Читать книгу Imię róży Wydanie poprawione przez autora - Umberto Eco - Страница 10

DZIEŃ PIERWSZY
Po nonie

Оглавление

Kiedy to zwiedzamy skryptorium i nawiązujemy znajomość z licznymi mędrcami, kopistami, rubrykatorami, a zwłaszcza z pewnym ślepym starcem, który oczekuje przyjścia Antychrysta

Kiedy szliśmy w górę, zobaczyłem, że mój mistrz przygląda się oknom oświetlającym schody. Pewnie stawałem się równie przenikliwy jak on, gdyż spostrzegłem rychło, że ich położenie nie pozwalało na łatwy dostęp. Z drugiej strony także okna w refektarzu (jedyne, które wychodziły z parteru na urwisko) wyglądały na trudno dostępne, zważywszy na to, że nie było pod nimi żadnych stosownych mebli.

Dotarłszy na szczyt schodów, weszliśmy przez północną basztę do skryptorium, a kiedy już się tam znaleźliśmy, nie mogłem powstrzymać okrzyku podziwu. Pierwsze piętro nie było podzielone, jak parter, na dwie części i ukazało się moim oczom w całej swej przestronności Sklepienie, wygięte i niezbyt wysokie (niższe, niźli bywają w kościołach, wyższe jednak niż w jakiejkolwiek oglądanej dotąd sali kapitulnej), podparte mocnymi filarami, zamykało przestrzeń nasyconą wspaniałym światłem, albowiem po trzy wielkie okna wychodziły na każdy z głównych kierunków, pięć zaś okien mniejszych było w pięciu zewnętrznych ścianach każdej z baszt; wreszcie osiem okien wysokich, lecz wąskich, przepuszczało światło od wewnętrznej ośmiokątnej studni.

Dzięki tak licznym oknom wielką salę rozweselało światło wszędzie jednakie i rozproszone, chociaż mieliśmy zimowe popołudnie. Szyby nie były kolorowe jak szyby w kościele; spajający je ołów przytrzymywał kwadry bezbarwnego szkła, by światło, możliwie najczystsze, niezabarwione ludzką sztuką, służyło oświetlaniu znoju czytania i pisania. Wielekroć i w różnych miejscach widziałem później skryptoria, lecz żadnego, gdzie w strumieniach fizycznego światła, które odsłania cały splendor pomieszczenia, tak wyraźnie jaśniałaby sama duchowa zasada wcielona przez owo światło, claritas, źródło wszelkiego piękna i wszelkiej wiedzy, niezbywalny atrybut proporcji tej oto sali. Trzy bowiem rzeczy przyczyniają się do stworzenia piękna: przede wszystkim niepodzielność lub doskonałość, i dlatego za brzydkie mamy rzeczy niebędące całością; następnie należyta proporcja albo też harmonia; a wreszcie jasność i światło, i rzeczywiście nazywamy pięknymi rzeczy barwy jasnej. A ponieważ wizja piękna zawiera w sobie spokój, ze swej natury zaś skłonni jesteśmy za to samo brać chronienie się w pokój, dobro lub piękno, poczułem, że ogarnia mnie wielkie ukojenie, i pomyślałem, jak dobrze musi być pracować w tym miejscu.

W owym kształcie, w jakim ukazało się moim oczom o tej popołudniowej godzinie, wydało mi się radosną kuźnicą mądrości. Później miałem zobaczyć w Sankt Gallen skryptorium o podobnych wymiarach, oddzielone od biblioteki (gdzie indziej mnisi pracują w tym samym miejscu, w którym przechowuje się księgi), lecz nie tak pięknie urządzone. Antykwariusze, introligatorzy, rubrykatorzy i uczeni siedzieli przy osobnych stołach, z których każdy stał przy jakimś oknie. A ponieważ okien było czterdzieści (liczba doprawdy doskonała, wynikająca z pomnożenia przez dziesięć czworokąta, jak gdyby dziesięcioro przykazań uświetnione zostało czterema cnotami kardynalnymi), czterdziestu mnichów mogłoby pracować zgodnie, choć w tym momencie była ich tylko trzydziestka. Seweryn wyjaśnił, że mnisi, którzy pracują w skryptorium, mają dyspensę od oficjum tercji, seksty i nony, by nie przerywali pracy w porze, kiedy jest jasno, i kończą swój trud dopiero o zmroku, na nieszpór.

Najlepiej oświetlone miejsca przeznaczone były dla antykwariuszy, najbardziej doświadczonych iluminatorów, rubrykatorów i kopistów. Każdy stół zaopatrzony był we wszystkie rzeczy niezbędne do iluminowania i do przepisywania: różki z inkaustem, cieniutkie pióra, które paru mnichów ostrzyło właśnie ostrymi nożykami, pumeksy do wygładzania pergaminu, liniały do kreślenia linii, by rozmieszczać potem na nich litery. Obok każdego skryby, lub u góry nachylonego blatu stołu, znajdował się pulpit, by mnich mógł położyć na nim kodeks, który miał przepisywać i którego karta zakryta była maskownicą okalającą stosowną linijkę. A niektórzy mieli inkausty złote i innych kolorów.

Inni znowu czytali tylko księgi i wpisywali noty do swoich osobistych kajetów lub na tabliczki.

Nie miałem zresztą czasu, żeby przyglądać się ich pracy, albowiem wyszedł nam na spotkanie bibliotekarz, o którym wiedzieliśmy już, że nazywa się Malachiasz z Hildesheimu. Jego twarz przybrała wyraz wymuszonej życzliwości, lecz nie mogłem powstrzymać się od drżenia na widok fizjonomii tak osobliwej. Twarz miał bladą i chociaż dopiero niedawno przebył połowę swojej ziemskiej drogi, sieć drobnych zmarszczek czyniła ją podobną nie tyle do twarzy starca, ile, jak wydało mi się na pierwszy rzut oka (i niech mi Bóg to wybaczy), do twarzy staruszki, na skutek czegoś niepojęcie kobiecego w głębokich i smutnych oczach. Jego usta były niemal niezdolne do uśmiechu, tak że w sumie człowiek ten sprawiał wrażenie, że stawia czoło udręce istnienia z jakiejś przykrej powinności.

Przywitał nas wszakże uprzejmie i przedstawił nam wielu mnichów, którzy właśnie zajęci byli pracą. Powiedział nam również, jakiego rodzaju zadanie każdy z nich wykonuje. U wszystkich podziwiałem głębokie oddanie wiedzy i badaniu Słowa Bożego.

Poznałem w ten sposób Wenancjusza z Salvemec, tłumacza z greki i arabskiego, miłującego owego Arystotelesa, który z pewnością był najmędrszym ze wszystkich ludzi; Bencjusza z Uppsali, młodego mnicha skandynawskiego, który zajmował się retoryką; Berengara z Arundel, pomocnika bibliotekarza; Aimara z Alessandrii przepisującego dzieła, które tylko na niewiele miesięcy wypożyczone zostały bibliotece; a następnie całą grupę iluminatorów z rozmaitych krajów, Patrycego z Clonmacnois, Rabana z Toledo, Magnusa z Jeny, Walda z Herefordu.

To wyliczenie można by ciągnąć, a nie ma nic cudowniejszego niż katalog, ten instrument wspaniałych hipotypoz. Lecz muszę opowiedzieć o przedmiocie naszych rozmów, jako że wynikły z nich liczne wskazówki użyteczne dla zrozumienia lekkiego niepokoju, który unosił się nad mnichami, i czegoś nieokreślonego, co ciążyło bez ustanku na ich słowach.

Mój mistrz zaczął rozmowę z Malachiaszem od wychwalania piękna i celowości urządzeń skryptorium i od wypytywania, jak idzie praca, której tam dokonywano, albowiem – rzekł z wielką grzecznością – wszędzie słyszał o tej bibliotece i chciałby rzucić okiem na niejedną spośród jej ksiąg. Malachiasz powtórzył to, co przedtem już powiedział opat, a mianowicie, że mnich prosi bibliotekarza o dzieło, do którego pragnie zajrzeć, ten zaś przynosi je wówczas z góry, z biblioteki, jeśli tylko prośba była słuszna i pobożna. Wilhelm spytał, w jaki sposób może poznać imiona ksiąg, które kryją almaria nad ich głowami, więc Malachiasz pokazał mu opasły kodeks, przytwierdzony złotym łańcuszkiem do jego stołu, a wypełniony szczegółowymi spisami.

Wilhelm wsunął dłonie pod habit w miejscu, gdzie suknia otwierała się na piersi, tworząc jakby sak, i wydobył przedmiot, który widziałem już w jego rękach, a też na twarzy podczas naszej podróży. Były to jakby widełki, zrobione w ten sposób, że mogły utrzymać się na nosie człowieka (lub raczej na nosie Wilhelma, wydatnym i orlim), jak jeździec trzyma się na grzbiecie konia lub jak ptak na żerdzi I po obu stronach widełek osadzone były, tak by wypadały tam, gdzie są oczy, dwa owalne kółka z metalu, które obejmowały dwa szklane migdały, grube niby dno kielicha. Wilhelm najczęściej czytał, założywszy owe na nos, i powiadał, że ma dzięki nim wzrok lepszy, niż dała mu natura i niż pozwalał mu na to posunięty wiek, zwłaszcza kiedy przygasło światło dzienne. Nie służyły mu, by patrzeć daleko, gdyż w takiej potrzebie wzrok miał nader bystry, ale by patrzeć z bliska. Dzięki nim mógł czytać manuskrypty napisane najdrobniejszymi literami, które nawet ja rozpoznawałem z pewnym trudem. Wyjaśnił mi, że kiedy człowiek przekroczy, jak on, połowę żywota, to choćby wzrok miał zawsze wyborny, oko twardnieje i nie chce już dostosować źrenicy, wskutek czego wielu ludzi uczonych jest jakby martwych dla lektury i pisania po osiągnięciu pięćdziesiątej wiosny. Wielka bieda dla tych, którzy mogliby dzielić się jeszcze przez wiele lat najlepszą cząstką swej mądrości. Z tego powodu chwalić trzeba Pana Naszego za to, że ktoś wymyślił i zrobił ten instrument. I mówił mi to, żeby wesprzeć teorie Rogera Bacona, który utrzymywał, że celem wiedzy jest także przedłużenie ludzkiego życia.

Inni mnisi patrzyli na Wilhelma z wielkim zaciekawieniem, ale nie ważyli się stawiać pytań. Ja zaś spostrzegłem, że nawet w miejsce tak bez reszty i wzniośle poświęcone czytaniu i pisaniu ten cudowny instrument jeszcze nie trafił. I poczułem dumę, że jestem oto u boku człowieka, który ma ową rzecz, zdolną zadziwić ludzi sławnych na całym świecie ze swojej mądrości.

Z tym przedmiotem na oczach Wilhelm pochylił się nad spisami wykaligrafowanymi w kodeksie. Zerknąłem też ja i odkryliśmy tytuły ksiąg, o których nikt nie wiedział, i innych, najsławniejszych, a wszystkie w posiadaniu biblioteki.

– De pentagone Salomonis, Ars loquendi et intelligendi in lingua hebraica, De rebus metallicis Rogera z Herefordu, Algebra al-Kuwarizmiego, przełożona na łacinę przez Roberta Anglika, Punica Siliusa Italicusa, Gesta francorum. De laudibus sanctae crucis Rabana Maura, Flavii Claudii Giordani de aetate mundi et hominis reservatis singulis litteris per singulos libros ab A usque ad Z– przeczytał mój mistrz. – Wspaniałe dzieła. Ale według jakiego porządku są spisane? – Przytoczył tekst, którego ja nie znałem, ale który był z pewnością dobrze znany Malachiaszowi: – Habeat librarius et registrum omnium librorum ordinatum secundum facultates et auctores, reponeatque eos separatim et ordinate cum signaturis per scripturam applicatis29. W jaki sposób odczytujesz położenie każdej z ksiąg?

Malachiasz wskazał adnotacje umieszczone obok każdego tytułu. Przeczytałem: iii, IV gradus, V in prima graecorum; ii, V gradus, VII in tertia anglorum, i tak dalej. Pojąłem, że pierwsza liczba oznacza pozycję książki na półce, tę, czyli gradus, wskazuje druga liczba, szafę zaś określa trzecia; zrozumiałem tak samo, że pozostałe dane mówią o pokoju lub korytarzu biblioteki, i ośmieliłem się prosić o wyjaśnienie tych ostatnich wskazówek. Malachiasz spojrzał na mnie surowo.

– Może nie wiesz lub zapomniałeś, że dostęp do biblioteki ma tylko bibliotekarz. Tak więc jest słuszne i wystarczające, by on jeno potrafił te dane odcyfrować.

– Lecz w jakim porządku umieszczono księgi w spisie? – spytał Wilhelm. – Nie ze względu na opisywany przedmiot, jak sądzę. – Nie były również wpisane według autorów w kolejności liter alfabetu, ten roztropny sposób stosowany jest bowiem dopiero w ostatnich latach, a wtedy był jeszcze używany rzadko.

– Początki biblioteki giną w otchłani wieków – rzekł Malachiasz – i książki wpisuje się w porządku napływania zakupów, darowizn, w miarę jak przybywają w nasze mury.

– Trudno je odnaleźć – zauważył Wilhelm.

– Wystarczy, by bibliotekarz znał je na pamięć i wiedział, kiedy każda pojawiła się tutaj. Inni mnisi zaś mogą polegać na jego pamięci. – I miało się wrażenie, że mówi o kimś innym, nie o sobie samym; pojąłem więc, że mówi o urzędzie, jaki w tym momencie, choć niegodny, pełni, lecz sprawowanym przedtem przez stu innych, których nie masz już między żywymi i którzy kolejno przekazywali sobie swą wiedzę.

– Zrozumiałem – powiedział Wilhelm. – Gdybym więc szukał czegoś, nie wiedząc dobrze czego, na temat pięciokąta Salomona, ty mógłbyś wskazać mi książkę, z której ja przeczytałem tylko tytuł, i mógłbyś ustalić jej położenie na górnym piętrze.

– Jeślibyś naprawdę musiał dowiedzieć się czegoś o pięciokącie Salomona – rzekł Malachiasz. – Lecz jest to właśnie księga, co do której wolałbym przed oddaniem jej w twoje ręce prosić o radę opata.

– Dowiedziałem się, że jeden z waszych najzręczniejszych iluminatorów – powiedział wówczas Wilhelm – zginął niedawno. Opat wiele mi opowiadał o jego sztuce. Czy mógłbym zobaczyć kodeksy, które on iluminował?

– Adelmus z Otrantu – rzekł Malachiasz, patrząc na Wilhelma wyzywająco – ze względu na swój młody wiek pracował jedynie przy marginaliach. Miał bardzo żywą wyobraźnię i z rzeczy znanych potrafił układać rzeczy nieznane i zaskakujące, jak ktoś, kto łączy ciało człowieka z końską szyją. Ale oto te księgi. Nikt jeszcze nie dotykał jego stołu.

Zbliżyliśmy się do tego, co niegdyś było miejscem pracy Adelmusa i gdzie nadal leżały karty bogato zdobionego psałterza. Karty wykonano z najdelikatniejszego welinu – króla pośród pergaminów; ostatnia z nich była jeszcze przypięta do stołu. Ledwie starto ją pumeksem i zmiękczono kredą, a następnie wygładzono za pomocą skrobaka, i od maleńkich dziurek zrobionych po bokach pociągnięto delikatnym rylcem linie, które prowadzić miały rękę artysty. Górna połowa zapełniona już była pismem i mnich zaczął nawet szkicować postacie na marginesach. Całkowicie ukończone były natomiast inne karty i patrząc na nie, ni ja, ni Wilhelm nie potrafiliśmy powstrzymać okrzyku zachwycenia. Na marginesach psałterza rysował się świat wywrócony na opak w stosunku do tego, do którego przyzwyczaiły nas zmysły. Jakby w progu dyskursu będącego z definicji dyskursem prawdziwym rozwijał się, głęboko związany z tamtym przez cudowne napomknięcia in aenigmate30, dyskurs kłamliwy, dotyczący stojącego na głowie świata, w którym psy umykają przed zającami, a jelenie polują na lwy. Maleńkie głowy na ptasiej nodze, zwierzęta z ludzkimi dłońmi na grzbiecie, głowy włochate, z których wyrastają stopy, pręgowane smoki, czworonogi o szyi węża, która splata się w tysiące węzłów nie do rozwikłania, małpy z jelenimi rogami, syreny w kształcie ptasim, z błoniastymi skrzydłami na grzbietach, ludzie bez ramion dźwigający inne ludzkie ciała, które wyrastają im z pleców niby garby, postacie z uzębioną paszczą na brzuchu, ludzie z końskimi głowami i konie z ludzkimi nogami, ryby ze skrzydłami ptaków i ptaki z ogonami ryb, potwory o jednym ciele, lecz dwóch głowach, lub o jednej głowie na podwójnym ciele, krowy z ogonem koguta i skrzydłami motyla, kobiety z głowami w łuskach jak grzbiet ryby, dwugłowe chimery splecione z ważkami o jaszczurczych pyskach, centaury, smoki, słonie, mantykory, cienionodzy leżący na gałęzi drzewa, gryfy, z których ogona wyrasta łucznik w stroju wojennym, diabelskie kreatury o niekończących się szyjach, sekwencje antropomorficznych zwierząt i zoomorficznych karłów ciągnęły się czasem na jednej i tej samej stronicy, tworząc sceny, w których widziałem całe życie wiejskie, przedstawione tak dziwnie przekonująco, że postacie zdały się żywe, oracze, zbieracze owoców, żniwiarze, prządki, siewcy obok zbrojnych w kusze lisów i kun, które pięły się na blanki miasta bronionego przez małpy. Tu jakiś inicjał wyginał się w „L” i tworzył w dolnej części smoka, tam duże „V”, które daje początek słowu verba, tworzyło, niby naturalną odrośl od swego pnia, węża o tysiącznych skrętach, a z tego wyrastały inne węże, jakby to były pędy roślin i baldachy kwietne.

Obok psałterza leżała, najwyraźniej dopiero co ukończona, wykwintna złota książeczka o niewiarygodnie małych wymiarach, tak małych, że mógłbym zmieścić ją na dłoni. Litery drobne, miniatury na marginesach przy pierwszym spojrzeniu ledwie widoczne, a oko musiało obejrzeć je z bliska, by ukazały się w całej swej urodzie (i człowiek zadawał sobie pytanie, jakim nadludzkim przyrządem kreślił je iluminator, żeby uzyskać tak żywe efekty na tak niewielkiej przestrzeni). Marginesami książeczki bez reszty zawładnęły maleńkie figurki, które w sposób prawie naturalny wypełniły wolne miejsce, rodząc się z końcowych wolut prześwietnie nakreślonych liter: morskie syreny, umykające jelenie, chimery, torsy ludzkie bez ramion, niby glisty wypełzające z samej materii wersów. W pewnym miejscu zobaczyłem, jakby był to ciąg dalszy słów: Sanctus, Sanctus, Sanctus, powtórzonych w trzech różnych linijkach, trzy zwierzęce postacie o ludzkich głowach; dwie odchylały się ku dołowi, trzecia zaś ku górze, by złączyć się w pocałunku, którego nie zawahałbym się określić nieskromnym, gdybym nie był przekonany, że głęboki sens duchowy, choć nieprzenikniony, musiał z pewnością usprawiedliwiać umieszczenie obrazu w tym właśnie miejscu.

Przeglądałem stronice, wahając się między niemym podziwem a śmiechem, postacie bowiem skłaniały w sposób nieunikniony do wesołości, aczkolwiek ilustrowały święte karty. Brat Wilhelm też przyglądał im się z uśmiechem, by rzec w końcu:

– Babewyn, jak je nazywają na moich wyspach.

– Bobouins, jak nazywają je w Galii – odparł Malachiasz. – I w istocie, Adelmus nauczył się swojej sztuki w twoim kraju, choć potem studiował również we Francji Babuiny, czyli małpy z Afryki. Postacie ze świata na opak, gdzie domy wznoszą się na szczytach wież, ziemia zaś jest nad niebem.

Przypomniałem sobie parę wersów, które słyszałem w dialekcie moich rodzinnych stron, i nie mogłem się powstrzymać od ich przytoczenia:

Aller Wunder si geswigen,

das herde himel hât überstigen,

das suit is vür ein Wunder wigen.


A Malachiasz dodał dalszy ustęp tekstu:

Erd ob und himel unter

das sult ir hân besunder

Vür aller Wunder ein Wunder 31.


– Świetnie, Adso – ciągnął bibliotekarz. – Rzeczywiście, te obrazy mówią nam o krainie, do której się dociera, dosiadając niebieskiej gęsi, gdzie są krogulce, które łowią ryby w potoku, niedźwiedzie, które ścigają sokoły, raki, które latają pospołu z gołębiami, i trójka gigantów złapanych w pułapkę i dziobanych przez koguta.

I blady uśmiech rozjaśnił jego wargi. Wówczas inni mnisi, którzy z niejaką nieśmiałością przysłuchiwali się rozmowie, zaczęli śmiać się z całego serca, jakby tylko czekali na przyzwolenie bibliotekarza. Ten zaś nachmurzył się, chociaż inni śmiali się dalej, wychwalając zręczność nieszczęsnego Adelmusa i wskazując sobie nawzajem nieprawdopodobne postacie. I kiedy wszyscy jeszcze się weseliliśmy, usłyszeliśmy zza pleców głos uroczysty i surowy:

– Verba vana aut risui apta non loqui32.

Odwróciliśmy się. Tym, który odezwał się w ten sposób, był mnich przygięty do ziemi brzemieniem lat, biały jak śnieg, a mam na myśli nie tylko włosy, lecz również twarz i źrenice. Pojąłem, że jest ślepy. Głos miał jeszcze majestatyczny i członki mocne, chociaż ciało zesztywniało ze starości. Zwrócił twarz w naszą stronę, jakby nas widział, a i później zawsze, kiedy go spotykałem, poruszał się i przemawiał jak człowiek obdarzony wzrokiem. Lecz ton głosu zdradzał kogoś, kto posiada jedynie dar prorokowania.

– Człek czcigodny dla swego wieku i wiedzy, którego masz przed sobą – rzekł Malachiasz do Wilhelma, wskazując nowo przybyłego – to Jorge z Burgos. Jest starszy niż ktokolwiek w klasztorze, poza Alinardem z Grottaferraty, i jemu to wielu mnichów powierza pod tajemnicą spowiedzi brzemię swoich grzechów. – Następnie, zwracając się do starca, rzekł: – Masz przed sobą brata Wilhelma z Baskerville, naszego gościa.

– Mam nadzieję, że nie pogniewałeś się za moje słowa – odezwał się starzec szorstkim głosem. – Słyszałem osoby śmiejące się na widok rzeczy śmiesznych i przypomniałem im jedną z zasad naszej reguły. A jak powiada psalmista, skoro mnich winien wstrzymać się od rozmów poczciwych, złożył bowiem ślub milczenia, tym bardziej winien unikać rozmów złych. Podobnie jak są złe rozmowy, tak i są złe obrazy. A to te, które kłamią co do kształtu dzieła stworzenia i pokazują świat na opak w stosunku do tego, jakim być winien, jakim zawsze był i będzie na wieki wieków, aż do końca czasów. Ale ty przybywasz z innego zakonu, w którym, jak mi powiedziano, z pobłażaniem patrzy się na wesołość, choćby najbardziej niewczesną. – Uczynił aluzję do tego, co między benedyktynami mówiono o dziwactwach świętego Franciszka z Asyżu, i może też do dziwactw przypisywanych braciaszkom i duchownikom wszelkiego gatunku, którzy byli świeżo puszczającymi i najbardziej kłopotliwymi pędami zakonu franciszkańskiego. Ale brat Wilhelm udał, że nie pojmuje insynuacji.

– Obrazki na marginesach często wywołują uśmiech, lecz służy to tylko zbudowaniu – odparł. – W kazaniach, chcąc poruszyć wyobraźnię pobożnych tłumów, trzeba wtrącić exempla33, tak i mowa obrazków musi pobłażać tym nugae34. Na każdą cnotę i na każdy grzech jest przykład wzięty z bestiarium, a zwierzęta są figurą świata ludzkiego.

– Och, tak – zadrwił starzec, ale bez uśmiechu. – Wszelki obraz jest dobry, by skłaniać do cnoty, albowiem arcydzieło stworzenia, jeśli pokazać je do góry nogami, staje się materią do śmiechu. I tym sposobem Słowo Boże przejawia się poprzez osła, który gra na lirze, durnia, który orze tarczą, woły, które same zaprzęgają się do pługa, rzeki, które płyną pod górę, morze, które płonie, wilka, który staje się eremitą! Poluj na zające z wołem, każ sowie, by uczyła gramatyki, niechaj psy kąsają pchły, ślepi pilnują niemych, niemi proszą o chleb, niechaj mrówka rodzi cielę, niechaj latają pieczone kurczęta, podpłomyki rosną na dachach, papugi prowadzą lekcje retoryki, kury zapładniają koguty, zaprzęgaj wóz przed wołami, każ psu spać w łóżku i niechaj wszyscy chodzą głową w dół! Czemu służą te nugae? Świat na opak i przeciwny do tego, który ustanowił Bóg, a wszystko pod pretekstem wpajania Bożych przykazań!

– Lecz Areopagita naucza – rzekł z pokorą Wilhelm – że Bóg nazwany być może jedynie poprzez rzeczy najbardziej zniekształcone. A Hugon od Świętego Wiktora przypomniał nam, że im bardziej podobieństwa stają się niepodobne, tym lepiej prawda jest nam objawiona pod osłoną figur szpetnych i pełnych sromoty, tym mniej wyobraźnia znajduje upodobania w radościach cielesnych, jest zaś zmuszona śledzić tajemnice, które kryją się pod bezeceństwem obrazów…

– Znam tę rację! I ze wstydem przyznaję, że stała się głównym argumentem naszego zakonu, kiedy opaci kluniaccy zmagali się z cystersami. Lecz słuszność miał święty Bernard: człowiek, który przedstawia wizerunki potworów i dziwów natury, by per speculum et in aenigmate35 objawić sprawy Boskie, stopniowo nabiera upodobania do samej istoty tworzonej przez siebie potworności, rozkoszuje się nią i tylko za jej pośrednictwem widzi wszystko dokoła siebie. Wystarczy, byście spojrzeli, wy, którzy macie jeszcze wzrok, na kapitele waszego klasztoru – i wskazał ręką za okno, w stronę kościoła. – Co oznaczają te śmieszne potworności, ta zniekształcona kształtność, to kształtne zniekształcenie podsunięte pod oczy braciom, których przeznaczeniem jest medytacja? Te plugawe małpy? Te lwy, te centaury, te na poły ludzkie istoty z gębą na brzuchu, z jedną tylko stopą, z uszami jak żagiel? Te cętkowane tygrysy, ci zmagający się wojownicy, ci myśliwi dmący w rogi i te mnogie ciała o jednej głowie i mnogie głowy na jednym ciele? Czworonogi z ogonami wężów, ryby z głowami czworonogów; tu zwierzę, które z przodu przypomina konia, z tyłu zaś capa, tam rumak z rogami, i jeszcze, i jeszcze; teraz milej jest mnichowi czytać w marmurach niż w manuskryptach i podziwiać dzieła człowieka, miast medytować nad prawem Bożym. Wstyd, a wszystko dla zaspokojenia pożądliwości waszych oczu i dla waszego śmiechu!

Wielki starzec zamilkł, dysząc ciężko. Ja zaś podziwiałem żywość pamięci, albowiem pozwoliła mu, choć może od wielu już lat był ślepy, przypomnieć sobie obrazy, o których bezeceństwie mówił. Podejrzewałem nawet, że oczarowały go niemało, kiedy mógł na nie patrzeć, skoro z taką pasją umiał je opisać. Lecz często zdarzało mi się, że najbardziej uwodzicielskie wyobrażenia grzechów znajdowałem właśnie na kartach zapisanych przez tych ludzi o niewzruszonej cnocie, którzy potępiali ich urzekającą siłę i skutki. Jest to znak, że porusza tymi ludźmi wielka żarliwość w dawaniu świadectwa prawdzie, nie wahają się bowiem, z miłości do Boga, obdarzyć zło wszystkimi urokami, w jakie potrafi się przystroić – by tym lepiej pouczyć ludzi o wybiegach, których używa szatan, chcąc ich olśnić. I rzeczywiście, słowa Jorge przepoiły mnie wielkim pragnieniem ujrzenia tygrysów i małp, których dotąd jeszcze nie podziwiałem. Lecz Jorge przerwał bieg moich myśli, gdyż ciągnął, teraz już tonem spokojniejszym:

– Nasz Pan nie potrzebował tych głupstw, żeby wskazać nam prostą ścieżkę. W jego przypowieściach nic nie obraca się w śmiech ni bojaźń. Natomiast Adelmus, którego śmierć teraz opłakujecie, tak radował się malowanymi przez siebie potwornościami, że stracił z oczu rzeczy ostateczne, choć owe potworności miały być właśnie tych rzeczy figurą materialną. Przebiegł wszystkie, ja wam to mówię – tu jego głos stał się uroczysty i brzemienny groźbą – wszystkie ścieżki potworności. A za to Bóg potrafi pokarać.

Na obecnych opadła przytłaczająca cisza. Ośmielił się ją przerwać Wenancjusz z Salvemec.

– Czcigodny Jorge – rzekł – twoja cnota czyni cię niesprawiedliwym. Dwa dni przedtem, nim Adelmus poniósł śmierć, byłeś przy uczonej dyspucie, która miała miejsce właśnie tutaj, w skryptorium. Adelmus trapił się, czy jego sztuka, pobłażając wizerunkom dziwacznym lub fantastycznym, służy chwale Boga, czy jest narzędziem wiedzy o sprawach niebieskich. Brat Wilhelm przytoczył dopiero co z Areopagity słowa o wiedzy poprzez zniekształcenie. Adelmus zaś cytował owego dnia inny wysoki autorytet, autorytet doktora z Akwinu, któren oznajmił, że bardziej przystoi, by rzeczy Boskie przedstawione były pod postacią ciał obrzydłych niż pod postacią ciał szlachetnych. Po pierwsze, gdyż tym sposobem dusza ludzka łatwiej wyzwala się od błędów; rzeczywiście jest pewne, że niektóre właściwości nie mogą być przypisane rzeczom Boskim, a wydałoby się wątpliwe, gdyby owe były wskazane poprzez figury szlachetnych spraw ciała. Po drugie, gdyż ten sposób przedstawiania bardziej pasuje do wiedzy, jaką mamy na tej ziemi o Bogu; albowiem objawia się on nam raczej w tym, czym nie jest, niż w tym, czym jest, i dlatego te podobizny, które bardziej oddalają się od Boga, prowadzą nas do ściślejszego wyobrażenia o Nim, bo wiemy oto, że jest On ponad wszystko, co mówimy i myślimy. A po trzecie, gdyż w ten sposób sprawy Boskie są lepiej zakryte przed oczami osób niegodnych. W sumie chodziło owego dnia o zrozumienie, w jaki sposób można odsłonić prawdę, dając wizerunki zaskakujące, pociągające i zagadkowe. A ja przypomniałem mu, że w dziele wielkiego Arystotelesa znalazłem na ten temat słowa dosyć jasne…

– Nie pamiętam – przerwał oschle Jorge. – Jestem bardzo stary. Nie pamiętam. Może przesadziłem w surowości. Teraz jest już późno, muszę iść.

– To dziwne, że nie pamiętasz – nalegał Wenancjusz. – Była to bowiem bardzo uczona i piękna dysputa, a zabrali w niej głos również Bencjusz i Berengar. Chodziło o to, by wyjaśnić, czy metafory, igraszki słowne i zagadki, które są wszak wymyślone przez poetów dla czystej zabawy, nie skłaniają czasem do spekulowania o rzeczach w sposób nowy i zaskakujący, a ja powiedziałem, że także tej cnoty oczekuje się od mędrca… I był też Malachiasz…

– Skoro czcigodny Jorge nie pamięta, miejże szacunek dla jego wieku i dla znużenia jego umysłu… tak zresztą jeszcze żywego – wtrącił się jeden z mnichów, którzy przysłuchiwali się rozmowie. Zdanie zostało wypowiedziane tonem wzburzonym, przynajmniej na początku, albowiem ten, który zabrał głos, spostrzegłszy, że nawołując do szacunku dla starca, w istocie obnaża jego ułomność, osłabił impet swojej mowy i skończył prawie szeptem, w którym brzmiała prośba o wybaczenie. Mówił Berengar z Arundel, pomocnik bibliotekarza. Był to młodzieniec o bladej twarzy, a patrząc nań, przypomniałem sobie podane przez Hubertyna określenie Adelmusa: jego oczy przypominały oczy lubieżnej niewiasty. Onieśmielony spojrzeniami, które teraz na nim spoczęły, splótł palce jak ktoś, kto pragnie powściągnąć wewnętrzne napięcie.

Osobliwa była reakcja Wenancjusza. Spojrzał na Berengara w taki sposób, że ten opuścił wzrok.

– No dobrze, braciszku – rzekł. – Skoro pamięć jest darem Bożym, także zdolność zapominania może być czymś nader dobrym i zasługującym na szacunek. Lecz szanuję ją w starym współbracie, do którego mówiłem. Po tobie oczekiwałem pamięci żywszej co do rzeczy, które się zdarzyły, kiedy byliśmy tutaj, razem z twoim umiłowanym przyjacielem…

Nie umiałbym powiedzieć, czy Wenancjusz położył nacisk na słowie „umiłowany”. Tak czy siak, śród obecnych zapanowało zakłopotanie. Odwrócili wzrok w inną stronę, by nie kierować go na Berengara, który zarumienił się gwałtownie. Natychmiast wtrącił się władczym tonem Malachiasz:

– Chodź, bracie Wilhelmie, pokażę ci inne ciekawe księgi.

Grupka rozeszła się. Spostrzegłem, że Berengar obrzucił Wenancjusza spojrzeniem pełnym urazy, Wenancjusz zaś odwzajemnił mu się tym samym, z niemym wyzwaniem w oczach. Ja, widząc, że stary Jorge ma się oddalić, pochyliłem się, pchany poczuciem szacunku, by ucałować jego rękę. Starzec przyjął pocałunek, położył mi dłoń na głowie i spytał, kim jestem. Kiedy wyjawiłem mu swoje imię, twarz mu pokraśniała.

– Nosisz imię wielkie i piękne – rzekł. – Czy wiesz, kim był Adso z Montier-en-Der? – spytał. Wyznaję, nie wiedziałem. Zatem Jorge ciągnął: – To autor strasznej księgi, Libellus de Antichristo, w której ujrzał rzeczy mające nastąpić, lecz nie został wysłuchany, jak na to zasługiwał.

– Księga napisana była jeszcze przed milenium – skomentował Wilhelm – i owe rzeczy się nie sprawdziły…

– Dla tego, kto ma oczy, a nie widzi – powiedział ślepiec. – Drogi Antychrysta są niespieszne i kręte. Przybywa, kiedy się go nie spodziewamy. I nie dlatego, że rachunek podsunięty nam przez apostoła był błędny, lecz dlatego, że nie posiedliśmy jego sztuki. – Potem wykrzyknął głośno z twarzą zwróconą do sali, tak że odpowiedziały mu echem sklepienia skryptorium: – Przybywa! Nie traćcie ostatnich dni, trzęsąc się ze śmiechu nad potworkami o cętkowanej skórze i skręconym ogonie! Nie roztrwońcie siedmiu ostatnich dni!

29

I niechaj bibliotekarz ma ksiąg wszystkich rejestr, podług autorów, dziedzin zręcznie zestawiony. I niechaj je odkłada oddzielnie, w porządku należnym sygnaturom na piśmie złożonym (łac.).

30

W zagadce ( łac.).

31

Niczym są wszystkie cuda,

Ziemia dosięgła nieba,

To jam winien uważać za cud.


Ziemia w górze, a niebo w dole,

To winniście opiewać

Za cud nad cudami (niem.).


32

Nie mów, próżno mi do śmiechu (łac.).

33

Przykłady (łac.).

34

Błahostkom (łac.).

35

Poprzez obraz i w zagadce (łac.).

Imię róży Wydanie poprawione przez autora

Подняться наверх