Читать книгу Pozwólcie nam krzyczeć - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 11
VI
ОглавлениеWybawienie od Wimmerów przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Nie tak jednak wyobrażała sobie Magdalena spełnienie swoich niecierpliwych marzeń. To, co się stało, nie mieściło się w sferze żadnych możliwości – Magdalena nigdy nie była w stanie lekceważyć siebie tak bardzo, żeby przypuszczać, że Frau Wimmer może być z niej niezadowolona.
Któregoś popołudnia gospodyni wezwała ją do pokoju. Bez żadnych wstępów oświadczyła, że nadarza się jej okazja przyjęcia niemieckiej służącej, wobec czego Magdalena powinna zwrócić się do Arbeitsamtu z prośbą o nowe miejsce. Pierwszym uczuciem Magdaleny było doznanie przykrości i krzywdy. Frau Wimmer mówiła to wszystko z opuszczoną głową, nie patrząc jej w oczy. Wyglądało to na odprawę służącej, której niesłychanie zależy na posadzie.
Magdalena nie mogła znaleźć właściwych słów, żeby jakoś skwitować tę wiadomość. Stała przed gospodynią naprawdę w pozie odprawionej służącej, wściekła na siebie, że się tak zachowuje, rozczarowana i najzupełniej pozbawiona tej podstawowej, prymitywnej równowagi, którą człowiekowi może dać tylko świadomość, że na pewno wie, gdzie będzie spać tej nocy. Frau Wimmer jakby odgadła jej myśli, bo dodała wyjaśniająco:
– Ona tu dziś przyjdzie, ale na razie prześpi się ze Szwajcarką. A jutro Arbeitsamt na pewno coś dla pani znajdzie.
Znalazł. Magdalena usiłowała wykorzystać odprawę od Wimmerów jako pretekst do odesłania jej do domu. Niezadowolenie Frau Wimmer było przecież niejako dyskwalifikacją zawodową, po której raczej nie należało już nikogo narażać na rozczarowanie. Herr Piersch był jednak innego zdania. Usiłował nawet pocieszyć Magdalenę, że Frau Wimmer to wściekła baba i nikt długo u niej nie wytrzyma. Gdy mówił to, noga skrzypiała mu uporczywie.
Magdalena usiłowała szukać pomocy u doktora Senkera, ale zbył ją swoim: „Sie sind zart, aber gesund”. Pogładził ją przy tym po policzku, wyrażając żal, że jest tak uparta.
Tym razem Magdalena nie płakała. Zaczęła żywić do siebie coś w rodzaju szacunku. Za opanowanie, które nie opuszczało jej w ciągu całego dnia. Kiedy wieczorem dowlokła się z pękatą walizką do Schwarzbach, które miało być teraz jej nowym miejscem zamieszkania, siły odmówiły jej posłuszeństwa. Mimo to oceniła należycie imponujący szyld jej nowego chlebodawcy. Ciągnął się wzdłuż całego domu i reklamował Heinza Vogelmeiera jako handlarza węglem, spedytora, powroźnika i fabrykanta lemoniady.
Heinz Vogelmeier – jak się później Magdalena przekonała – nie interesował się jednak nie tylko swoimi rozlicznymi przedsiębiorstwami, ale i całym światem w ogóle. Przesiadywał w starym fotelu pod piecem, w bawialnym pokoju, dotknięty tabesem czy jakąś inną równie nieprzyjemną chorobą – i siusiał apatycznie w spodnie. Niewątpliwie odbijało się to bardzo ujemnie na atmosferze bawialnego pokoju, a nawet i całego mieszkania, gdyż wszędzie można było znaleźć posiusiane spodnie papy Vogelmeiera. Zmobilizowano całą garderobę, jaką biedny stary sprawił sobie w ciągu długiego życia, w tragicznej jednak chwili zawsze było brak czystych spodni na zmianę i nierzadko delikwent siedział w fotelu tylko w bieliźnie, trzęsąc się z zimna i wstydu.
Cztery wymienione na szyldzie przedsiębiorstwa, a przede wszystkim trzydziestomorgowe gospodarstwo, prowadziła córka gospodarza, Rosa – brzydka, tęga, oczekująca od życia tylko obowiązków – panna. Bez wielkiego uszczerbku dla rodzinnych dochodów zastępowała ojca i powołanego do lotnictwa brata. Kilka razy dziennie jeździła ciężarowym autem – sama prowadząc – na odległy dworzec, gdzie podejmowała przesyłki dla swoich klientów; kupców z Schwarzbach. Czasem pomagał jej chudy wyrostek Kurt, pełniący funkcję parobka. Zdarzało się to jednak tylko w te dni, gdy w polu nie było roboty. Szwajcarka Maria, wychudła z tęsknoty słomiana wdowa wojenna, opiekowała się tylko krowami.
Rosa – w przerwach między zajęciami spedytorskimi – sprzedawała węgiel, powrozy i robiła lemoniadę. Z rozlicznych obowiązków, jakimi obdarzono Magdalenę w rodzinie Vogelmeierów, najbardziej przerażało ją pranie posiusianych spodni papy i mycie butelek po lemoniadzie.
Spodnie starego pana przesiąknięte były moczem i woda nie mogła usunąć ostrego odoru, który zachowywała wełna. Magdalena ze złośliwą rezygnacją moczyła spodnie pod kranem i rozwieszała je na sznurze poza domem. Mycie butelek nie dopuszczało jednak żadnego oszustwa. Przeźroczyste szkło ujawniało natychmiast każdy ślad lenistwa. Magdalena moknąc po kostki w wodzie, która nigdy nie wysychała na betonowej podłodze piwnicy, przysięgała sobie w duchu, że do końca życia nie zhańbi się wypiciem choćby jednej butelki lemoniady.
Po wszystkich udrękach dnia nadchodziła noc, która – gdyby nie upalny czerwiec – powinna by być samym najrozkoszniejszym wypoczynkiem. Magdalena przewracała się na sprężynowym materacu wyprawnego łoża Rosy, pocąc się wśród wyprawnych puchów, a wyhaftowany na poszewce napis „Grüss Gott”, który miał błogosławić legalne pieszczoty małżeńskie, odgniatał w gotycki wzorek skórę na jej karku.
Narzeczony Rosy spacerował tymczasem pod Łukiem Triumfalnym, a wysmukłe nogi Francuzek przywodziły mu na myśl wspomnienia, niestety – zawsze w sferze porównań. Ślub jednostronną decyzją odłożono na błogie czasy powojenne, a wyprawę Rosy złożono w pokoiku za wozownią, który dzięki życiowej wyrozumiałości Frau Vogelmeier stał się mieszkaniem Magdaleny. Właściwie powinna spać w jednym pokoju z Marią, gdzie sypiała poprzednia dziewczyna, Truda, powołana do fabryki amunicji. Niezaspokojone tęsknoty małżeńskie Marii kazały jej jednak dość często korzystać z usług chudego Kurta. Trudzie to nie przeszkadzało – miłość ludzka rzecz. Frau Vogelmeier lubiła nawet przy śniadaniu posłuchać wesołego opowiadania. Polki jednak jakoś nie miała odwagi tam ulokować. Tej to dość pospolitej okoliczności zawdzięczała Magdalena owe puchy wyprawne Rosy, których po prostu nie było gdzie pomieścić.
Mimo to noce spędzała bezsennie. Za niskim oknem stał posępny sad i wiatr nocował w jego gałęziach. Podniecona wyobraźnia wyławiała z letnich szmerów ogrodu szepty i kroki, których wędrówka pod oknem Magdaleny trwała do rana.
Spedytorstwo Vogelmeierów obejmowało bowiem, poza samochodem ciężarowym i dwukonną platformą, jeszcze jeden środek lokomocji. Był nim karawan: uroczysty, pełen złoceń, obwieszony ciężkimi kotarami, jedyny karawan w miasteczku. Pojazd ten, troskliwie chroniony przed niepogodą, stał w wozowni, przez którą przechodziło się do pokoju Magdaleny. Z wozowni można było wydostać się wprost na podwórze lub przez kręte korytarzyki i schody przejść do kuchni, i dalszych pokoi. Bliskie sąsiedztwo karawanu i duża odległość od innych pomieszczeń mieszkalnych wprawiały Magdalenę w stan chorobliwego strachu. Nie bez wpływu na powstanie tej nadwrażliwości była postać papy Vogelmeiera, siedzącego ze szklanym wzrokiem na swoim fotelu lub wyprowadzanego co godzina przez żonę i córkę do toalety, gdzie wśród nalegań i krzyków kazano mu siusiać. Odgłosy te docierały w nocy do pokoju Magdaleny. Nieraz może po prostu zdawało się jej tylko, że słyszy wciąż człapiące kroki starego na wszystkich schodach i korytarzach rozległego domu.
W toalecie zresztą papie nigdy się nie wiodło. Zakrzyczany i ponaglany – po prostu nie mógł. Siusiał natomiast prawie natychmiast, gdy go posadzono w fotelu lub położono do łóżka. Maria twierdziła, że robi to na złość. Panie Vogelmeier wstydziły się go. Nie wyprowadzały go nigdy z domu w obawie przed ciekawym wzrokiem przechodniów z ulicy lub sąsiadów. Papa patrzył więc przez okno na ogród rozkwitły, rozgrzany słońcem a obiecujący wszystko – ciepło i chłód, zapach róż, marzenia i wspomnienia, które płoszył bezustanny, praktyczny zgiełk domu. A czas był urzekający, aż rozrzutny w pięknie.
Magdalena była drugą osobą w domu, która to czuła. Wieczorem, gdy posadzka kuchni lśniła czystością, a błyszczące rondle wisiały na ścianach, gdy wszystkie butelki wypełnione były lepkim płynem o wesołych kolorach, a spodnie papy wyprasowane czekały na posiusianie – siadała na ławce przed domem i patrzyła na dalekie wzgórza. Wszystko było przeciwko niej, nawet piękno świata.
Czasem przychodził Piotr. Zawiadomiła go, gdzie jest, bała się samotności. Do Asenham, gdzie pracował, było siedem kilometrów. Umiała docenić wysiłek tego długiego spaceru po dniu spędzonym przy sianokosach. Piotr opierał się wygodnie o ławkę albo – gdy szli na łąkę – wyciągał się po prostu na trawie. Magdalena lubiła patrzyć na niego, gdy leżał z ramionami pod głową i gryząc źdźbło trawy mówił o sprawach, które obchodziły ją lub nie, ale zawsze były upragnione dla brzmienia jego głosu przede wszystkim. Koszula na piersiach Piotra rozchylona była głęboko, Magdalena patrzyła na jego ciemną skórę i myślała, że zapewne jest gładka i ciepła. Odwracała oczy.
– Dzisiaj padł Lwów – powiedział Piotr któregoś wieczora. Nie patrzył na nią, leżał z przymkniętymi oczyma.
– Wiem, słyszałam Sonderbericht – odpowiedziała cicho.
– Moja – Piotr nazywał tak swoją gospodynię – upiekła dziś ciasto i wyciągnęła butelkę wina z piwnicy.
– Piłeś?
– Nie przypuszczasz chyba, że to ja miałem brać udział w tej uroczystości. Zaprosiła sąsiadki. Dzięki temu mogłem się wyrwać wcześniej.
– Nie boi się, że jej mąż zginie?
– Nie.
– Nie kocha go
– Ach, nie to. Jej mąż jest we Włoszech. Nie wąchał jeszcze prochu. Jej entuzjazm wzrasta proporcjonalnie do ilości kuponów włoskich materiałów, które otrzymuje.
Magdalena oparła podbródek o splecione dłonie.
– Mój Boże, dlaczego oni się cofają?
Piotr milczał. Nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie, które i jego dręczyło. Ileż nadziei, ileż ostatniej nadziei było w oczekiwaniu, że w Rosji im się nie powiedzie.
– Podobno wczoraj przejeżdżał przez Waldgrube pierwszy pociąg z jeńcami.
– Frau Vogelmeier mówi, że teraz wojna bardzo szybko się skończy.
– Może obiecała ci także, że nawet i wtedy zatrzyma cię w charakterze służącej?
– Piotrze!
– Dlaczego ty im wierzysz? Dlaczego słuchasz, co mówią? Nie wystarczą ci Sonderberichty?
– Nie powinieneś krzyczeć na mnie. – Magdalena była obrażona. – Masz przykry zwyczaj wyładowywania na otoczeniu swego złego humoru. Ja przecież też mam prawo się złościć. Nie musisz mi przypominać, że jeśli Niemcy wygrają wojnę, na zawsze już zostanę służącą. A ojciec mój – jeśli chcesz wiedzieć – jest profesorem uniwersytetu, uczonym i sławnym chirurgiem.
Powiedziała mu to po raz pierwszy. Zrozumiał, że poczuła, odczytała w nim, brak możliwości tego rodzaju rewanżu w wyznaniach. Istotnie, jego ojciec był szewcem, uczciwym warszawskim szewcem, z pięknym szyldem w oknie warsztatu i stałą klientelą. Te szczegóły – tak ważne w odcieniach rzemieślniczego szacunku – dla niej nie miały chyba jednak żadnego znaczenia. Dla niej ważne było samo pojęcie, może nawet tylko brzmienie tego słowa: szewc. Zastanowił się patrząc na jej popękane i poranione, ale zawsze cudownie wąskie dłonie. Czy odważy się jej powiedzieć? Czy kiedykolwiek będzie w stanie niklowym instrumentom chirurgicznym jej ojca przeciwstawić kopyto i dratwę swego? Czuł głuchą nienawiść do siebie za to, że o tym myśli, że już teraz o tym myśli. Chciał wstać, odejść i nie wrócić do niej więcej, ale Magdalena miała łzy w oczach. Rozczulała go zawsze, gdy płakała lub zdradzała na to ochotę. Poczuł znów owo niebezpieczne ciepło wokół serca i powiedział usiłując się uśmiechnąć:
– Jeszcze tego brakuje, abyśmy zaczęli się kłócić.
– Nie gniewaj się – powiedziała z uległością.
„Skoro jej nie powiedziałem – myślał potem Piotr w drodze do domu – to znaczy, że nie wierzę już w nic, w co dotąd wierzyłem. Jeśli ta wojna ma cokolwiek zmienić, to chyba przede wszystkim te właśnie wyobrażenia dzielące ludzi. Dlaczego jej nie powiedziałem? Dlaczego nie mówiłem jej o swoim ojcu, siwiutkim jak gołąbek, z zawsze czarnymi palcami, które już nigdy nie będą w stanie wyprostować się do pełnego piękna ludzkiej dłoni. Dlaczego nie zacząłem opowiadać jej o matce, która po nocach naprawiała cudzą bieliznę, abym mógł skończyć chemię?”.
Piotr odczuł nie po raz pierwszy, że są między ludźmi sprawy trudniejsze do wygrania niż bitwy.
Magdalena była także z siebie niezadowolona. Czuła, że sprawiła Piotrowi przykrość, a nie miała tego zamiaru. Niechętnie szła do swego pokoju wiedząc, że nie zaśnie. Z ciemnej bawialni dobiegł ją cichy głos papy Vogelmeiera. Panie zagadawszy się w kuchni z Marią i Kurtem, podniecone świetnymi zwycięstwami armii, zapomniały o porze jego spoczynku.
Magdalena zbliżyła się do staruszka.
– Sind sie schon bei Verdun? – zapytał skinąwszy na nią, by nadstawiła ucha.
Nie rozumiała go.
– Pytam, czy oni są już pod Verdun? – głośniej powtórzył papa.
– O czym, o czym pan mówi?
– Ach, nie czyta pani gazet – zniecierpliwił się staruszek opadając na oparcie fotela. – Zawsze mówiłem, że ten Foch to głowa! A oni mi nie wierzyli.
– Pan się myli – zaczęła.
Zaprzeczył gwałtownie.
– Ja się nie mylę. Foch zna się na wojennej robocie i gdybyśmy my mieli takiego...
– Ale ja chciałam panu powiedzieć...
– Co? Co pani może mi powiedzieć? – przerwał jej ze smutnym zniechęceniem. – Gazet pani nie czyta. Nie wiedziała pani nawet, że oni są już pod Verdun.
– Ależ...
– Nie, nie. Niech pani nie zaprzecza. Wiem, co mówię. A nas w Europie nie lubią – stwierdził nagle żałośnie i uniósł się nieco w fotelu, jakby szukał zbliżenia z Magdaleną, żeby zwierzyć się jej ze swoich spostrzeżeń.
Ale Magdalena stała wciąż opodal, z trudem opanowując chęć ucieczki. Staremu panu pomieszały się wojny, może mówił w malignie, może zwariował? Magdalena czuła niemiły chłód w palcach.
– Nas w Europie nie lubią – ciągnął dalej – bo my jesteśmy dwa razy od innych mądrzejsi, a myślimy, że jesteśmy dziesięć razy mądrzejsi, to oczywiście nikomu nie może się podobać. A wie pani, co powiedział o nas Clemenceau?
– Błagam pana, niech pan przestanie! – krzyknęła Magdalena.
– No, oczywiście – w głosie papy Vogelmeiera brzmiało rozczarowanie – co to panią może obchodzić? Na świecie toczy się straszliwa wojna, przy której siedemdziesiąty rok był zabawką, a pani chce spać. Pani chce spać, a w okopach pod Verdun gniją ludzie. Czy pani wie, że pod Ypres użyto podobno gazów? Zawsze nie lubiłem tych włoskich psów, ale za co właściwie oni nas tak nie cierpią?
– Powinien pan się już położyć, zawołam Fraulein Rose.
– Nie! Niech pani nikogo nie woła! Błagam, niech pani ich nie woła. One mnie tak męczą, te złe kobiety.
Frau Vogelmeier stała na progu. Magdalena zobaczyła w wykroju drzwi, jaśniejszym od światła padającego z kuchni, jej ciemną postać.
Milcząco przeszła obok niej.
Na drugi dzień papa Vogelmeier o niczym nie pamiętał. Gdy Magdalena przechodziła przez bawialnię, odprowadzał ją szklanym wzrokiem. W ciągu przedpołudnia przesiusiał cztery pary spodni. Rosa z matką wyprowadzały go teraz co piętnaście minut. Z toalety rozchodził się po całym mieszkaniu ich podniesiony głos:
– Ty musisz zaraz chcieć! Słyszysz? Musisz zaraz chcieć!
– Papa! Los!
Magdalena nie mogła znieść tego widoku i krzyków.
Maria śmiała się z niej.
– Już dawno powinien umrzeć – mówiła. – Frau i Rosa męczą się z nim drugi rok.
– Ach, daj spokój, to jest takie smutne.
– Widziałam już smutniejsze rzeczy. Ale teraz pokażę ci coś wesołego. Georg mi przysłał. Z Paryża! Ciekawa jestem, czy już widziałaś coś podobnego.
– Nie wiem, co masz na myśli.
– Nie bądź znowu taka naiwna!
– Kiedy naprawdę...
– Wiesz, Francuzi w miłości to są świnie. Georg mi pisał. Oni muszą zawsze coś innego wymyślić.
– Muszę już iść, Mario, butelki nie wymyte. Rosa będzie się złościć.
– Niech ją szlag trafi! Chodź, pokażę ci, to jest prawdziwa fotografia!
– Ja nie chcę niczego oglądać, daj mi spokój.
– Ach, jaka ty jesteś głupia, będziesz żałować, zobaczysz. Georg mi pisał, że tam są tacy ludzie, którzy pozwalają się wtedy fotografować.
– Kiedy?
– O Heilige Maria! Jak z tobą w ogóle gadać? No wtedy, rozumiesz? Za pieniądze oczywiście. Nie napracują się, nie? No chodź, zobacz, bo Frau nadejdzie.
Magdalena pochyliła się nad kartką i zaraz odskoczyła. – Nienawidzę cię! Nienawidzę! – krzyknęła.
– Oszalałaś? – zawołała dojarka. – Inna by mi podziękowała. Takie coś rzadko można zobaczyć.
Magdalena poczuła, że krew zalewa jej policzki i szyję. Odwróciła się i wyszła szybko z kuchni. Maria śmiała się głośno.
W drzwiach bawialni, prowadzących do sieni, stał stary pan Vogelmeier. Nie spostrzegłszy Magdaleny sunął, opierając się rękoma o ścianę, w stronę wieszaka. Wstrzymała oddech. Chciała mu pomóc, ale bała się, że go spłoszy i staruszek zrezygnuje z celu swej wędrówki. Vogelmeier posuwał się powoli, przystawał, odpoczywał, przywierał do ściany całym ciałem. Magdalena miała wrażenie, że osunie się na podłogę. Mimo to odległość między nim a wieszakiem stale się zmniejszała. Wreszcie dotarł do niego. Wyciągnął rękę i zdjął z kołka laskę. Oparłszy się na niej uśmiechnął się. Na widok tego uśmiechu Magdalena odczuła także nieśmiałą, tkliwą radość. Papa Vogelmeier śmiał się jak chłopak, który dopiął swego i teraz wszystkim pokaże. Jego oczy nabrały wyrazu, stały się jasne, żywe. Magdalena chciała do niego przemówić, ale znów bała się, że go spłoszy. Papa, wsparty na lasce, sunął ku otwartym drzwiom wiodącym na ogród. Zieleń mieniła się w słońcu. Krok za krokiem zbliżał się do progu. Laska zgrzytała na kamiennej i posadzce. Było cicho. Magdalena słyszała wyraźnie jego przyspieszony oddech. Wreszcie – drzwi! Stanąwszy na żwirowanej alejce ogrodu stary wyprostował się i rozejrzał dokoła.
Róże na klombie kwitły pąsowo. Rozchodził się od nich duszny, potęgowany upałem zapach. Stary pan wciągnął go w nozdrza i znów się uśmiechnął. Chciał się schylić i zerwać jedną z nich, ale zachwiał się, zrezygnował więc z tego zamiaru. Stał i patrzył z wzniesioną głową, wyższy niż zwykle się wydawał, prawie młody.
Gdzieś zaszczekał pies, kury gnieździły się pod krzakami agrestu, niedaleko za płotem kłóciły się dwie sąsiadki. Życie! Stary pan zmrużył oczy i podniósł głowę ku słońcu. Oddychał.
Magdalena, usłyszawszy za sobą kroki Frau Vogelmeier usunęła się w ciemny kąt sieni. Na krzyk matki nadbiegła także Rosa. Ujęły chorego pod ramiona i wciągnęły z powrotem do domu. Stary próbował się bronić.