Читать книгу Imię róży Wydanie poprawione przez autora - Umberto Eco - Страница 7

DZIEŃ PIERWSZY
Tercja

Оглавление

Kiedy to Wilhelm odbywa pouczającą rozmowę z opatem

Klucznik był mężczyzną otyłym i o powierzchowności pospolitej, lecz jowialnej, siwym, lecz jeszcze krzepkim, niewysokim, lecz żwawym. Zaprowadził nas do cel w austerii pielgrzymów. Lub raczej zaprowadził nas do celi przeznaczonej dla mojego mistrza, obiecując mi, że w dniu następnym zwolni się cela także dla mnie, bo choć nowicjusz, jako gość muszę być traktowany ze wszystkimi względami. Dzisiejszej nocy będę mógł spać tutaj, w obszernej i długiej niszy, w której kazał rozłożyć dobrą świeżą słomę. Robi się to czasem, dodał, dla sług tych z panów, którzy chcą, by czuwano nad nimi w ciągu nocy.

Potem mnisi przynieśli wino, ser, oliwki, chleb oraz doskonałe rodzynki i zostawili nas samych, byśmy się posilili. Jedliśmy i piliśmy z wielkim smakiem. Mój mistrz nie miał surowych nawyków benedyktyńskich i nie lubił jeść w milczeniu. Zresztą mówił zawsze o rzeczach tak dobrych i mądrych, że było to tak samo, jakby mnich czytał nam żywoty świętych Pańskich.

Tego dnia nie mogłem utrzymać języka na wodzy i raz jeszcze zagadnąłem Wilhelma z Baskerville o wydarzenie z koniem.

– Jednak – rzekłem – w chwili, kiedy odczytywałeś na śniegu i na gałęziach ślady, nie znałeś jeszcze Brunellusa. W pewnym sensie ślady mówiły ci o wszystkich koniach tego rodzaju. Czyż nie powinniśmy więc powiedzieć, że księga przyrody przemawia do nas jedynie przez esencje, jak nauczają liczni znamienici teologowie?

– Niezupełnie, mój drogi Adso – odpowiedział mistrz. – Zapewne tego rodzaju odciski na śniegu określały mi, jeśli chcesz, konia jako verbum mentis14, i to samo określałyby, gdziekolwiek bym je znalazł. Ale odciski znalezione w tamtym miejscu i tamtej porze dnia powiedziały mi, że przechodził tamtędy przynajmniej jeden z koni możliwych. A zatem znalazłem się w połowie drogi między przyswojeniem sobie pojęcia konia a wiedzą o koniu poszczególnym. W każdym razie to, co wiedziałem o koniu ogólnym, dane mi było ze śladu, który był szczególny. Mógłbym powiedzieć, że w tym momencie byłem więźniem między szczególnością śladu a moją niewiedzą, która przyjęła dosyć przejrzystą formę idei powszechnej. Jeśli widzisz jakąś rzecz z daleka i nie pojmujesz, co to jest, zadowolisz się stwierdzeniem, że chodzi o ciało przestrzenne. Kiedy zbliżysz się, określisz je jako zwierzę, chociaż nie będziesz jeszcze wiedział, czy to koń, czy też osioł. Kiedy znajdziesz się już blisko, będziesz mógł powiedzieć, że to koń, choć dalej nie będziesz wiedział: Brunellus czy Favellus. I dopiero kiedy znajdziesz się dostatecznie blisko, zobaczysz, że to Brunellus (albo ten koń, a nie inny, jakkolwiek byś go postanowił nazwać). I będzie to wiedza pełna, poznanie rzeczy poszczególnej. Tak samo ja przed godziną gotów byłem oczekiwać wszystkich koni, ale nie wskutek rozległości mojego umysłu, lecz raczej wskutek ograniczonego pojmowania. I głód umysłu zaspokojony został dopiero wówczas, gdy zobaczyłem poszczególnego konia, którego mnisi prowadzili za wędzidło. Dopiero wtedy wiedziałem naprawdę, że moje poprzednie rozumowanie doprowadziło mnie w pobliże prawdy. Tak samo pojęcia, których używałem przedtem, żeby przedstawić sobie konia jeszcze niewidzianego, były czystymi znakami, podobnie jak znakami pojęcia konia były odciski na śniegu; a znaków oraz znaków znaków używa się tylko wtedy, gdy brak jest samej rzeczy.

Kiedy indziej z wielkim sceptycyzmem wyrażał się o uniwersaliach, z wielkim zaś szacunkiem o rzeczach poszczególnych, i również później wydawało mi się, że ta skłonność wzięła się u niego bądź z natury brytyjskiej, bądź z natury franciszkańskiej. Ale tego dnia nie miałem dość sił, żeby stawić czoło dyspucie teologicznej, tak więc skuliłem się w wyznaczonym mi miejscu, owinąłem w derę i zapadłem w głęboki sen.

Gdyby ktoś wszedł, mógłby uznać mnie za zawiniątko. I tak się stało z pewnością w przypadku opata, kiedy przyszedł odwiedzić Wilhelma mniej więcej w porze tercji. Dzięki temu mogłem, niedostrzeżony, wysłuchać ich pierwszej rozmowy. I nie było w tym złego zamiaru, bo ujawniając się nagle opatowi, postąpiłbym niegrzeczniej, niż kryjąc się, jak to uczyniłem, z pokorą w sercu.


Zjawił się przeto Abbon. Przeprosił za natręctwo, powtórzył słowa powitania i oznajmił, że musi porozmawiać z Wilhelmem o bardzo poważnej sprawie.

Zaczął od powinszowania zręczności w sprawie z koniem i zapytania, w jaki sposób Wilhelm mógł podać wiadomości tak pewne o bydlęciu, którego nigdy nie widział. Wilhelm wyjaśnił mu zwięźle i obojętnym tonem, jaką drogą toczyło się jego rozumowanie, i opat bardzo ucieszył się jego przenikliwością. Rzekł, iż tego właśnie oczekiwał po człowieku, którego poprzedziła sława wielkiej mądrości. Powiedział, że otrzymał list od opata z Farfy i że ów opat nie tylko napisał mu o misji powierzonej Wilhelmowi przez cesarza (mieli o niej rozmawiać w następnych dniach), lecz również donosił, że w Anglii i w Italii mój mistrz był inkwizytorem w paru procesach i wyróżnił się przenikliwością, której nieobce były ludzkie uczucia.

– Z przyjemnością dowiedziałem się – dodał opat – że w wielu wypadkach orzekłeś niewinność oskarżonego. Wierzę, i nigdy tak mocno jak w tych smutnych czasach, w stałą obecność szatana w sprawach człowieczych – i rozejrzał się ukradkiem dokoła, jakby przeciwnik krążył gdzieś w tych murach – ale wierzę również, że może on pchnąć swoje ofiary do czynienia zła w ten sposób, by wina spadła na sprawiedliwego, i radować się, gdy sprawiedliwy płonie na stosie zamiast tego, który poddał się szatańskiej woli. Często inkwizytorzy, chcąc dać dowód pilności, za wszelką cenę wydobywają zeznania od oskarżonego, myślą bowiem, że dobrym inkwizytorem jest ten tylko, kto kończy proces znalezieniem kozła ofiarnego…

– Również inkwizytor działać może pod wpływem diabła – rzekł Wilhelm.

– To jest możliwe – zgodził się opat bardzo ostrożnie – albowiem niezbadane są zamiary Najwyższego, lecz nie ja rzucę cień podejrzenia na ludzi tak zasłużonych. Dotyczy to też ciebie, jako jednego z nich, którego dzisiaj tak potrzebuję. W tym opactwie zdarzyło się coś, co wymaga baczenia i rady człowieka przenikliwego i ostrożnego. Przenikliwego, by odkrył prawdę, i ostrożnego, by (jeśli odkryje) zakrył ją. Często przychodzi dowieść występku ludziom, którzy celować powinni w świętości, lecz należy uczynić to w ten sposób, by usunąć przyczynę zła, a jednocześnie uniknąć rzucenia winowajcy na pastwę powszechnej wzgardy. Gdy pasterz zawodzi, trzeba oddzielić go od innych pasterzy, ale biada, jeśli owce stracą zaufanie do pasterzy.

– Pojmuję – rzekł Wilhelm. Miałem już sposobność zauważyć, że kiedy coś potwierdzał tak skwapliwie i grzecznie, zwykle ukrywał w ten przyzwoity sposób swoją niezgodę lub zakłopotanie.

– Dlatego też – ciągnął opat – mniemam, że wszelki przypadek, dotyczący występku pasterza, może być powierzony jedynie ludziom takim jak ty, którzy nie tylko umieją odróżnić dobro od zła, ale też to, co jest dogodne, od tego, co takim nie jest. Z przyjemnością myślę, że wyrok skazujący wypowiadałeś tylko, kiedy…

– …oskarżeni winni byli czynów zbrodniczych, otrucia, znieprawienia niewinnych dzieci oraz innych nikczemności, których usta moje nie ośmielają się wypowiedzieć…

– …że skazywałeś tylko, kiedy – ciągnął opat, nie zwracając uwagi na słowa, które wtrącił Wilhelm – obecność demona była dla wszystkich tak oczywista, że nie mogłeś postąpić inaczej, jeśli chciałeś, by pobłażliwość nie okazała się większym zgorszeniem niż samo przestępstwo.

– Kiedy uznałem kogoś za winnego – uściślił Wilhelm – popełnił on naprawdę zbrodnie takiego rodzaju, że mogłem z czystym sumieniem oddać go świeckiemu ramieniu.

Opat zawahał się przez chwilę.

– Czemu – spytał – nalegasz na mówienie o czynach przestępczych, nie wypowiadając się na temat ich diabelskiej przyczyny?

– Gdyż rozumowanie na temat przyczyn i skutków jest rzeczą dosyć trudną i sądzę, że w takiej sprawie jedynym sędzią może być Bóg. Mozolimy się już nader nad ustaleniem związku między skutkiem tak widocznym, jak spłonięcie drzewa, a piorunem, który wzniecił ogień, więc tym bardziej odtworzenie długiego łańcucha przyczyn i skutków wydaje mi się równym szaleństwem, jak budowanie wieży sięgającej do nieba.

– Doktor z Akwinu – podsunął opat – nie zawahał się dowieść mocą samego tylko rozumu istnienia Najwyższego, pnąc się od przyczyny do przyczyny, aż doszedł do przyczyny pierwszej, która swojej przyczyny nie ma.

– Kimże jestem ja – rzekł z pokorą Wilhelm – żeby sprzeciwiać się doktorowi z Akwinu? Tym bardziej że ten dowód istnienia Boga wsparty jest tyloma innymi świadectwami, które jego tok umacniają. Bóg przemawia do nas wewnątrz naszych dusz, jak wiedział już o tym Augustyn, a ty, Abbonie, wyśpiewałbyś chwałę Pana i oczywistość Jego obecności, nawet gdyby Tomasz nie przeprowadził… – Zamilkł i po chwili dodał: – Tak sobie wyobrażam.

– Och, z pewnością – pospieszył zapewnić opat, a mój mistrz w taki oto piękny sposób przeciął naukową dysputę, która najwidoczniej niezbyt mu się podobała.

Potem ciągnął:

– Wróćmy do procesów. Powiedzmy, że jakiś człowiek zabity został za pomocą trucizny. To fakt doświadczalny. Jest możliwe, bym wyobraził sobie wobec niewątpliwych znaków, że czyn trucicielski popełnił jakiś inny człowiek. W łańcuchu przyczyn tak prostym mój umysł może pośredniczyć, nie tracąc ufności w swoją siłę. Ale jakże ten łańcuch może się zagmatwać, jeśli wyobrazić sobie, że w ów niegodziwy postępek wdał się jakiś inny czynnik, w tym przypadku nie ludzki, lecz diabelski? Nie mówię, że jest to niemożliwe; diabeł też ujawnia swoją bytność przez wyraźne znaki, podobnie jak twój koń, Brunellus. Ale czemu mam szukać dowodów tego rodzaju? Czy nie wystarczy, bym wiedział, że winnym jest ten właśnie człowiek, i bym wydał go ramieniu świeckiemu? Tak czy inaczej, karą, jaka go spotka, będzie śmierć, oby Bóg mu wybaczył.

– Lecz wiadomo mi, że podczas procesu, który toczył się w Kilkenny trzy lata temu i w którym pewne osoby oskarżone zostały o dokonanie szkaradnych przestępstw, nie zaprzeczyłeś interwencji diabła, kiedy wskazano już winnych.

– Ale nigdy nie potwierdziłem tego w sposób jasny. To prawda, również nie zaprzeczyłem. Kimże jestem, żeby wypowiadać sąd w sprawie knowań szatana, a zwłaszcza – dodał i wydawało się, że chciał położyć nacisk na ten argument – w przypadkach, kiedy ci, którzy doprowadzili do wszczęcia śledztwa, biskup, radcy miejscy i cały lud, a może nawet sami oskarżeni, pragnęli naprawdę wskazać na obecność demona? Być może jedynym prawdziwym dowodem obecności diabła jest żarliwość pragnienia, jakie wszyscy w takim momencie żywią, by mieć pewność, że prowadzi on swoje dzieło…

– Tak zatem – rzekł opat stroskanym głosem – chcesz mi powiedzieć, że w wielu procesach diabeł działa nie tylko w winnych, ale być może, i przede wszystkim, w sędziach?

– Czyż mógłbym utrzymywać coś takiego? – zapytał Wilhelm, a ja spostrzegłem, że jego pytanie było sformułowane w ten sposób, by opat nie mógł odpowiedzieć twierdząco; i Wilhelm skorzystał z jego milczenia, żeby odmienić tok rozmowy. – Ale w istocie rzeczy chodzi o sprawy odległe. Porzuciłem to szlachetne zajęcie, a skoro to uczyniłem, widać Bóg tak chciał…

– Bez wątpienia – przyznał opat.

– …i teraz – ciągnął Wilhelm – zajmuję się innymi delikatnymi kwestiami. Chciałbym też zająć się tą, która dręczy ciebie, jeśli zechcesz mi o niej powiedzieć.

Wydawało mi się, że opat jest zadowolony, iż może zmienić temat tej rozmowy, wracając do swojej sprawy. Jął więc opowiadać, z wielką ostrożnością dobierając słowa i rozwlekłe peryfrazy, o pewnym szczególnym wydarzeniu, które zaszło kilka dni temu i wzbudziło wielkie poruszenie wśród mnichów. Mówi o tym, oznajmił, gdyż wiedząc, jak wielkim znawcą i duszy ludzkiej, i knowań szatana jest Wilhelm, ma nadzieję, że poświęci on cząstkę swojego cennego czasu, by rozświetlić pewną bolesną zagadkę. Zdarzyło się mianowicie, że Adelmus z Otrantu, mnich młody jeszcze, ale sławny jako mistrz iluminator, znaleziony został pewnego ranka przez jednego z koźlarzy u stóp urwiska, nad którym wznosi się baszta Gmachu. Ponieważ inni mnisi widzieli go w chórze podczas komplety, ale nie pokazał się na jutrzni, prawdopodobnie runął w przepaść podczas najciemniejszych godzin nocnych. Owej nocy szalała gwałtowna zadymka, zacinało śniegiem niby nożem, prawie jakby to był grad niesiony porywistym wiatrem zachodnim. Ciało, nasiąknięte wilgocią, gdyż śnieg z początku topniał, a dopiero później ściął się w lodowe płyty, było całe poszarpane, bo spadając, obijało się o skały. Biedne i kruche śmiertelne szczątki, niech Bóg zmiłuje się nad nimi. Wskutek tego obijania się o skały podczas upadku niełatwo było powiedzieć, z którego dokładnie punktu runął, z całą pewnością z jednego z okien wychodzących trzema rzędami pięter na cztery strony baszty, skierowane ku przepaści.

– Gdzie pogrzebaliście nieszczęsne zwłoki? – zapytał Wilhelm.

– Oczywiście na cmentarzu – odparł opat. – Może zauważyłeś, rozciąga się między północną ścianą kościoła, Gmachem i ogrodem.

– Rozumiem – rzekł Wilhelm – i rozumiem, że chodzi o następującą kwestię. Jeśli ten nieszczęsny, oby Bóg sprawił, by tak nie było, targnął się na swoje życie (nie do pomyślenia jest bowiem, żeby spadł przypadkiem), następnego dnia jedno z tych okien zastalibyście otwarte, wszelako wszystkie były zamknięte i pod żadnym nie znaleziono śladów wody.

Opat był, jako się rzekło, człowiekiem wielce dwornym i układnym, ale tym razem drgnął, zaskoczony, tracąc całą dostojność, jaka według Arystotelesa przystoi ludziom poważnym i szlachetnym.

– Kto ci o tym powiedział?

– Ależ ty sam – odparł Wilhelm. – Gdyby okno było otwarte, od razu pomyślelibyście, że rzucił się z niego. O ile mogłem osądzić z zewnątrz, są to wielkie okna o matowych szybach, a w budowlach tak ogromnych tego rodzaju okna nie otwierają się zazwyczaj na wysokości człowieka. Gdyby więc jedno z tych okien było otwarte, to ponieważ nieszczęśnik nie mógł, stanąwszy przy nim, stracić równowagi, nie pozostałoby nic innego, jak tylko pomyśleć o samobójstwie. Jednak w takim wypadku nie pogrzebalibyście go w poświęconej ziemi.

Skoro jednak pogrzebaliście go po chrześcijańsku, okna musiały być zamknięte. Albowiem nawet w procesach o czary nie spotkałem się z przypadkiem zatwardziałego w grzechu nieboszczyka, któremu Bóg lub diabeł pozwoliłby wspiąć się z dna przepaści i usunąć ślady swojego niecnego czynu; jest zatem rzeczą oczywistą, iż rzekomy samobójca został raczej wypchnięty, bądź ręką ludzką, bądź siłą diabelską. I zadajesz sobie pytanie, kto mógłby go, nie mówię nawet: zepchnąć w przepaść, ale dźwignąć, stawiającego opór, na parapet, i jesteś wzburzony, gdyż jakaś złowroga siła, naturalna lub nadnaturalna, krąży w tej chwili po opactwie.

– Otóż to… – powiedział opat i nie było jasne, czy potwierdza słowa Wilhelma, czy też samemu sobie zdaje rachunek z racji, które Wilhelm tak pięknie przedstawił. – Ale skąd wiesz, że pod żadnym z okien nie było wody?

– Bo powiedziałeś, że dął wiatr zachodni, więc woda nie mogła dostać się przez okna, które wychodzą na wschód.

– Nie dość mi zachwalano twoje cnoty – rzekł opat. – Masz rację, nie było wody, i wiem teraz dlaczego. Wszystko przebiegło zgodnie z twoimi słowami. Teraz rozumiesz moje strapienie. Byłoby już wielkie, gdyby któryś z moich mnichów splamił się szkaradnym grzechem samobójstwa. Ale są powody, bym sądził, że inny z nich splamił się grzechem równie okropnym. I gdyby tylko o to chodziło…

– Przede wszystkim czemu jeden z mnichów? W opactwie jest wielu innych ludzi, stajenni, owczarze, służba klasztorna.

– Z pewnością nasze opactwo jest małe, lecz majętne – przytaknął z godnością opat. – Sto pięćdziesięcioro świeckich na sześćdziesięciu mnichów. Ale wszystko wydarzyło się w Gmachu. Tam zaś, jak może już wiesz, wprawdzie na parterze są kuchnie i refektarz, lecz na dwóch górnych piętrach mieszczą się skryptorium i biblioteka. Po wieczerzy Gmach zamykają, a ściśle przestrzegana reguła zabrania komukolwiek do niego wchodzić. – Odgadł pytanie Wilhelma i dodał szybko, choć najwyraźniej z niechęcią: – Oczywiście dotyczy to także mnichów, ale…

– Ale?

– Ale wykluczam całkowicie, pojmujesz, całkowicie, by jakiś famulus ważył się wejść tam w nocy. – Przez jego oczy przemknął uśmieszek jakby wyzwania, szybki niby błyskawica lub spadająca gwiazda. – Powiedzmy, że baliby się; sam wiesz… niekiedy zakazy wydane prostaczkom wspiera się paroma groźbami, jak chociażby przepowiednią, że jeśli ktoś okaże nieposłuszeństwo, zdarzy się coś straszliwego ze zrządzenia sił nadprzyrodzonych. Natomiast mnich…

– Rozumiem.

– Poza tym mnich mógłby mieć inne powody, żeby zapuścić się w głąb zakazanych pomieszczeń, mam na myśli powody… jak by to powiedzieć? Rozumne, aczkolwiek sprzeczne z regułą…

Wilhelm dostrzegł zakłopotanie opata i zadał pytanie, które miało może odwrócić tok rozmowy, lecz wywołało zakłopotanie równie wielkie.

– Mówiąc o możliwości zabójstwa, powiedziałeś: „I gdyby tylko o to chodziło…” Co miałeś na myśli?

– Tak powiedziałem? No więc, nie zabija się bez powodu, choćby najbardziej przewrotnego. I drżę na myśl o przewrotności powodów, jakie mogły pchnąć mnicha do zabicia konfratra. Tak jest. To miałem na myśli.

– I nic innego?

– I nic innego nie mógłbym powiedzieć.

– Chodzi o to, że o niczym innym nie masz prawa powiedzieć?

– Proszę cię, bracie Wilhelmie, braciszku Wilhelmie – i opat położył nacisk i na „bracie”, i na „braciszku”.

Wilhelm zarumienił się gwałtownie i skomentował:

– Eris sacerdos in aeternum15.

– Dziękuję – rzekł opat.

O Panie, jakiejż straszliwej tajemnicy dotknęli w tym momencie moi nieostrożni przełożeni, pchani jeden strapieniem, drugi ciekawością! Bo chociaż byłem tylko nowicjuszem, który zaczął dopiero kroczyć drogą tajemnic świętego kapłaństwa Bożego, również ja, skromne pacholę, zrozumiałem, że opat dowiedział się czegoś pod tajemnicą spowiedzi. Musiał usłyszeć z czyichś ust o jakimś grzesznym szczególe, który mógł mieć związek z tragicznym końcem Adelmusa. Może dlatego prosił brata Wilhelma, by ten odkrył sekret, którego on sam się domyślał, nie mogąc jednak wyjawić nikomu, i miał nadzieję, że mój mistrz siłą swego rozumu rozświetli to, co on musiał okryć cieniem, bo taki był wzniosły nakaz miłosierdzia.

– No dobrze – powiedział wówczas Wilhelm. – Czy będę mógł zadawać pytania mnichom?

– Tak.

– Czy będę mógł poruszać się swobodnie po opactwie?

– Daję ci do tego prawo.

– Czy powierzysz mi tę misję coram monachis?16

– Tak właśnie.

– Zacznę dzisiaj, zanim jeszcze mnisi się dowiedzą, jakie zadanie mi postawiłeś. A poza tym pragnąłem gorąco, i nie był to ostatni z powodów mojego przybycia, zwiedzić waszą bibliotekę, o której z podziwem mówi się we wszystkich opactwach chrześcijaństwa.

Opat prawie zerwał się ze swego miejsca, na jego twarzy zaś odmalowało się wielkie napięcie.

– Jak powiedziałem, będziesz mógł poruszać się po całym opactwie. Jednak nie po ostatnim piętrze Gmachu, nie po bibliotece.

– Czemu?

– Powinienem był wyjaśnić to najpierw, lecz sądziłem, że wiesz.

– Wiem, że jest w niej więcej ksiąg niż w jakiejkolwiek innej bibliotece świata chrześcijańskiego. Wiem, że w porównaniu z waszym bogactwem almaria Bobbio lub Pomposy, Cluny lub Fleury wydają się pokoikiem dziecka, które wtajemnicza się dopiero w abecadło. Wiem, że sześć tysięcy kodeksów, którymi chełpiło się Novalaise ponad sto lat temu, to niewiele w porównaniu z tym, co wy macie, i może wiele z tamtych ksiąg jest teraz tutaj. Wiem, że wasze opactwo jest jedynym światłem, jakie chrześcijaństwo może przeciwstawić trzydziestu sześciu bibliotekom Bagdadu, dziesięciu tysiącom kodeksów wezyra Ibn al-Alkamiego, że ilość waszych Biblii dorównuje dwóm tysiącom czterystu Koranom, którymi szczyci się Kair, i że to, co zawierają wasze almaria, jest olśniewającym dowodem przeciw dumnej legendzie niewiernych, lata temu przypisujących (gdyż oswojeni są z zasadą kłamstwa) bibliotece w Trypolisie sześć tysięcy tomów oraz osiemdziesiąt tysięcy komentatorów i dwustu kopistów.

– Tak jest, chwała niech będzie niebiosom.

– Wiem, że wśród tutejszych mnichów wielu pochodzi z innych opactw, rozrzuconych po całym świecie. Jedni przybywają na czas jakiś, by przepisać manuskrypty niespotykane gdzie indziej i zabrać je potem do własnego klasztoru, przywożąc w zamian jakiś inny rzadki manuskrypt, który przepisujecie i włączacie do waszego skarbca; inni – na długo, do samej śmierci, gdyż jedynie tutaj znaleźć mogą dzieła rzucające światło na ich studia. Są wśród was Niemcy, Dakowie, Hiszpanie, Francuzi i Grecy. Wiem, że cesarz Fryderyk bardzo dawno temu prosił, byście ułożyli mu księgę z przepowiedni Medina i przetłumaczyli je potem na arabski, chciał bowiem wysłać dzieło w darze sułtanowi Egiptu. Wiem w końcu, że tak sławne opactwo jak Murbach nie ma w tych smutnych czasach ani jednego kopisty, że w Sankt Gallen pozostało niewielu mnichów potrafiących pisać, że teraz w miastach pojawiają się cechy i gildie złożone z ludzi świeckich, którzy pracują dla uniwersytetów, i że jedynie to opactwo odnawia z dnia na dzień… co mówię… wznosi ku coraz wyższym szczytom chwałę waszego zakonu.

– Monasterium sine libris – zacytował opat, pogrążony w myślach – est sicut civitas sine opibus, castrum sine numeris, coquina sine suppellectili, mensa sine cibis, hortus sine herbis, pratum sine floribus, arbor sine foliis17. I nasz zakon, wzrastając wokół dwoistego przykazania pracy i modlitwy, był światłem dla całego znanego świata, złożem wiedzy, ocaleniem dla starożytnej nauki, której groziło zniknięcie w czasie pożarów, grabieży i trzęsień ziemi, kuźnią nowych pism i przyrostem liczby starych… Ale żyjemy teraz w czasach bardzo mrocznych, lud Boży skłonny jest teraz do handlu, do udziału w walkach między stronnictwami, gdzie nie ma miejsca dla ducha świętości, tam zaś nie tylko mówi się (w końcu czegóż można żądać od osób świeckich!), ale i pisze w języku pospolitym; i oby żadna z tych ksiąg nie miała nigdy wstępu w nasze mury – oto zarzewie nieuniknionej herezji! Przez grzechy ludzkie świat znalazł się na skraju otchłani, gdyż otchłań przenika tego, kto do niej się odwołuje. A jutro, jak powiedział Honoriusz, ciała ludzkie będą mniejsze niż nasze ciała, jak nasze mniejsze są niż ciała starożytnych. Mundus senescit18. Jeśli więc Bóg powierzył naszemu zakonowi posłannictwo, polega ono na tym, byśmy hamowali ten pęd ku przepaści, zachowując, powielając i chroniąc skarb mądrości, który przekazań nam ojcowie. Opatrzność Boża nakazała, by powszechne rządy, które na początku świata były na wschodzie, w miarę mijania czasu przemieszczały się na zachód, i tym sposobem ostrzegła nas, że nadchodzi kres świata, albowiem bieg wydarzeń osiągnął już granicę uniwersum. Ale dopóki nie upłynie całe milenium, dopóki nie zatriumfuje, choćby na krótko, nieczysta bestia, czyli Antychryst, naszą rzeczą jest chronienie skarbu świata chrześcijańskiego, obrona Słowa w tym kształcie, w jakim Bóg powierzył je prorokom i apostołom, w jakim ojcowie Kościoła powtarzają, nie zmieniając ani jednego wyrazu, w jakim szkoły starały się objaśnić, aczkolwiek dzisiaj nawet w szkołach uwił sobie gniazdo wąż pychy, zawiści, szaleństwa. W tym upadku jesteśmy jeszcze pochodnią i światłem wzniesionym wysoko nad horyzontem. A dopóki te mury opierać się będą, trzeba nam być powiernikami Słowa Bożego.

– I tak niechaj będzie – rzekł Wilhelm nabożnie. – Ale jak to wiąże się z zakazem odwiedzania biblioteki?

– Widzisz, bracie Wilhelmie – powiedział opat – żeby dokonać ogromnego i świętego dzieła, które stanowi bogactwo tych murów – i wskazał na bryłę Gmachu widoczną z okien celi, górującą nawet nad kościołem opackim – pobożni ludzie wieki całe pracowali, przestrzegając żelaznej reguły. Biblioteka powstała według planu, który w ciągu stuleci pozostał wszystkim nieznany i do którego odkrycia nie jest powołany żaden z mnichów. Jedynie bibliotekarz poznaje sekret z ust poprzedniego bibliotekarza i przekazuje za życia swemu pomocnikowi, by śmierć nie zaskoczyła go, pozbawiając tej wiedzy wspólnotę. A wargi obydwu są zapieczętowane tajemnicą. Tylko bibliotekarz, poza tym, że wie, ma prawo poruszać się w labiryncie ksiąg, on tylko potrafi je znaleźć i odłożyć na miejsce, on tylko odpowiedzialny jest za utrzymanie ich w dobrym stanie. Inni mnisi pracują w skryptorium i mogą zapoznać się ze spisem woluminów, które biblioteka zawiera. Ale spis tytułów często niewiele mówi i jedynie bibliotekarz wie, z położenia woluminu, ze stopnia jego niedostępności, jakiego rodzaju tajemnice, prawdę czy kłamstwo, kryje w sobie. Tylko bibliotekarz decyduje, jak, kiedy i czy w ogóle dostarczyć ten wolumin mnichowi, który o niego prosi – czasem po konsultacji ze mną. Gdyż nie wszystkie prawdy są dla wszystkich uszu, nie wszystkie kłamstwa mogą być rozpoznane jako kłamstwa przez duszę pobożną, a zresztą mnisi przebywają w skryptorium po to, żeby przyłożyć się do ściśle określonego dzieła, i w tym celu muszą przeczytać te, a nie inne woluminy, nie zaś po to, by ulegać nieroztropnej ciekawości, która ogarnia ich bądź wskutek słabości umysłu, bądź wskutek pychy, bądź z diabelskiego podszeptu.

– Są więc w bibliotece także księgi zawierające kłamstwa?

– Potwory istnieją, gdyż są cząstką Boskiego planu i w ich odrażających postaciach ujawnia się siła Stwórcy. Tak też istnieją z Boskiego zamysłu księgi magów, żydowskie kabały, bajki pogańskich poetów, kłamstwa niewiernych. Ci, którzy zakładali i w ciągu wieków utrzymywali to opactwo, żywili stanowcze i święte przekonanie, że nawet przez księgi kłamliwe może przezierać, dostępne dla oczu mądrego czytelnika, blade światło Boskiej wiedzy. Z tego powodu biblioteka jest również skarbcem takich ksiąg. Ale właśnie dlatego, sam to rozumiesz, nie może do niej wchodzić byle kto. A poza tym – dodał opat, prawie przepraszając za marność tej ostatniej racji – księga jest tworem kruchym, cierpi wskutek działania czasu, obawia się gryzoni, odmian pogody, niezgrabnych rąk. Gdyby przez setki lat każdy mógł dotykać swobodnie naszych kodeksów, większości z nich już by nie było. Bibliotekarz broni ich więc nie tylko przed ludźmi, lecz również przed naturą, i cale swoje życie poświęca tej wojnie prowadzonej przeciw siłom zapomnienia, wrogom prawdy.

– Tak więc nikt oprócz dwóch osób nie wchodzi na najwyższe piętro Gmachu…

Opat uśmiechnął się.

– Nikt nie powinien. Nikt nie może. Nikomu nie udałoby się, gdyby nawet zechciał. Biblioteka broni się sama, jest niezgłębiona jak prawda, która w niej gości, zwodnicza jak kłamstwa, które są jej powierzone. Labirynt duchowy, ale również labirynt ziemski. Mógłbyś wejść do niej, a z niej nie wyjść. I to powiedziawszy, chciałbym, byś zastosował się do reguły obowiązującej w opactwie.

– Ale nie wykluczasz, że Adelmus mógł być wyrzucony z okna biblioteki. I jakże mam rozumować w sprawie jego śmierci, skoro nie widziałem miejsca, w którym mogła mieć początek historia tej śmierci?

– Bracie Wilhelmie – powiedział opat pojednawczym tonem – człowiek, który opisał mojego konia Brunellusa, nie widząc go, i śmierć Adelmusa, nie wiedząc o niej prawie nic, nie będzie miał trudności z myśleniem o tym miejscu, chociaż nigdy w nim nie był.

Wilhelm pochylił się w ukłonie.

– Jesteś mądry także, kiedy jesteś surowy. Będzie, jak chcesz.

– Jeśli jestem mądry, to tylko dlatego, że umiem być surowy – odparł opat.

– Ostatnia sprawa – rzekł Wilhelm. – Hubertyn?

– Jest tutaj. Oczekuje cię. Znajdziesz go w kościele.

– Kiedy?

– Zawsze. – Opat się uśmiechnął. – Wiesz sam, że choć to człek bardzo mądry, nie ceni biblioteki. Uważa ją za złudzenie doczesne… Większość czasu spędza w kościele na medytacji, na modlitwie…

– Jest stary? – spytał Wilhelm z wahaniem.

– Jak długo go nie widziałeś?

– Wiele lat.

– Jest zmęczony. Bardzo oderwany od spraw tego świata. Ma sześćdziesiąt osiem lat. Ale wydaje mi się, że zachował ducha swojej młodości.

– Pójdę do niego zaraz. Dziękuję ci.

Opat zapytał, czy nie zechciałby dołączyć do wspólnoty zakonnej, żeby po sekście spożyć posiłek razem ze wszystkimi. Wilhelm odrzekł, że dopiero co jadł, i to bardzo obficie, i że wolałby zobaczyć się natychmiast z Hubertynem. Opat pożegnał się.

Już wychodził z celi, kiedy z dziedzińca dobiegł rozdzierający ryk jakby kogoś śmiertelnie zranionego, po czym nastąpiły dalsze jęki, równie okropne.

– Co to? – zapytał Wilhelm osłupiały.

– To nic – odparł opat z uśmiechem. – O tej porze roku bije się wieprze. To robota dla świniarza. Nie tą krwią masz się zająć.

Wyszedł i uchybił swojej sławie człeka roztropnego. Gdyż następnego ranka… Lecz hamuj swoją niecierpliwość, mój zarozumiały języku. W tym dniu bowiem, jeszcze przed nadejściem nocy, zdarzyło się wiele rzeczy, o których dobrze będzie opowiedzieć.

14

Słowo (pojęcie) w umyśle (łac.).

15

Będziesz kapłanem na wieki (łac.).

16

Wobec mnichów (łac.).

17

Opactwo bez ksiąg jest jak państwo bez potęgi, zamek bez załogi, kuchnia bez sprzętów, stół bez potraw, ogród bez ziół, łąka bez kwiatów, drzewo bez liści (łac.).

18

Świat się starzeje (łac.).

Imię róży Wydanie poprawione przez autora

Подняться наверх