Читать книгу Pozwólcie nam krzyczeć - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6

I

Оглавление

Profesor szedł szybko długim korytarzem szpitalnym, wyprzedzając nieco swoich dwóch umundurowanych towarzyszy. Posługaczka w białym kitlu opuszczała właśnie papierowe zaciemnienie na wysokie okna. Tylko dwa w końcu korytarza świeciły jeszcze nikłym blaskiem zmierzchu.

Na dworze padał deszcz, powolny deszcz wiosenny. Kobieta popatrzyła chwilę na krople spływające po szybie, potem rozluźniła sznur rolety. Zwój papieru opadł z chrzęstem. Otwór okienny zgasł, jakby go nagłym chluśnięciem zalała fala ciemnego deszczu.

Profesor szedł w uciekające przed nim światło, ale zanim czarna zasłona opadła na ostatnie jego źródło, jakieś drzwi otworzyły się bezszelestnie, a jeden z towarzyszących mu ludzi powiedział cicho:

– To tutaj.

Pierwsze spojrzenie wchodzącego lekarza pada zwykle na chorego, ale wzrok profesora zatrzymał się najpierw na wysokiej postaci człowieka, który na jego powitanie wstał z krzesła.

„Ojciec” – pomyślał.

Profesor nie znał się na wojskowych dystynkcjach; generała od kaprala odróżniał raczej po kroju cholew niż po wzorach wyszywanych sutaszem. Naramienniki munduru Niemca lśniły jednak złotem zbyt natarczywie, aby mógł nie zauważyć tego szczegółu. Krótkim spojrzeniem obrzucił także jego twarz, szarą, powleczoną znużeniem tak głębokim, że zgasła jej barwa wydawała się prawie malarskim efektem przy świetnym kolorycie munduru.

Niemiec zbliżył się szybko do profesora i uścisnął mu rękę.

– Jest pan nareszcie – powiedział z ulgą.

Profesor nie lubił mieć do czynienia z ludźmi okazującymi mu zbyt wiele zaufania.

– O co chodzi? – zapytał sucho.

Siedząca przy łóżku pielęgniarka podniosła abażur lampki na stoliku – światło padło na twarz chorego, ale nie drgnął w niej żaden muskuł.

Profesor zdjął płaszcz, nałożył podany mu kitel; starannie zapinał guziki.

Młody lekarz niemiecki, którego światło lampki wydobyło z mroku przy łóżku, zdenerwowanym głosem opisywał wypadek. O ojcu mówił „Herr General” i schylał się w ukłonie, o synu „Herr Sturmführer” i nie kłaniał się, ponieważ tamten był tylko pacjentem.

Można było nie znać się na łacińskich terminach, których – prawdopodobnie ze względu na osobę ojca – nadużywał młody lekarz, można było nie rozumieć żadnego ze słów, które wyrzucał z siebie z pośpiechem, jakby to on miał za chwilę umrzeć, dręczony strasznym uczuciem niedopowiedzenia wszystkiego do końca. W barwie jego głosu była wieść o śmierci i profesor, przenosząc wzrok z jego rozgorączkowanej twarzy na blade oblicze hitlerowskiego dygnitarza, pragnął, żeby tamten to zrozumiał, żeby sam się tego domyślił, żeby tego nie musiał od niego usłyszeć.

Generał nie słuchał, co mówił lekarz. Wpatrywał się intensywnie w profesora.

– Mój syn ma dwadzieścia jeden lat – powiedział bez związku.

Profesor uczuł nagłe zażenowanie. Od początku wojny żył w bezustannym lęku, aż śmiesznym dla otoczenia. Każdy dźwięk dzwonka u drzwi był dla niego zapowiedzią nieszczęścia. Trzeba było z czegoś żyć, musiał więc na nowo podjąć się leczenia, o pracy naukowej i tak nie było mowy, bez pomocy i laboratorium – ale przyjmował chorych tylko z polecenia znajomych, i to w dość ścisłej dyskrecji. Operował w klinice przyjaciela za miastem. Wieczorami czytał Londona, Conrada i książki z Dzikiego Zachodu, wyszperane w bibliotece syna. Mówił wtedy, że wyjeżdża za granicę. Na widok niemieckiego munduru dostawał dreszczy. Teraz jednak jego potężny rozmówca w mundurze generała SS wydał mu się tak żałosny, że uczuł do niego prawie ugruntowaną pretensję za nielicujące z jego godnością zachowanie.

Pielęgniarka opuściła głowę, niemiecki lekarz zbliżył się do łóżka i gorliwie pochylił się nad chorym.

– Dwadzieścia jeden lat – powtórzył generał, zaglądając profesorowi w oczy.

Profesor odsunął się.

– No, tak – powiedział szybko. – Zobaczymy.

Badanie potwierdziło poprzednie przypuszczenia. Stan był beznadziejny: postrzał wątroby, z dużym krwotokiem wewnętrznym, za późno dana transfuzja. Zgon mógł nastąpić lada chwila.

Trzymając palce na pulsie chorego profesor dziwił się, że czuje jeszcze pod nimi to słabe drganie życia, ten wciąż jeszcze powtarzany meldunek istnienia.

– Kiedy to się stało? – spytał, żeby coś powiedzieć.

– W nocy.

– Jak to? I do tej pory...?

– Wypadek zdarzył się w lesie podczas polowania. – Niemiec szukał słów, aby nie powiedzieć niczego więcej ponad wyjaśnienia niezbędne lekarzowi.

Profesor zapytał pośpiesznie:

– Czy przede mną byli wzywani inni lekarze?

– Tak.

– Jaka jest ich opinia?

Profesor wiedział, że nie powinien był stawiać tego pytania. Ale skoro padło, nie zniżając spojrzenia czekał na odpowiedź.

Generał milczał. Chory poruszył się niespokojnie, jęknął. Dłoń zwisająca z łóżka rozwarła się i zamknęła gwałtownie. – To nie byli lekarze! – wybuchnął ojciec. – To były te wypędki, ci tandeciarze, którzy tu ściągają z Reichu. Byle młodszy asystent z Berlina jest tutaj dyrektorem szpitala.

Profesor zerknął kątem oka na niemieckiego młodszego kolegę. Stał oparty o ścianę z twarzą bez wyrazu w spokojnym oczekiwaniu zakończenia sceny.

– To nie byli lekarze. Co oni mogli mu pomóc? Pojęcia nie mają o ratowaniu człowieka. Ale pan! Pan! Tyle o panu słyszałem: znakomity polski uczony!

„Jeśli powiemy że nie będę operował, a on umrze – ojciec będzie pewny, że mógłbym go uratować, gdybym podjął się operacji – myślał profesor w popłochu. – Jeśli zacznę go operować, a on umrze mi pod nożem, wtedy i dla mnie nie będzie ratunku”. Profesor czuł, że na czoło występują mu krople potu. „Muszę mu powiedzieć!” – myślał gorączkowo, podczas gdy Niemiec powtarzał pośpiesznie:

– Pan! Tylko pan może go uratować. Mówiono mi, że wyjął pan odłamek granatu, tkwiący o milimetr od serca. W trzydziestym dziewiątym roku. Czy to prawda? Niech pan powie, czy to prawda?...

– Tak, ale to była jedyna rana, bez upływu krwi i ogólny stan chorego był...

– Pan nie sądzi chyba?... – głos Niemca drgnął i profesor zrozumiał, że niczego mu nie wytłumaczy.

– Proszę przygotować wszystko do operacji – powiedział do niemieckiego lekarza nie patrząc mu w oczy.

Kurt Eckelmann, dwudziestojednoletni Sturmführer, syn generała Eckelmanna – dowódcy dywizji SS na okupowanych terenach – umarł na stole operacyjnym, zanim profesor Łuminiecki zdążył wydać polecenie narkozy.

Ojciec przyjął jego śmierć z opanowaniem.

Gdy profesor wszedł do pokoju, żeby zabrać swój płaszcz, zastał go przy oknie z dłońmi splecionymi na piersiach. Odniósł wrażenie, że dopiero teraz widzi jego prawdziwą twarz: nieprzeniknioną tajemnicę naskórka i mięśni, przyzwyczajonych do kontrolowanego przez mózg układu.

– Odwiozę pana – odezwał się nagle, gdy profesor pośpiesznie narzucał palto.

Łuminiecki zastygł nie zdążywszy wciągnąć drugiego rękawa.

– Dziękuję – wyjąkał – proszę się nie trudzić.

Ale generał stał już w drzwiach i zapraszał go gestem do wyjścia. Idąc korytarzem wyprzedzał nieco profesora jakby popędzany niecierpliwym pragnieniem jak najszybszego wydostania się ze szpitalnych ścian, woni i ciszy.

Profesor postępował za nim. Wysoka, bardzo wyprostowana sylwetka Niemca wydawała mu się drażniącym szczegółem w białym krajobrazie szpitala, do którego przywykł od lat. Myślał, jak małą, jak żadną prawie rolę odegra w tragedii, której był świadkiem. Nie miał powodu, aby się bać. Wszystko stało się poza nim, poza zasięgiem jego interwencji. Nie można go było winić nawet za to, że przybył za późno. Wsiadł do samochodu w dwie minuty po zjawieniu się SS-manów w jego domu. A jednak – bał się. Dałby wiele za to, żeby generał zrezygnował z kurtuazji, którą mu chciał okazać, i pozwolił mu odejść ciemnymi ulicami, zanurzyć się w deszczu i mroku. Ale generał milczał, a profesor nie miał odwagi po raz drugi prosić go, aby zaniechał powziętego zamiaru.

Przed samochodem czekał młody, umundurowany kierowca. Gdy otwierał drzwiczki, profesor spostrzegł jego pełne żalu i zmieszania spojrzenie, jakim starał się przekazać generałowi swoje współczucie. Generał nie zwrócił ku niemu głowy, Wskazał profesorowi miejsce w tyle wozu, a sam usiadł z przodu, obok kierowcy.

Profesor przymknął oczy. Wóz ruszył miękko po gładkim cemencie szpitalnego dziedzińca. Gdy wyjechali za bramę, z ulgą powitał skręt w prawo, który był pierwszą nadzieją pomyślnego powrotu do domu. Wciąż nie podnosząc powiek czekał, przyczajony wewnętrznie, na każdy nowy zakręt, a gdy następował, kiedy przestawał się już go spodziewać, profesor opadał na poduszki samochodu, wyczerpany oczekiwaniem i lękiem.

Na prostym odcinku drogi myśl jego, uspokojona na chwilę, wracała do siedzącego przed nim człowieka, którego milczące cierpienie przyjmował jako jeszcze jeden objaw pychy jego narodu. W miarę jednak zbliżania się do domu profesor byłby może nawet skłonny wyrazić mu swoje współczucie – gdy nagle przez wpółotwarte okno wpadł gwałtowny, wilgotny powiew, w którym poczuł znajomy zapach Wisły.

Zaczął teraz myśleć o domu, o swoich dzieciach, o Zygmuncie, którego niewiadomy los mógł być także śmiercią. Poszedł na Węgry, ale czy przeszedł? Może nigdy nie będzie tego wiedział... Pozostawał jeszcze strach najbliższy o Magdalenę. I ona także była zagrożona. Wszyscy byli zagrożeni, ani jeden człowiek w kraju nad tą rzeką nie miał spokojnego dnia ani nocy. Ale ona... – profesor uczuł bolesne ukłucie w sercu – ona nie była przygotowana nawet na szczęście, a cóż dopiero na cierpienie. Począł się niecierpliwić, że samochód jedzie zbyt wolno. Chciał być już w domu, zobaczyć ją, upewnić się, że jest, że nic się jej nie stało.

Jechali przez most. Profesor uniósł ostrożnie powieki i patrzył długo na połyskującą w dole rzekę.

– Idź już! – powiedziała Magdalena. – Musisz się spieszyć.

– Zdążę – Andrzej wsunął ręce między jej plecy a mokry pień drzewa, pod którym stali. Padał drobny wiosenny deszcz. – Widzisz – powiedział – gdybyś się nie upierała, nie byłoby tych głupich odprowadzań i strachu przed godziną policyjną. Dlaczego właściwie nie chcesz?

Magdalena podniosła kołnierz płaszcza. Nie miała ochoty rozpoczynać codziennej dyskusji, która zawsze kończyła ich spotkanie. Ale wszystko wskazywało na to, że i ten wieczór nie będzie wyjątkiem.

– Nie kochasz mnie – szepnął Andrzej. Poruszyła się ze zniecierpliwieniem.

– Wszystko, co robię lub czego nie robię, sprowadzasz zawsze do tej jednej sprawy. A tymczasem jest wojna.

– Do licha z wojną! Może potrwać kilka lat, a ludzie muszą jednak żyć dalej. Jeść, ubierać się, żenić i rodzić.

– Daj mi spokój.

– Mówię, jak jest. Zobacz, jak się zachowują inni.

– Nie mam ochoty na udawanie życia.

– A na co masz ochotę?

– Nie wiem. Och, nie wiem!

Deszcz padał coraz gęstszy.

– Dobrze – rzekł Andrzej cierpko. – Nie rozstrzygniemy tego problemu na pięć minut przed godziną policyjną.

Magdalena dotknęła dłonią jego policzka.

– Nie gniewaj się – powiedziała łagodnie. – Musisz mnie zrozumieć.

Wciąż stali wsparci o siebie, czując własne oddechy. Ciemne niebo zamykało się nad nimi nisko, jak parasol, którego nie mieli.

– Rozumiem cię – rzekł cicho. – Chodź, odprowadzę cię do domu.

– Nie, nie odprowadzaj mnie już dalej. Pójdę sama, do mnie już blisko, a ty mógłbyś nie zdążyć.

– I jutro będzie znów to samo – westchnął Andrzej.

Magdalena jeszcze raz pogładziła go po policzku.

– Jutro! – powiedziała z udaną wesołością. – Jakże wiele spodziewasz się od życia!

Pobiegła przed siebie. Dopóki słyszała oddalające się kroki Andrzeja, czuła się bezpieczna. Kiedy ucichły – tylko cień mijanych drzew dodawał jej odwagi. Poczęła je liczyć, zawsze je liczyła wracając do domu.

Zatrzymała się, rozpoznawszy przód bramą ciemny kształt samochodu i ojca stojącego z jakimś człowiekiem w mundurze. Krzyknęła i w jednej chwili była przy nim. Ojciec przygarnął ją do siebie. Poczuła, że drży.

Niemiec był już przy samochodzie, teraz jednak – zawrócił. Podchodził bardzo powoli, bardzo powoli przemierzał tę małą przestrzeń, która ich dzieliła. Być może, gdyby ją przebył normalnym krokiem, profesor nigdy by tego nie uczynił, ale w tym zbliżaniu się, pozbawionym jakiegokolwiek pośpiechu, objawił mu się zamiar tak okrutny, że krzyknął, oderwał Magdalenę od siebie i pchnął ją w ciemność.

Rzuciła się z powrotem w aleję, w rząd przyjaznych drzew, które znała od dziecka. Teraz jednak był to odsłonięty szlak, który mógł ją wydać pierwszemu błyskowi reflektora.

Skręciła w boczną ulicę, biegła pod domami, nie zatrzymując się i nie oglądając się za siebie. Wreszcie przystanęła, żeby nabrać tchu. Z przeciwległego kierunku zbliżał się odgłos twardych, równo odmierzanych kroków patrolu.

Pchnęła bramę, pod którą przystanęła. Była zamknięta. Zaczęła w nią walić pięściami, uderzać kolanem, ale nie ustępowała. Wtedy odwróciła się i zaczęła uciekać w stronę, z której nadbiegła. Ulica wydała się jej kamiennym wąwozem, w którym każdy krok zdradzał ją dudniącym echem. I wydawał pogoni.

Pozwólcie nam krzyczeć

Подняться наверх