Читать книгу Pozwólcie nam krzyczeć - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 9

IV

Оглавление

Co piątek odbywała Magdalena tolerowaną przez Wimmerów wycieczkę do miasta. Celem jej była wizyta u urzędowego lekarza Arbeitsamtu, którego usiłowała przekonać, wciąż bezskutecznie, o swej niezdolności do pracy. Frau Wimmer godziła się na to nie bez własnej korzyści – w mieście mieszkała jej zamężna córka, której Magdalena zawoziła przy tej okazji nieco prowiantu. Magdalena z własnych pieniędzy pokrywała koszty przejazdu, co już było w stanie skłonić Frau Wimmer do wszelkich ustępstw. Płaciła Magdalenie pięć marek tygodniowo – zawsze z uczuciem nieusprawiedliwionego trwonienia pieniędzy – rada więc była choć w części niejako je odzyskać.

Córka Wimmerowej z pobłażliwością traktowała te dowody pamięci ze strony matki. Wiedziała, że pełna spiżarnia jest jej jedyną radością. Przyjmując od Magdaleny na progu mieszkania: trzy jajka, niepełną ćwierćlitrową buteleczkę śmietanki i kawałek chleba – uśmiechała się cierpko. Po wyjściu Magdaleny podchodziła natychmiast do telefonu. Jej mąż pracował w Arbeitsamcie. Zgłaszając się do lekarza nie wiedziała Magdalena, że jej wizyta została już zapowiedziana. Koło zamykało się, interesy Wimmerów były dobrze strzeżone.

Herr Amtsarzt Senker był młodym jeszcze człowiekiem. Nosił tyrolski strój; przy każdym ruchu spod białego fartucha ukazywały się jego gołe opalone kolana. Usposobienie miał pogodne i żartobliwe. Powitał Magdalenę uśmiechem już od progu:

– Wygląda pani coraz lepiej!

– Pan żartuje, panie doktorze.

– Skądże znowu. Stwierdzam, że zmiana klimatu najwidoczniej pani służy. Rumieńce!

Magdalena pokazała mu swoje ręce. Cotygodniowe pranie zostawiało na nich nigdy nie zasychające rany.

– Do wesela się zagoi – powiedział, zapalając papierosa.

– Ależ ja tego nie wytrzymam – zawołała Magdalena, z trudem hamując płacz. – Oni wszystko piorą, ci Wimmerowie: ubrania Hermanna, chodniki. Gdyby można było zdjąć dach z domu, kazaliby mi go też wypłukać u kładki na rzece.

Doktor Senker patrzył na nią nie bez upodobania.

Sie sind zart, aber gesund – powtarzał.

– Kłuje mnie coś w płucach – jęknęła nagle.

– Zaraz zobaczymy. Zaraz zobaczymy, co tam kłuje.

Doktor Senker miał szczególny sposób badania. Magdalena czuła na nagich plecach i ramionach jego gorące dłonie przesuwające się wolno po jej skórze. Gdy unosił jej głowę, aby zajrzeć w gardło, palce jego wplątywały się we włosy nad karkiem i pozostawały tam dłużej niż wymagało tego badanie. Wstydziła się nadziei, która budziła się w jej sercu.

– Nie zwolni mnie pan?

– Nie mogę!

– Od pana tylko zależy mój powrót do domu.

– A od kogo zależy powrót milionów naszych żołnierzy?

Pytanie postawione zostało z bliska. Magdalena czuła nieomal oddech doktora Senkera, gdy to mówił.

– Co to ma wspólnego ze mną? – spytała ubierając się pośpiesznie. – Jest wojna, a oni są żołnierzami.

– Niemieckie kobiety wykonują w kraju pracę mężczyzn. Musi im ktoś pomóc!

– Od Wimmerów nikt nie został powołany.

– To są pojedyncze wypadki, które nie mają znaczenia w masie. Musimy być konsekwentni – uśmiechnął się – i nie pozwolić sobie na żadne sentymenty. Na, nicht weinen! Nicht weinen!

Magdalena płakała teraz łatwo i obficie, przy okazji każdej przykrości, jaka ją spotykała. Stan jej nerwów nie pozwalał na opanowanie. Obserwując siebie stwierdziła z niezadowoleniem, że zaczynają jej wracać te same skłonności, które doprowadzały do pasji jej starszego brata. Było to wiele lat temu, gdy chłopcy z sąsiedztwa obdarzali Magdalenę nieodmiennie rolą białego niewolnika, przywiązanego do drzewa. Zabawa w Indian traciła przez to dla niej cały urok. Kopała nogami nieczułe drzewo i zalewając się łzami wrzeszczała, ile sił w płucach. Teosiowa była przygłucha, zajęta w kuchni nie słyszała, co się dzieje w ogrodzie. Ojciec rzadko bywał w domu, a jeśli i matce zdarzało się wyjść, ratunek nie nadchodził zbyt szybko. Wtedy to do zmęczonej, poczerwieniałej od płaczu Magdaleny podchodził Zygmunt i mówił z niesmakiem:

– Nie becz, bądź mężczyzną!

Teraz ten sam ton podchwyciła Magdalena w głosie doktora Senkera: – Nicht weinen, Fräulein, nicht weinen! Idąc tu nie miała przecież zbyt wielkiej nadziei na zwolnienie, a mimo to odmowa wydała się jej klęską. Płakała nawet po wyjściu na ulicę, ściągając współczujące spojrzenia przechodniów. Nie nosiła jeszcze „P” i Niemcom było wolno litować się nad nią.

Do odejścia pociągu pozostały jeszcze dwie godziny. Magdalena szła wolno ulicami, czasem przystanęła przed jakąś wystawą. Miasteczko było ładne i czyste, położone wśród łagodnych wzniesień pokrytych zielonymi lasami. Wiosna dojrzewała do pełnych kształtów każdego liścia i kwiatu. Magdalena pomyślała o ogrodzie, który otaczał dom jej rodziców, i poczuła prawie zapach jaśminów kwitnących pod oknami jadalni. Nie można było o nic zaczepić myśli. Zawsze trafiało się na jakiś smutek. Pomyślała, że najbezpieczniej byłoby zanurzyć się w lekturze; przeliczyła pieniądze i odłożywszy odpowiednią kwotę na powrót do Waldgrube, zapytała jakiegoś przechodnia o księgarnię. Wskazał jej okazały sklep w rynku. Jedno z dwóch dużych okien wystawowych wypełniały różne wydania Mein Kampf. Egzemplarze prawie że kieszonkowe, wydania popularne na tanim papierze i ozdobne tomy oprawne w skórę, przeznaczone na prezenty i nagrody – biły w oczy z daleka złotymi czcionkami dobitnego tytułu. Magdalena oglądała je z podwójnym uczuciem: lęku i rozbawienia.

„Kupię” – pomyślała, widząc już minę Frau Wimmer, gdy wróci do domu z Mein Kampf pod pachą. Och, ona na pewno tego nie czytała. Wystarczyła jej chyba ogólna pewność, że jej trzydzieści sześć krów mieści się jakoś w ramach postanowień tej książki.

W księgarni nie było żadnego klienta.

Na widok Magdaleny podniósł się z niskiego krzesełka za kontuarem staruszek o twarzy tak ascetycznej, że Magdalena mimo woli pomyślała o zamiłowaniach narodu, do którego należał. Żył ze sprzedaży książek, a jego ziomkowie woleli teraz koszary od bibliotek. Zawsze jakoś te dwa lokale wypierały się wzajemnie w każdym kraju.

Ascetyczny staruszek pochylił się uprzejmie, aby usłyszeć życzenie Magdaleny, ale wtedy właśnie zaniechała swego zamiaru. Stała przed ladą niezdecydowana. Trudno było znaleźć coś odpowiedniego wśród czerwono-czarnych okładek.

– Może mi pan doradzi – szepnęła nieśmiało.

Staruszek rozejrzał się po półkach równie bezradnie.

– Gdyby zechciała pani wymienić jakiegoś autora.

Magdalena zarumieniła się. Ani jedno nazwisko nie przychodziło jej na myśl. Staruszek przyglądał się jej w milczeniu. Znał wszystkich w mieście, każda obca twarz pobudzała jego wyobraźnię.

Magdalena odetchnęła, przypomniała sobie! Na półce w bibliotece ojca stała niewielka książeczka oprawiona w niebieskie płótno – Minna von Barnhelm.

– Lessing! – powiedziała z ulgą.

Staruszek drgnął i pochylił się nad kontuarem. Jego ręce wsparły się o leżące na nim książki.

– Lessing! – powtórzyła Magdalena. – Nie ma pan Lessinga?

– Pani jest cudzoziemką – stwierdził raczej niż spytał księgarz.

– Cudzoziemką? – Magdalena po raz pierwszy usłyszała tak uprzejme określenie swego stosunku do narodu niemieckiego. – Jestem Polką – wyjaśniła, nie będąc pewna jak sprzedawca to przyjmie.

Staruszek istotnie wydawał się zaskoczony. Wprawdzie nie poddał się jeszcze poglądowi, że Polacy są narodem pasterzy trzody chlewnej, zapóźnionym w rozwoju plemieniem, zdolnym tylko do wykonywania posług niższego rzędu, niemniej jednak obca dziewczyna wydała mu się zjawiskiem niecodziennym.

– Lessing – powiedział w zadumie. – No tak, pani nie może o tym wiedzieć.

– O czym?

– O tym, że nie można już u mnie kupić Lessinga. I nie tylko u mnie...

Staruszek patrzył przy tym tak, że Magdalena zrozumiała. Stała przy ladzie, nie wiedząc, jak wycofać się ze sklepu. Jaskrawe, południowe słońce rozjarzyło czerwień książek na półkach w szeroki płonący pożar. Twarz starego księgarza wyglądała na tym tle jak spopielały obraz – wizerunek człowieka ginącej epoki.

– A może ma pan coś innego – powiedziała, żeby przerwać milczenie. – Jakiś romans?

– Romans? – rozpogodził się natychmiast. – O, to będzie coś dla pani – schylił się i wyjął spod kontuaru książkę, z której okładki spojrzała na Magdalenę zalotnie dziewczęca twarz, prezentująca uśmiech nadający się idealnie na reklamę pasty do zębów. Daniela sucht das Glück.

Magdalena dyskretnie zerknęła na cenę – przewyższała jej możliwości.

– Może coś tańszego – powiedziała, czując, że się rumieni.

Ale staruszek już zawijał książkę w biały papier i przewiązywał kolorowym sznurkiem.

Macht nicht’s – powiedział. – Jeszcze nigdy w życiu nie sprzedałem książki cudzoziemce, Polce – poprawił się z krótkim uśmiechem.

Zanim nadjechał przepełniony pociąg Monachium–Passau, Magdalena odwinęła książkę. Przy wsiadaniu Daniela sucht das Glück okazała się niejako legitymacją uprawniającą do wciśnięcia się w społeczność niemiecką, stłoczoną w przedziale. Jakiś młody człowiek ustąpił jej nawet miejsca, co miało tę złą stronę, że dało natychmiastowy pretekst do rozpoczęcia rozmowy. Wiedziała, że jej akcent i bardzo szkolny układ słów w zdaniach zdradza jej pochodzenie, a nie wszyscy obywatele Trzeciej Rzeszy wydawali się marzyć o podróżowaniu z Polakami. Dlatego też wymianę zdań ograniczyła do stwierdzenia stanu pogody, odpowiadając monosylabami na indagację agresywnego towarzysza podróży. Przyglądała się przy tym z gorliwym zainteresowaniem mijanym polom. Po zakurzonej szybie spacerowała osa.

– O, pszczoła! – powiedział młody człowiek.

– Pszczoła – zgodziła się Magdalena uprzejmie.

– Trzeba ją wypuścić na powietrze. – Młody człowiek miał dobre serce. Opuszczając szybę zerkał ku Magdalenie, niezupełnie pewny, czy go należycie ocenia.

Uśmiechnęła się samymi wargami. Nie tęskniła zapewne nigdy w życiu do żadnej miejscowości równie silnie, jak w tej chwili do Waldgrube. Młody człowiek zwinął gazetę i usiłował przy jej pomocy wygarnąć osę za okno. Osa nie domyślała się jednak jego szlachetnych intencji, poderwała się z szyby, zatoczyła koło nad jego głową i z protestującym brzęczeniem ucięła w policzek Magdalenę.

Stało się to tak nagle, że przez sekundę, mimo bólu, spoglądała na młodego człowieka nic nierozumiejącymi oczyma. Potem zaczęła płakać, nie panując nad sobą. Nie chodziło przecież tylko o uczucie bólu; nie do zniesienia był bezsilny żal do losu, że wśród tylu Niemców akurat ją, właśnie ją, musiało to spotkać.

Tymczasem w wagonie wszczął się ruch. Wszyscy ubolewali nad nią głośno, każdy usiłował ulżyć jej w cierpieniu. Jakaś sędziwa dama zwilżyła chustkę wodą sodową i przyłożyła do policzka Magdaleny. Ktoś podał jej zimny nóż nalegając, aby go trzymała w miejscu użądlenia. Jeszcze ktoś ofiarował się wyciągnąć żądło. Młody człowiek czuł się winnym, pocieszał ją gładząc po ręce. Magdalena wiedziała, że gdyby z ust jej wydarł się bodaj jeden jęk w jej rodzinnym języku, współczucie wygasłoby w jednej chwili. Człowieczeństwo nie było wartością stałą i niezależną. Aby do niego dojść, trzeba było całych er i epok; aby je utracić, wystarczała jedna przegrana bitwa.

Wimmerowa powitała ją nie bez złośliwej satysfakcji. – Przeczuwałam, że tak się skończy to jeżdżenie do lekarza!

Magdalena domyśliła się, co sobie wyobrażała gospodyni. Rozczarowała ją opowiadając o zdarzeniu w pociągu. Frau Wimmer przyglądała się jej podejrzliwie.

Wieczorem przyszedł Piotr. Zjawiał się zawsze w dniu, w którym Magdalena jeździła do miasta. Nie pochwalał tych wizyt. Miał swoje racje, aby twierdzić, że ten rodzaj przetrwania wojny nie był najgorszy że wszystkich możliwych. Magdalena nie podzielała jego zdania, kłócili się więc zawzięcie, nie rozumiejąc się nawzajem. To była zresztą stała atmosfera ich rozmów.

– Interesują mnie ludzie odmienni – mówił Piotr. – Z takimi samymi jak ja nie miałbym o czym mówić.

– Czy ja jestem odmienna? – pytała Magdalena klęcząc na trawie. Była to jej ulubiona poza podczas ich rozmów na brzegu rzeki.

Piotr śmiał się. Odsłaniał duże, mocne zęby. – Zbyt długo musiałbym ci to wyjaśniać.

– Ale jednak.

– Sama się o tym przekonasz.

– Czy to obietnica, czy groźba?

– Brawo, Magdaleno. Zaczynasz być interesująca.

– Odpowiadaj!

– Myślę, że groźba.

– Co to znaczy?

– Na razie nic.

– Co rozumiesz przez „na razie”, Piotrze?

– Rozumiem tę łąkę i tę rzekę – naszą obecność w Waldgrube, Europę pogrążoną w wojnie, ciebie przyjmującą z determinacją wszelkie zjawiska, ze mną włącznie, mnie wreszcie, niezdolnego nawet do zdefiniowania siebie.

Tego wieczora jednak Piotr był nastrojony mniej zaczepnie. Prawdopodobnym powodem tej zmiany nastroju był opuchnięty jeszcze policzek Magdaleny. Wyglądała śmiesznie i żałośnie. Piotr, gdy patrzył na nią, czuł jakieś ciepło wokół serca. Opowiadała o przebiegu wizyty u lekarza i o zdarzeniu w pociągu. Jej dolna warga drżała przy tej relacji. Piotr spoglądał na nią z dołu, ze swej leżącej pozycji. Pochylała się nad nim, śledząc na jego twarzy wrażenie swoich słów. Wystarczyłoby wyciągnąć ramię, aby przyciągnąć ją do siebie.

Po niedalekich torach przebiegł pociąg zdążający do Passau. Piotr przymknął oczy.

– Musimy znaleźć sobie jakieś inne miejsce.

Die Räder rollen für den Sieg! – powiedziała Magdalena półgłosem.

Piotr wciąż leżał z zamkniętymi oczyma. Obydwie dłonie podniósł do uszu. Rękaw koszuli na lewej ręce zsunął mu się poza łokieć i Magdalena zobaczyła na przedramieniu podłużną, czerwoną i opuchniętą bliznę.

– Byłeś ranny? – szepnęła, dotykając ostrożnie palcami tego miejsca.

Piotr usiadł, podrywając się gwałtownie, i szybko spuścił rękaw koszuli.

– To błaha sprawa – powiedział niechętnie. – A więc nie zwolnią cię? Byłem tego pewny. Powinnaś raczej myśleć, żeby urządzić się tutaj możliwie najwygodniej.

– Jak to – najwygodniej?

– Oszczędzać siły, nie dać się tak wykorzystywać. Przestań wreszcie uważać Wimmerową za rektora uniwersytetu. Respekt i posłuszeństwo zostaw sobie na inne czasy i okoliczności.

– Już prawie nie mam nadziei, że nadejdą kiedykolwiek.

– Magdaleno!

– Wiem, wiem, że nie wolno tak myśleć. Ale przecież zwyciężają. Idą naprzód jak wściekli. Każde nowe zwycięstwo...

– Każde nowe zwycięstwo może być przyczyną ostatecznej klęski.

– Och, nie potrafię tak rozumować. Chwilami przypominasz mi księdza.

– Jakiego znów księdza?

– Księdza z Waldgrube. On też jest zwolennikiem cierpliwości i wytrwania. To nawet wygodne. I bezpieczne. Siedzimy tu jak osły i pracujemy dla Niemców. Przynajmniej w kraju są ludzie, którzy...

Piotr chwycił dłoń Magdaleny i zgniótł gwałtownie. – Nie masz prawa tak mówić do mnie, słyszysz? – krzyknął. – Nie masz prawa!

Magdalena wyrwała dłoń i podniosła się z trawy. Patrzyła w zdumieniu na poczerwieniałą twarz Piotra i jego pociemniałe z gniewu oczy.

– Muszę już iść – szepnęła.

– Przepraszam! Nie odchodź.

– Boję się, że Frau Wimmer releguje mnie z uniwersytetu.

– Na pewno już śpi.

– Ale czuwa nade mną nawet przez sen. Dlaczego właściwie tak się na mnie rozgniewałeś?

Piotr odwrócił głowę. Magdalena widziała teraz jego zarośnięty kark i małe uszy płasko przylegające do głowy. Wciąż nie odpowiadał.

– Nie możesz mi powiedzieć?

Milczał.

Nie nalegała. Ludzie, którzy chcą dla siebie zachować swoje tajemnice, powiększają uczucie samotności. Magdalena usłyszała nagle dzwoniącą ciszę wokół siebie. Na trawę opadła już wieczorna rosa. Zaczęła iść wolno w stronę mostu.

Piotr ruszył za nią. Czuł gniotący ciężar milczenia, ale nie przyśpieszył kroku, nie dotknął jej ręki. „Drugi człowiek jest zawsze niebezpieczeństwem!” – pomyślał. Przypomniał sobie bezradne oczy Zośki przy konfrontacji podczas śledztwa, zlepiony krwią jasny kosmyk włosów nad jej czołem. Jedna drzazga pod paznokieć – i zasypała ich wszystkich. I tak ją potem zastrzelili. Wiedziała, że zginie, a mimo to nie była w stanie przetrzymać doraźnego cierpienia. Die Räder rollen für den Sieg! – powiedziała tamta. Dlaczego „tamta”? Dlaczego nazwał tak tę dziewczynę, postępującą przed nim wiejską, niemiecką drogą? Podniósł dłonie do uszu. Znów toczyły mu się przez czaszkę wszystkie pociągi, których przeznaczenie spoczęło w jego rękach To strach, bezustanny strach nie pozwalał mu o nich zapomnieć. Nawet noce za drutami nie przyniosły spokoju, jaki następuje zwykle po staniu się rzeczy najgorszej. Teraz każde nieostrożne słowo było odsłoniętą lufą skierowaną przeciwko niemu. „Drugi człowiek jest niebezpieczeństwem” – powtórzył w myślach.

Magdalena zatrzymała się przy domostwie Wimmerów. Czekała na niego.

– Nie chcę nic wiedzieć – powiedziała cicho. – Nie chcę nic wiedzieć. Przyjdziesz w niedzielę?

– Przyjdę – odpowiedział wbrew postanowieniu.

Pozwólcie nam krzyczeć

Подняться наверх