Читать книгу Imię róży Wydanie poprawione przez autora - Umberto Eco - Страница 9
DZIEŃ PIERWSZY
Przed noną
ОглавлениеKiedy to Wilhelm odbywa wielce uczoną rozmowę z herborystą Sewerynem
Przebyliśmy z powrotem główną nawę i wyszliśmy. Byłem wciąż niespokojny po rozmowie z Hubertynem.
– To człek… dziwny – rzekłem.
– Jest, lub był, pod wieloma względami człowiekiem niezwykłym. Lecz właśnie z tego bierze się owa dziwność. Tylko w ludziach małych nie widzimy niczego nadzwyczajnego. Hubertyn mógł był zostać jednym z owych kacerzy, do których spalenia przyłożył ręki, albo kardynałem Świętego Kościoła Rzymskiego. Zbliżył się znacznie do obu tych spaczeń. Kiedy rozmawiam z Hubertynem, mam uczucie, że piekło jest rajem oglądanym z drugiej strony.
Nie pojąłem, co chciał powiedzieć.
– Z jakiej strony? – spytałem.
– Otóż to – potaknął Wilhelm. – Rzecz w tym, by wiedzieć, czy są jakoweś strony i czy jest całość. Lecz nie słuchaj tego, co mówię. I nie zerkaj więcej na ten portal – powiedział, klepiąc mnie leciutko w kark, albowiem mój wzrok przyciągnęły rzeźby, które widziałem już, wchodząc. – Dosyć cię straszono. Na wszystkie sposoby.
Kiedy odwracałem się ku wyjściu, zobaczyłem przed sobą jakiegoś mnicha. Był mniej więcej w tym samym wieku co Wilhelm. Uśmiechnął się i pozdrowił nas uprzejmie. Oznajmił, że zwą go Sewerynem z Sant’Emmerano, że jest tu ojcem herborystą, któremu powierzono pieczę nad łaźnią, szpitalem, warzywnikiem, i że oddaje się na nasze usługi, jeślibyśmy chcieli lepiej poznać teren opactwa.
Wilhelm podziękował mu i oznajmił, że zauważył już, przybywając tutaj, piękny ogród, w którym, jak się zdaje, są nie tylko warzywa, lecz także rośliny lecznicze, jeśli można to dostrzec pod śniegiem.
– Latem lub wiosną przy tej rozmaitości ziela, a każde ozdobione kwieciem, nasz ogród piękniej wyśpiewuje chwałę Stwórcy – powiedział Seweryn, jakby prosząc o wybaczenie. – Lecz także o tej porze roku oko zielarza w zeschłych łodygach dostrzega przyszłe rośliny i mogę rzec ci, że ten ogród jest bogatszy niż jakiekolwiek herbarium i bardziej od niego kolorowy, choćby nie wiem jak piękne były w owym herbarium miniatury. Zresztą również zimą rosną pożyteczne zioła, inne zaś zebrałem i trzymam w pracowni, umieszczone w naczyniach i gotowe do użycia. I tak korzeniami kobylego szczawiu leczą się katary, wywar z prawoślazu jest dobry na okłady przy chorobach skóry, łopuch goi egzemy, skruszonymi i roztartymi kłączami wężownika można leczyć biegunki i niektóre choroby kobiece, miłowanka trójlistkowa jest dobra na trawienie, podbiał nadaje się na kaszel; i mamy też dobrą goryczkę na trawienie, i lukrecję, i jałowiec, z którego przygotowujemy napary, czarny bez, żeby robić z jego kory wywar na wątrobę, mydlnicę, której korzenie moczy się w zimnej wodzie i która jest na katar, i kozłek lekarski, którego przymioty z pewnością nie są ci obce.
– Masz zioła najrozmaitsze i w najrozmaitszych klimatach rosnące. Jak to możliwe?
– Z jednej strony zawdzięczam to miłosierdziu Pana Naszego, który ten płaskowyż umieścił okrakiem na łańcuchu gór zwróconym na południe ku morzu, skąd wieją wiatry ciepłe, na północ zaś ku górom jeszcze wyższym, skąd napływają balsamy leśne. A z drugiej strony zawdzięczam to biegłości, którą zyskałem, niegodny, z woli moich mistrzów. Pewne rośliny rosną nawet w nieprzyjaznym dla nich klimacie, jeśli sprzyja im gleba, mają stosowny pokarm i zabiega się o to, by rosły.
– Czy macie również rośliny dobre tylko do jedzenia? – spytałem.
– Mój młody, wygłodniały źrebcu, nie ma takich roślin, które nadawałyby się do spożycia, nie miały zaś, stosowane w odpowiedniej dawce, właściwości leczniczych. Dopiero nadużycie czyni z nich przyczynę choroby. Weźmy cebulę. Jest ciepła i wilgotna, w małej ilości daje siłę męską, tym naturalnie, którzy nie złożyli naszych ślubów, lecz użyta w nadmiarze wywołuje ociężałość głowy, a wtedy nie obejdzie się bez mleka z octem. Oto powód – dodał kąśliwie – by młody mniszek skąpił jej sobie. Jedz natomiast czosnek. Jest ciepły i suchy, dobry przeciw truciźnie. Choć niektórzy powiadają, że jadany w nadmiarze z wieczora, sprowadza złe sny. Znacznie jednak rzadziej niż niektóre inne zioła, bo są nawet takie, co wywołują niedobre wizje.
– Które to? – spytałem.
– Oho, nasz nowicjusz zbyt wiele chce wiedzieć. Te sprawy znać może jedynie herborysta, w przeciwnym bowiem wypadku ktoś nieroztropny mógłby powodować wizje u każdego, kto mu się nawinie, albo kłamać, wykorzystując zioła.
– Lecz starczy odrobina pokrzywy – rzekł w tym momencie Wilhelm – lub roybra, lub olieribus, by obronić się przed wizjami. Spodziewam się, że masz te dobre zioła.
Seweryn spojrzał na mistrza spod oka.
– Interesujesz się herboryzacją?
– Nader pobieżnie – odparł skromnie Wilhelm. – Miałem kiedyś w ręku Theatrum Sanitatis Ububkasyma z Baldach…
– Abul Asan al-Muktar Ibn Botlan.
– Lub Ellucasim Elimittar, jeśli chcesz. Zastanawiam się, czy znalazłbym tutaj kopię tego dzieła.
– I piękniejsze jeszcze, z licznymi obrazkami kunsztownej roboty.
– Chwała niech będzie niebiosom. I znajdę De virtutibus herbarum Plateariusza?
– To też, i De plantis Arystotelesa. Miło byłoby mieć z tobą raz i drugi zacną pogawędkę o ziołach.
– Mnie tym bardziej – zapewnił Wilhelm. – Lecz czy nie pogwałcimy reguły milczenia, która, jak mi się zdaje, obowiązuje w waszym zakonie?
– Reguła – wyjaśnił Seweryn – dostosowała się w ciągu wieków do potrzeb rozmaitych wspólnot. Przewidywała Boskie lectio, lecz nie studium, wiesz jednak, jak znakomicie nasz zakon rozwinął badania nad rzeczami Boskimi i ludzkimi. Reguła przewiduje wspólne dormitorium, lecz czasem słuszne jest, jak to dzieje się u nas, by mnisi mieli sposobność do namysłu także w ciągu nocy, więc każdy śpi w swojej celi. Reguła jest bardzo surowa w sprawie milczenia i także u nas nie tylko mnich, który wykonuje pracę ręczną, ale i ów, który pisze lub czyta, nie może rozmawiać ze swoimi braćmi. Lecz opactwo to przede wszystkim wspólnota mędrców i często jest rzeczą pożyteczną, by mnisi wymieniali między sobą skarby nauki, które gromadzą. Wszelką rozmowę, mającą za przedmiot nasze uczone badania, uznaje się za słuszną i korzystną, byleby nie toczyła się w refektarzu lub podczas świętych oficjów.
– Czy często miałeś sposobność rozmawiać z Adelmusem z Otrantu? – spytał nagle Wilhelm. Nie wyglądało na to, by Seweryna to pytanie zaskoczyło.
– Widzę, że opat wyjawił ci już wszystko – rzekł. – Nie. Nieczęsto z nim rozmawiałem. Spędzał czas na iluminowaniu. Czasem słyszałem, jak prowadził dysputę z innymi mnichami, z Wenancjuszem z Salvemec lub Jorge z Burgos, o naturze swej pracy. Zresztą nie spędzam dnia w skryptorium, lecz w pracowni. – Wskazał na budynek szpitala.
– Pojmuję – rzekł Wilhelm. – Nie wiesz zatem, czy Adelmus miewał wizje.
– Wizje?
– Jak te na przykład, które dają twoje zioła.
Seweryn zesztywniał.
– Powiedziałem już, że starannie chronię te zioła, które mogą być niebezpieczne.
– Nie to mam na myśli – zapewnił skwapliwie Wilhelm. – Mówiłem o wizjach w ogóle.
– Nie rozumiem – obstawał przy swoim Seweryn.
– Myślałem, że mnich, który krąży nocą po Gmachu, gdzie podług opata mogą zdarzyć się rzeczy… straszne każdemu, kto wtargnie tam o zakazanej godzinie, otóż, powiadam, pomyślałem, że mógł paść ofiarą jakichś diabelskich wizji i że to one pchnęły go przez okno.
– Jak już rzekłem, nie bywam w skryptorium, chyba że potrzebuję jakiejś księgi, ale zwykle wystarczą mi moje herbaria, które trzymam w szpitalu. Powiedziałem ci, że Adelmus trzymał się blisko z Jorge, Wenancjuszem i… oczywiście z Berengarem.
Nawet ja dostrzegłem leciutkie wahanie w głosie Seweryna. Nie uszło też uwagi mego mistrza.
– Berengarem? I czemu oczywiście?
– Berengar z Arundel, pomocnik bibliotekarza. Byli rówieśnikami, razem odbywali nowicjat, nie dziwota, że wiele ze sobą rozmawiali. To właśnie miałem na myśli.
– To miałeś na myśli – rzekł wówczas Wilhelm. I zdumiałem się, gdyż nie nalegał na tę sprawę. Zmienił nagle wątek. – Ale może czas już, byśmy zajrzeli do Gmachu. Będziesz naszym przewodnikiem?
– Z przyjemnością – odparł Seweryn z aż nazbyt widoczną ulgą.
Poprowadził nas wzdłuż warzywnika i wyszliśmy wprost na zachodnią fasadę Gmachu.
– Od warzywnika jest wejście, które prowadzi do kuchni – powiedział – ale kuchnia zajmuje tylko zachodnią połowę parteru, w drugiej połowie jest refektarz… Natomiast wychodząc przez tyły kościelnego chóru, dociera się od południa do dwojga innych drzwi, prowadzących i do kuchni, i do refektarza. Ale wejdźmy tędy, gdyż z kuchni będziemy mogli dostać się później do refektarza.
Kiedy wszedłem do obszernej kuchni, zauważyłem, że Gmach ma wewnątrz, na całej swej wysokości, ośmiokątny dziedziniec; jak spostrzegłem później, był on czymś w rodzaju olbrzymiej studni, pozbawionej dostępu, na którą wychodziły ze wszystkich pięter szerokie okna, takie same jak te od strony zewnętrznej. Kuchnię stanowiła ogromna sień pełna dymu, gdzie liczna służba w pośpiechu przygotowywała wieczerzę. Dwoje służby przyrządzało na wielkim stole pasztet z jarzyn, pęczaku, owsa i żyta, szatkując rzepę, rzeżuchę, rzodkiew i marchew. Obok inny z kucharzy właśnie kończył gotować ryby w wodzie z winem i pokrywał je sosem przyrządzonym z szałwii, pietruszki, tymianku, czosnku, pieprzu i soli.
W stronę baszty zachodniej sięgał olbrzymi piec chlebowy, który błyskał już czerwonawymi płomieniami. W baszcie południowej mieściło się ogromne palenisko, nad którym kipiały kotły i obracały się rożny. Przez drzwi prowadzące na klepisko za kościołem wchodzili w tym momencie świniarze, dźwigając mięso ubitych wieprzy. Wyszliśmy tymiż drzwiami i znaleźliśmy się na klepisku, we wschodnim zakątku płaskowyżu, obok muru, przy którym wznosiły się liczne zabudowania. Seweryn objaśnił, że najbliżej nas są chlewy, dalej zaś stajnie, obory dla wołów, kurniki i okryta dachem zagroda dla owiec. Przed chlewami świniarze mieszali w wielkiej kadzi krew ubitych dopiero co świń, żeby nie zakrzepła. Jeśli była dobrze i od razu mieszana, mogła stać potem przez najbliższe dni, a to dzięki surowości klimatu – dopóki nie zostaną z niej zrobione kiszki.
Wróciliśmy do Gmachu i ledwie rzuciliśmy okiem na refektarz, przez który przeszliśmy do baszty wschodniej. Z dwóch baszt, których wnętrze było częścią refektarza, w północnej mieścił się kominek, w drugiej zaś kręte schody prowadzące do skryptorium, to jest na pierwsze piętro. Stąd mnisi udawali się codziennie do pracy albo też wchodzili jednymi z dwojga schodów, nie tak wygodnych, lecz za to dobrze ogrzanych, które spiralnie pięły się z kuchni na tyłach paleniska i pieca chlebowego.
Wilhelm zapytał, czy zastaniemy kogoś w skryptorium, skoro jest niedziela. Seweryn uśmiechnął się i wyjaśnił, że dla benedyktyńskiego mnicha trud jest modlitwą. W niedzielę oficja trwają dłużej, lecz mnisi przydzieleni do ksiąg również w ten dzień spędzają tam kilka godzin, zwykle poświęconych owocnym wymianom uczonych spostrzeżeń, rad, przemyśleń dotyczących świętych pism.