok siebie w stronę mostu na rzece, choć Magdalena powinna była już dawno skręcić ku zagrodzie Wimmerów.

– Dawno tu jesteś?

– Od sześciu tygodni.

Nie zdziwiła się, że mówi jej „ty”. To było naturalne. Zdziwiłoby ją raczej, gdyby w tych okolicznościach mówił jej „pani”. Zapytała, po raz pierwszy podnosząc oczy:

– A ty?

– Ja? – zastanowił się – ja jestem tu już prawie pół roku.

– W Waldgrube?

– Nie, w Asenham – bardzo blisko stąd.

– Powiedział ci ktoś, że tu jestem?

– Tak. Przyszedłem, żeby cię zobaczyć.

– Po co?

Pytanie padło samo. Magdalena usłyszawszy je wypowiedziane przez siebie aż przystanęła na drodze.

– Jak to po co? – roześmiał się. – Żeby z tobą rozmawiać, rozmawiać po polsku. Żeby nie bać się każdego słowa. Żeby wspominać kraj, dom. Żeby wreszcie nie nudzić się, gdy się ma wolną chwilę. Przecież tu Polacy chodzą kilometrami, aby się spotkać.

Magdalena ruszyła znów przed siebie. Chwała Bogu, on nie czuł tego dręczącego niepokoju, który odnajdowała w sobie.

Na imię miał Piotr. Nazwiska nie powiedział, nie zależało jej zresztą na jego brzmieniu. Mógł nazywać się Radziwiłł albo Kiliński; to nie miało żadnego znaczenia. Rozmawiali ze sobą tak jak ludzie, którzy od dawna się nie widzieli, a mają sobie wiele, wiele do powiedzenia. Tak wiele, że słowami dotykają zaledwie tematów, które obszernie rozwija i zamyka jeden zachwycony okrzyk albo zgoła tylko spojrzenie.

Piotr pochodził także z Warszawy. Mieli więc jakby jeszcze jedną wspólną ojczyznę. Wspomnienie ulic, placów, parków, ranków i wieczorów, zapachu Wisły, koloru tramwajów, dźwięku dzwonów – wszystko to tłoczyło się w pośpiesznych zdaniach, intymnych jak wyznanie.

Stali na moście, wsparci o jego drewnianą barierę. Dołem biegła po kamieniach zdyszana rzeczka.

– Kiedy znowu przyjdziesz do mnie? – spytała Magdalena.

Odpowiedział nie od razu.

– Gdy tylko będę mógł. Ale czekaj na mnie każdego wieczora.

Gdy odszedł, Magdalena stała jeszcze przez chwilę na drodze i patrzyła na jego ciemno zarośnięty kark nad białym kołnierzem koszuli. Szedł długimi krokami z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Trochę pochylony. Gdy był już dość daleko, odwrócił głowę i uśmiechnął się. Tak przynajmniej Magdalenie się zdawało.

Pozwólcie nam krzyczeć

Подняться наверх