Читать книгу Imię róży Wydanie poprawione przez autora - Umberto Eco - Страница 13
DZIEŃ DRUGI
Jutrznia
ОглавлениеKiedy to kilka godzin mistycznego szczęścia przerwane zostaje przez krwawe wydarzenie
Żadne zwierzę nie jest wiarołomne jak kogut, ten symbol raz demona, raz znów zmartwychwstałego Chrystusa. Nasz zakon zna śród nich ptaki gnuśne, które nie śpiewają o wschodzie słońca. Z drugiej strony, zwłaszcza w dni zimowe, nabożeństwo jutrzni odbywa się w momencie, kiedy noc jest jeszcze w pełni, a cała przyroda uśpiona, mnich powinien bowiem wstawać w ciemnościach i długo jeszcze w ciemnościach się modlić, oczekując na dzień i rozświetlając mroki płomieniem swojej pobożności. Przeto roztropny obyczaj każe wyznaczyć czuwających, by nie kładli się spać razem ze swoimi konfratrami, lecz spędzali noc na recytowaniu tej dokładnie ilości psalmów, która daje im miarę mijającego czasu, tak że upływ godzin, przeznaczonych na sen jednych, innym określa czas czuwania.
Dlatego też tej nocy obudzeni zostaliśmy przez owych mnichów, którzy przebiegali dormitorium i austerię pielgrzymów, z dzwoneczkiem w dłoni, podczas gdy jeden szedł od celi do celi, wykrzykując: Benedicamus Domino45, na co każdy odpowiadał: Deo gratias46.
Wilhelm i ja trzymaliśmy się obyczaju benedyktyńskiego: w mniej niż pół godziny byliśmy gotowi stawić czoło nowemu dniu, więc zeszliśmy do chóru, gdzie mnisi, leżąc krzyżem na posadzce i recytując pierwsze piętnaście psalmów, oczekiwali już na przyjście nowicjuszy prowadzonych przez swojego przełożonego. Wtedy wszyscy zasiedli w stallach i chór zaintonował: Domine labia mea aperies et os meum annuntiabit laudem tuam47. Głos wzniósł się pod sklepienie kościoła niby korna prośba dziecięcia. Dwaj mnisi wspięli się na ambonę i zaczęli psalm dziewięćdziesiąty czwarty, Venite exultemus48, po którym nastąpiły dalsze, dla tego oficjum przypisane. Poczułem żar odnowionej wiary.
Mnisi byli w stallach, sześćdziesiąt postaci jednakich za sprawą habitów i kapturów, sześćdziesiąt cieni mizernie oświetlonych płomieniem z wielkiego trójnogu, sześćdziesiąt głosów śpiewających na chwałę Najwyższego. I słysząc tę rzewną harmonię, tę zapowiedź rozkoszy rajskich, zadawałem sobie pytanie, czy naprawdę opactwo jest miejscem mrocznych tajemnic, bezprawnych prób ich odsłonięcia, miejscem pełnym posępnych zagrożeń. Albowiem w tym momencie jawiło mi się jako zgromadzenie strzegące cnoty, relikwiarz wiedzy, arka roztropności, wieża mądrości, szaniec łagodności, bastion mocy, trybularz świętości.
Po psalmach przystąpiono do czytania Pisma Świętego. Niektórzy z mnichów kołysali się z senności i jeden z tych, którzy czuwali w ciągu nocy, chodził pomiędzy stallami z maleńką lampką, żeby budzić pogrążonych we śnie. Jeśli ktoś został przyłapany na drzemce, za karę brał lampkę i kontynuował obchód. Podjęto śpiew dalszych sześciu psalmów. Po czym opat dał swoje błogosławieństwo, hebdomadariusz odmówił modlitwy, wszyscy pokłonili się w stronę ołtarza w minucie skupienia, której słodyczy nie pojmie nikt, kto nie przeżył godzin mistycznego uniesienia i intensywnego wewnętrznego spokoju. Wreszcie, nasunąwszy z powrotem kaptury na twarze, wszyscy usiedli i zaintonowali uroczyście Te Deum. Również ja chwaliłem Pana, albowiem uwolnił mnie od moich zwątpień, bym wyzbył się poczucia niepewności, w które pogrążył mnie pierwszy dzień pobytu w opactwie. Jesteśmy istotami wątłymi, powiedziałem sobie, i również wśród mnichów oddanych Bogu i nauce szatan rozsiewa drobne zawiści, drobne niechęci, lecz jest to dym, który rzednie od gwałtownego wichru wiary, kiedy tylko wszyscy zgromadzą się w imię Ojca i zstępuje pośród nich Chrystus.
Między jutrznią a laudą mnich nie wraca do celi, chociaż jest jeszcze głęboka noc. Nowicjusze idą ze swoim przełożonym do kapitularza studiować psalmy, niektórzy z mnichów pozostają w kościele, by uporządkować naczynia kościelne, większość zaś przechodzi, pogrążona w medytacji, na dziedziniec klasztorny, i tak właśnie postąpiliśmy my, Wilhelm i ja. Słudzy nie wstali jeszcze i spali sobie, kiedy przy ciemnym niebie wracaliśmy do chóru na laudę.
Znowu przystąpiono do śpiewania psalmów, a jeden z tych przewidzianych na poniedziałek w szczególny sposób pogrążył mnie w poprzednich trwogach: „Rzekł niesprawiedliwy sam w sobie, że będzie grzeszył, nie masz bojaźni Bożej przed oczyma jego, albowiem zdradliwie działał przed obliczem Jego, tak że się znalazła nieprawość jego w nienawiści”. Wydało mi się złą przepowiednią, że na ten właśnie dzień reguła przepisała napomnienie tak straszliwe. I nie ukoiłem bicia serca nawet po psalmach pochwalnych ani po czytaniu Apokalipsy; stanęły mi przed oczyma postacie z portalu, które wczorajszego dnia tak ujarzmiły moje serce i spojrzenie. Ale po responsorium, hymnie i ustępie z Biblii, kiedy zaczynało się śpiewanie Ewangelii, spostrzegłem za oknami chóru, dokładnie nad ołtarzem, bladą jasność, która rozświetliła rozmaitymi kolorami witraże, dotąd obumarłe w mroku. Nie nastał jeszcze brzask, który zatriumfuje podczas prymy, dokładnie kiedy zaśpiewamy: Deus qui est sanctorum splendor mirabilis49 i Iam lucis orto sidere50. Była to zaledwie pierwsza, żałosna zapowiedź zimowego świtu, lecz i to wystarczyło; dla pokrzepienia mojego serca wystarczał zwiewny półcień, który wypierał teraz z nawy nocne ciemności.
Śpiewaliśmy słowa Bożej Księgi i kiedy świadczyliśmy Słowu, które zstąpiło, by oświecić narody, wydało mi się, że dzienna gwiazda w całym swoim blasku bierze świątynię w posiadanie. Światło, jeszcze nieobecne, wydawało się jaśnieć w słowach hymnu niby mistyczna lilia, która rozchyla się, wonna, między łukami krzyżowego sklepienia. „Dzięki ci, Panie, za tę chwilę niewypowiedzianej radości – modliłem się w milczeniu; i rzekłem w sercu moim: – A ty, głupcze, czego się lękasz?”
Nagle jakaś wrzawa dobiegła naszych uszu od strony północnych drzwi. Zadałem sobie pytanie, jakże to się dzieje, że słudzy, gotując się do pracy, zakłócają w ten sposób święte obrzędy. W tym momencie weszli trzej świniarze z przerażeniem na twarzach, zbliżyli się do opata i szepnęli mu coś na ucho. Opat najprzód uspokoił ich gestem, jakby nie chciał przerywać nabożeństwa; ale wtargnęli inni słudzy, okrzyki stały się donioślejsze: „Tam jest człowiek, martwy człowiek!” – mówi ktoś, a inni: „To mnich, czyż nie widziałeś obuwia?”
Oranci zamilkli, opat opuścił pospiesznie kościół, dając klucznikowi znak, by szedł za nim. Wilhelm też ruszył, ale teraz i inni mnisi opuszczali swoje stalle i pędzili na zewnątrz.
Niebo było już jasne, a okrywający ziemię śnieg jeszcze bardziej rozświetlał równię. Na tyłach chóru, przed chlewami, gdzie od poprzedniego dnia królowała wielka kadź ze świńską krwią, coś jakby krzyż sterczało nad krawędź naczynia, niby dwa wbite w ziemię kołki, które dość okryć łachmanami, by straszyły ptaki.
Były to jednak dwie ludzkie nogi – nogi człowieka wepchniętego głową w dół do kadzi z krwią.
Opat polecił wydobyć z haniebnego płynu trupa (żaden bowiem żywy człek nie mógłby pozostawać w takiej sprośnej pozycji). Świniarze podeszli z wahaniem do kadzi i brukając się posoką, wydobyli nieszczęsne krwawe szczątki. Zgodnie z tym, co powiedziano mi przedtem, mieszana należycie zaraz po zlaniu do naczynia i pozostawiona na chłodzie krew nie zakrzepła, natomiast teraz warstwa pokrywająca trupa zaczęła już zastygać, nasączając szaty, czyniąc twarz nierozpoznawalną. Podszedł sługa ze skopkiem wody i chlusnął nią na głowę mizernych szczątków doczesnych. Inny pochylił się ze szmatką, by otrzeć twarz. I oto naszym oczom ukazało się blade oblicze Wenancjusza z Salvemec, mędrca w kwestiach greckich, z którym rozmawialiśmy po południu nad kodeksami Adelmusa.
– Być może Adelmus popełnił samobójstwo – rzekł Wilhelm, wpatrując się w twarz Wenancjusza – lecz nie sposób nawet pomyśleć, by ten tu zdołał dźwignąć się przypadkiem na krawędź kadzi i niechcący wpaść do niej.
Podszedł opat.
– Bracie Wilhelmie, jak widzisz, coś dzieje się w opactwie, coś, co wymaga całej twojej roztropności. Lecz zaklinam cię, działaj szybko!
– Czy był w chórze podczas nabożeństwa? – spytał Wilhelm, wskazując palcem trupa.
– Nie – odparł opat. – Dostrzegłem, że jego stalla była pusta.
– Nie brakowało też nikogo innego?
– Chyba nie. Niczego nie zauważyłem.
Wilhelm zawahał się, zanim sformułował kolejne pytanie, i uczynił to szeptem, bacząc, by inni niczego nie posłyszeli.
– Czy Berengar był na swoim miejscu?
Opat spojrzał nań z trwożliwym podziwem, jakby dając poznać, że uderzyło go to, iż mój mistrz żywił podejrzenie, które on sam przez chwilę żywił, lecz z bardziej zrozumiałych względów. Potem odparł szybko:
– Był, ma swoje miejsce w pierwszym rzędzie, tuż po mojej prawej stronie.
– Oczywiście – rzekł Wilhelm – to wszystko niczego nie oznacza. Nie sądzę, by ktoś, chcąc znaleźć się w chórze, przemknął się tyłami absydy, a zatem trup może tu już być od kilku godzin, nawet od chwili, kiedy wszyscy udali się na spoczynek.
– Zapewne, pierwsi słudzy wstają razem ze świtem i dlatego znaleźli go dopiero teraz.
Wilhelm pochylił się nad zwłokami jak człowiek, który przywykł do zajmowania się nimi. Umoczył w skopku szmatkę, która leżała obok, i dokładniej obmył lico Wenancjusza. W tym czasie inni mnisi cisnęli się, przerażeni, tworząc rozkrzyczany krąg, któremu dopiero opat nakazał milczenie. Przepchnął się przezeń Seweryn, który z urzędu zajmował się w opactwie ciałami nieboszczyków, i pochylił się obok mego mistrza. Ja, chcąc usłyszeć rozmowę i pomóc Wilhelmowi, który potrzebował nowej czystej szmatki zamoczonej w wodzie, dołączyłem do nich, przezwyciężając przerażenie i odrazę.
– Czy widziałeś kiedy topielca? – spytał Wilhelm.
– Wielekroć – odparł Seweryn. – I jeśli dobrze odgaduję, co masz na myśli, chodzi ci o to, że wyglądają oni inaczej, że ich twarze są obrzmiałe.
– Tak więc ten człowiek był już martwy, kiedy ktoś wrzucił go do kadzi.
– Czemu miałby to uczynić?
– Czemu miałby go zabić? Mamy przed sobą dzieło umysłu wywichniętego. Lecz teraz trzeba zobaczyć, czy na ciele są jakieś rany albo stłuczenia. Może by przenieść ciało do łaźni, rozebrać, obmyć i obejrzeć. Rychło dołączę do ciebie.
I podczas gdy Seweryn, po uzyskaniu pozwolenia opata, kazał świniarzom przenieść ciało, mój mistrz poprosił, by mnichom nakazano powrócić do chóru tą samą drogą, którą przyszli, i żeby słudzy odeszli w ten sam sposób, tak by to miejsce pozostało puste. Opat nie spytał o powody tego pragnienia i spełnił prośbę. Zostaliśmy więc sami obok kadzi – z której podczas makabrycznej operacji wydobywania zwłok wychlusnęła krew, barwiąc na czerwono śnieg, roztopiony w wielu miejscach wskutek rozlania wody – i obok wielkiej ciemnej plamy, tam gdzie leżał trup.
– Ładny pasztet – rzekł Wilhelm, wskazując na gmatwaninę śladów pozostawionych przez mnichów i sługi. – Śnieg, mój drogi Adso, jest wybornym pergaminem, na którym ludzkie ciała pozostawiają pismo doskonale czytelne. Lecz tutaj mamy tylko marnie zeskrobany palimpsest i być może nie wyczytamy niczego ciekawego. Między tym miejscem a kościołem biegało mnóstwo mnichów, między tym miejscem a chlewem i oborami wędrowali tłumem słudzy. Jedyną przestrzenią nienaruszoną jest ta między chlewami a Gmachem. Zobaczmy, czy znajdziemy tam coś ciekawego.
– Ale co chcesz znaleźć? – spytałem.
– Skoro nie rzucił się sam do kadzi, ktoś go przyniósł, jak sądzę, już martwego. A kto niesie ciało, pozostawia głębokie ślady w śniegu. Szukaj więc dokoła śladów, które wydadzą ci się odmienne od śladów pozostawionych przez tych rozwrzeszczanych mnichów, co to zniszczyli nasz pergamin.
Tak uczyniliśmy. I od razu powiem, że to ja, niechaj Bóg uchroni mnie od próżności, znalazłem coś między kadzią a Gmachem. Były to odciski ludzkich stóp, dosyć głębokie, biegnące przez obszar nietknięty poza tym ludzką stopą i, jak zauważył od razu mój mistrz, nie tak wyraźne jak ślady pozostawione przez mnichów i sługi – znak, że jakiś czas temu okrył je śnieg. Lecz tym, co wydało mi się bardziej godne zainteresowania, był fakt, że między owymi odciskami stóp rysował się ślad nieprzerwany, jakby jakiejś rzeczy ciągniętej przez tego, który zostawił odciski. Krótko mówiąc, była to smuga prowadząca od kadzi do tych drzwi refektarza, które mieściły się między południową a wschodnią basztą Gmachu.
– Refektarz, skryptorium, biblioteka – rzekł Wilhelm. – Raz jeszcze biblioteka. Wenancjusz poniósł śmierć w Gmachu, i to najpewniej w bibliotece.
– Czemu właśnie w bibliotece?
– Staram się wejść w rolę mordercy. Jeśli Wenancjusz poniósł śmierć, został zabity w refektarzu, kuchni albo skryptorium, czemu go tam nie pozostawić? Lecz jeśli zginął w bibliotece, należało przenieść go w inne miejsce, bądź dlatego, że w bibliotece nigdy nie zostałby odnaleziony (a może mordercy zależało właśnie na tym, by odnaleziony został), bądź dlatego, że morderca pewnie nie pragnie, by uwaga skupiła się na bibliotece.
– A czemu mordercy miałoby zależeć na tym, by trup został odkryty?
– Nie wiem, wysuwam hipotezy. Któż ci powiedział, iż morderca pozbawił Wenancjusza życia dlatego, że jego właśnie nienawidził? Mógł zabić go zamiast kogokolwiek innego, po to tylko, by pozostawić znak, by coś w ten sposób zaznaczyć.
– Omnis mundi creatura quasi liber et scriptura51 – szepnąłem. – Lecz o jaki znak mogłoby chodzić?
– Tego właśnie nie wiem. Lecz nie zapominajmy, że są znaki, które na znaki nie wyglądają, i są takie, które nie mają sensu, jak ple-ple lub bla-bla-bla…
– Byłoby rzeczą straszliwą – rzekłem – zamordować człowieka po to, żeby oznajmić: bla-bla-bla!
– Byłoby rzeczą straszliwą – odparł Wilhelm – zabić człowieka nawet po to, żeby powiedzieć: Credo in unum Deum52.
W tym momencie dołączył do nas Seweryn. Trup został obmyty i starannie obejrzany. Żadnej rany, żadnego stłuczenia na głowie. Śmierć jakby przez czary.
– Jakby z kary Boskiej? – spytał Wilhelm.
– Może – odparł Seweryn.
– Lub od trucizny?
Seweryn zawahał się.
– Może być i tak.
– Czy masz w swojej pracowni trucizny? – spytał Wilhelm, kiedy szliśmy w stronę szpitala.
– Lecz zależy, co rozumiesz przez trucizny. Niektóre substancje w małych dawkach są zbawienne, w nadmiernych zaś prowadzą do zgonu. Jak każdy dobry herborysta, przechowuję je i stosuję roztropnie. W moim ogródku uprawiam na przykład walerianę. Kilka kropel w naparze z innych ziół uspokaja serce, które bije nierówno. Przedawkowanie prowadzi do odrętwienia i zgonu.
– I nie zauważyłeś na zwłokach śladów jakiejś szczególnej trucizny?
– Żadnych. Lecz wiele trucizn nie pozostawia śladów.
Dotarliśmy do szpitala. Ciało Wenancjusza, obmyte w łaźni, zostało tu przeniesione i spoczywało na wielkim stole w pracowni Seweryna; alembiki i inne instrumenty ze szkła i palonej gliny nasunęły mi na myśl (lecz znałem to tylko z pośrednich opowieści) laboratorium alchemika. Na długich półkach, rozmieszczonych wzdłuż zewnętrznej ściany, stały szeregiem flaszki, dzbany, naczynia pełne substancji o rozmaitych barwach.
– Piękna kolekcja ziół – rzekł Wilhelm. – To wszystko wyrosło w twoim ogródku?
– Nie – odparł Seweryn. – Liczne substancje, rzadkie i nieuprawiane w tym klimacie, zostały przywiezione w ciągu wielu lat przez mnichów przybywających tu ze wszystkich stron świata. Rzeczy cenne i najrzadsze przemieszane są z substancjami, które łatwo możesz uzyskać z ziół rosnących na miejscu. Zobacz… aghalingho sproszkowany pochodzi od Kitajczyków i mam go od pewnego uczonego arabskiego. Aloes zwyczajny pochodzi z Indii, świetnie zabliźnia rany. Pięciornik wskrzesza zmarłych lub, właściwie mówiąc, budzi tych, którzy stracili zmysły. Arszenik, nader niebezpieczny, śmiertelna trucizna dla każdego, kto go spożyje. Ogórecznik, roślina dobra na chore płuca. Betonika, dobra na pęknięcia czaszki. Mastyks powściąga flukta płucne i dokuczliwe katary. Mirra…
– Mirra magów? – spytałem.
– Taż sama, lecz dobra również dla zapobieżenia poronieniom. A to mumija, niezmiernie rzadka, wytworzona podczas rozkładu zmumifikowanych zwłok, służy do sporządzania wielu prawie cudownych medykamentów. Mandragora, dobra na sen…
– I na budzenie cielesnego pożądania – dodał Wilhelm.
– Powiadają, lecz tutaj nie używa się jej w tym celu, jak możesz się domyślić. – Seweryn się uśmiechnął. – A spójrzcie tutaj – rzekł, biorąc do ręki jedną z ampułek. – To siny kamień, cudowny na oczy.
– A to, co to jest? – zapytał żywo Wilhelm, dotykając kamienia leżącego na jednej z półek.
– Ten? Dostałem go dawno temu. Zdaje się, że to będzie lopris amatiti lub lapis emaitis. Podobno ma rozmaite właściwości lecznicze, lecz nie odkryłem jeszcze jakie. Znasz go?
– Tak – odpowiedział Wilhelm – ale nie jako lekarstwo.
Z torby na piersiach wydobył nożyk i powoli przysunął go do kamienia. Kiedy nożyk znalazł się w niewielkiej odległości od kamienia, przemieszczany z najwyższą ostrożnością dłonią Wilhelma, ujrzałem, że ostrze skoczyło nagle, jakby Wilhelm poruszył przegubem dłoni, który wszak trzymał napięty. I ostrze przylgnęło do kamienia z leciutkim metalicznym brzękiem.
– Spójrz – rzekł Wilhelm. – To magnes.
– Do czego służy? – zapytałem.
– Do rozmaitych rzeczy, o których ci opowiem. Ale teraz chciałbym wiedzieć, Sewerynie, czy nie ma tutaj czegoś, co mogłoby zabić człowieka.
Seweryn zastanowił się przez moment, powiedziałbym zbyt długi, zważywszy na to, jak przejrzystej udzielił odpowiedzi.
– Wiele rzeczy. Powiedziałem ci już, że granica między lekarstwem a trucizną jest nikła, Grecy jedno i drugie nazywają pharmakon.
– I nic nie zniknęło stąd ostatnio?
Seweryn znów się zastanowił, a potem, ważąc słowa, rzekł:
– Ostatnio nie.
– A dawniej?
– Któż to wie? Nie pamiętam. Jestem w tym opactwie od trzydziestu lat, w szpitalu zaś od dwudziestu pięciu.
– Zbyt długo jak na ludzką pamięć – zgodził się Wilhelm. Potem dodał nagle: – Mówiliśmy wczoraj o roślinach mogących wywoływać wizje. Które to?
Gestern i wyrazem twarzy Seweryn okazał żywe pragnienie uniknięcia tego tematu.
– Muszę się zastanowić, bo sam wiesz, mam tutaj tyle cudownych substancji. Lecz mówmy raczej o Wenancjuszu. Co o tym powiesz?
– Muszę się zastanowić – odparł Wilhelm.
45
Chwalmy Pana (łac.).
46
Bogu niech będą dzięki (łac.).
47
Panie, otwórz wargi moje, niechaj głoszą Twoją chwałę (łac.).
48
Pójdźcie, radujmy się (łac.).
49
Bóg, który jest cudownym blaskiem świętych (łac.).
50
Już zajaśniała gwiazda poranka (łac.).
51
Każde na kwiecie stworzenie jakoby księga i pismo (łac.).
52
Wierzę w Boga jedynego (łac.).