Читать книгу Imię róży Wydanie poprawione przez autora - Umberto Eco - Страница 5

PROLOG

Оглавление

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Było ono na początku u Boga i powinnością bogobojnego mnicha jest powtarzać dzień po dniu, jednostajnie i z pokorą, ów jedyny i niezmienny fakt, z którego dobyć można niezbitą prawdę. Ale videmus nunc per speculum et in aenigmate6, a prawda, nim staniemy z nią twarzą w twarz, wprzód pokazuje się nam po kawałeczku (jakże nieczytelnym) w błędach tego świata, winniśmy zatem odczytywać z mozołem jej wierne znaki również tam, gdzie jawią się nam jako niejasne i prawie podsunięte przez wolę, bez reszty oddaną złu.

Zbliżając się do kresu grzesznego żywota, posiwiały ze starości, wypatrując już chwili, kiedy zagubię się w niezmierzonej Boskiej otchłani, milczącej i pustej, bym miał udział w blasku anielskiej mądrości, przykuty ociężałym i chorym ciałem do celi klasztoru w Melku, tak drogiego memu sercu, biorę do ręki pióro, by na tym welinie pozostawić świadectwo cudownych i straszliwych wydarzeń, w których w mej młodości uczestniczyłem, powtarzając wszystko, co widziałem i słyszałem, nie ważąc się na to, żeby dobyć na światło dnia jakiś zamysł, lecz pozostawiając tym, co nadejdą (jeśli nie uprzedzi ich Antychryst), znaki znaków, ażeby ich odczytywanie stało się modlitwą.

Z łaski Pana Naszego byłem, przezroczysty jak szyba, świadkiem wydarzeń, jakie miały miejsce w opactwie, którego nazwę nawet stosownie i pobożnie jest zamilczeć, pod koniec Roku Pańskiego 1327, kiedy to cesarz Ludwik ruszył do Italii, by przywrócić godność Świętemu Cesarstwu Rzymskiemu, czyniąc podług zamiarów Najwyższego i ku zawstydzeniu niesławnego przywłaszczyciela, świętokupcy i heretyka, co w Awinionie hańbi święte imię apostoła (mówię o grzesznej duszy Jakuba z Cahors, którego ludzie bezbożni czczą jako Jana XXII).

Może byłoby rzeczą słuszną, bym dla lepszego przedstawienia wypadków, w które zostałem wplątany, przypomniał bieg spraw w ciągu tego skrawka wieku, tak jak pojmowałem je wówczas, przeżywając, i tak jak przypominam sobie teraz, wzbogacony o inne później zasłyszane opowieści – jeśli tylko zdołam z powrotem nanizać na sznur pamięci tak wiele bezładnych niezwykłych wydarzeń.

Już w pierwszych latach naszego wieku papież Klemens V przeniósł siedzibę apostolską do Awinionu, pozostawiając Rzym na pastwę ambicji tamtejszych panów: i oto powoli święte miasto chrześcijaństwa, szarpane walkami między możnymi, przemieniło się w cyrk lub lupanar; nazwało siebie republiką, lecz nią nie było, podbiły je bowiem zbrojne gromady, ulegało przemocy i grabieży. Księża, wolni od jurysdykcji świeckiej, dowodzili grupami buntowników i z mieczem w dłoni dokonywali rabunków, nadużyć, prowadzili nikczemne handle. Jak sprawić, by Caput Mundi7 stało się na nowo, i słusznie, celem każdego, kto chce włożyć na skronie koronę Świętego Cesarstwa Rzymskiego, i jak przywrócić godność temu doczesnemu dominium, które było już niegdyś dominium cesarzy?

Zdarzyło się oto, że w roku 1314 pięcioro niemieckich książąt wybrało we Frankfurcie Ludwika Bawarskiego na najwyższego rządcę cesarstwa. Lecz tego samego dnia na przeciwległym brzegu Menu książę palatyn Renu i arcybiskup Kolonii podnieśli do tej samej godności Fryderyka Austriackiego. Dwaj cesarze na jednym tronie i jeden papież na dwóch tronach – oto sytuacja, która stała się źródłem nie lada zamieszania…

Dwa lata później wybrany został w Awinionie nowy papież, Jakub z Cahors, siedemdziesięciodwuletni starzec, który przyjął imię właśnie Jana XXII, i oby niebo sprawiło, by żaden już najwyższy kapłan nie przyjął imienia tak odtąd znienawidzonego przez ludzi poczciwych. Francuz i oddany królowi Francji (ludzie z tego padołu zepsucia zawsze mają skłonność do sprzyjania interesom ziomków i niezdolni są patrzeć na cały świat jako na swą duchową ojczyznę), popierał Filipa Pięknego przeciw templariuszom, których król oskarżył (jak sądzę, niesłusznie) o haniebne występki, by zagarnąć ich dobra, za wspólnika mając tego kapłana zaprzańca. W tym samym czasie w tok wydarzeń wmieszał się Robert z Neapolu, który pragnąc utrzymać kontrolę na italskim półwyspie, przekonał papieża, by ten nie uznał żadnego z dwóch cesarzy niemieckich, i tym sposobem został kondotierem całego Państwa Kościelnego.

W 1322 roku Ludwik Bawarski pokonał swojego rywala, Fryderyka. Bardziej jeszcze lękając się jednego cesarza niźli uprzednio dwóch, Jan ekskomunikował zwycięzcę, a ten w odwecie oznajmił, że papież jest heretykiem. Trzeba tu wspomnieć, że właśnie w owym roku odbyła się w Perugii kapituła braci franciszkańskich, a ich generał, Michał z Ceseny, ulegając naciskom „duchowników” (będę miał jeszcze sposobność o nich opowiedzieć), ogłosił jako prawdę wiary ubóstwo Chrystusa, który jeśli nawet posiadał rzecz jaką wespół z apostołami, to tylko w formie usus factii8 Ten szlachetny aksjomat miał ocalić cnotę i czystość zakonu, ale nie przypadł zanadto do smaku papieżowi, albowiem być może dostrzegł w nim zasadę niebezpieczną dla tych roszczeń, które on sam jako głowa Kościoła wysuwał, zmierzając do odebrania cesarstwu przywileju wybierania biskupów, natomiast świętemu tronowi przypisując prawo do koronacji cesarza. Z tych czy innych jeszcze powodów Jan XXII dekretem Cum inter nonnullos potępił w 1323 roku twierdzenia franciszkanów.

W tym właśnie momencie, jak sądzę, Ludwik dostrzegł we franciszkanach, teraz przeciwnikach papieża, potężnych sprzymierzeńców. Trwając przy tezie o ubóstwie Chrystusa, w pewien sposób wspierali idee teologów cesarskich, to jest Marsyliusza z Padwy i Jana z Jandun. A wreszcie, na niewiele miesięcy przed opowiedzianymi przeze mnie wydarzeniami, Ludwik, osiągnąwszy ugodę z pokonanym Fryderykiem, ruszył do Italii, został ukoronowany w Mediolanie, poróżnił się z Viscontimi, którzy przyjęli go wszak przychylnie, zaczął oblegać Pizę, mianował swoim namiestnikiem Castruccia, księcia Lukki i Pistoi (i, wydaje mi się, źle uczynił, gdyż nie spotkałem nigdy człowieka okrutniejszego, chyba że Uguccione della Faggiola), a następnie gotował się do wyruszenia na Rzym, wezwał go bowiem Sciarra Colonna, władający tym miastem.


Oto jak przedstawiały się sprawy, kiedy ja – nowicjusz benedyktyński w klasztorze w Melku – oderwany zostałem od pełnych spokoju krużganków klasztornych przez mego ojca, który walczył w świcie Ludwika jako nie najpośledniejszy z jego baronów i który uznał za rzecz mądrą zabrać mnie ze sobą, bym zobaczył cudowności Italii i był w Rzymie przy koronacji cesarza. Lecz oblężenie Pizy spowodowało, że zaprzątały go troski wojskowe. Skorzystałem z tego, by, trochę z lenistwa, a trochę z pragnienia zdobycia wiedzy, podjąć wędrówkę po miastach Toskanii, lecz moi rodzice uznali, że to życie swobodne i nieograniczone żadnymi regułami nie przystoi młodzieńcowi, którego przeznaczeniem jest kontemplacja. Idąc więc za radą życzliwego mi Marsyliusza, postanowiłem zająć miejsce u boku uczonego franciszkanina, brata Wilhelma z Baskerville, który właśnie miał podjąć posłowanie i dotrzeć do sławnych miast i starych opactw. I tak oto stałem się jego sekretarzem i dyscypułem, a nie żałuję tego, gdyż byłem przy nim świadkiem wydarzeń godnych powierzenia, jak to w tej chwili czynię, pamięci tych, którzy przyjdą po mojej śmierci.


Nie wiedziałem wtedy, czego brat Wilhelm szuka, i prawdę mówiąc, nie wiem tego po dziś dzień, a przypuszczam też, że i on tego nie wiedział, kierowało nim bowiem jedynie pragnienie prawdy i podejrzenie – jakie zawsze w moim przekonaniu żywił – iż prawdą nie jest to, co ukazuje nam się w chwili teraźniejszej. I być może w owych latach powinności doczesne oderwały go od umiłowanych studiów. Jego misja pozostała mi nieznana przez cały czas podróży, a on też o niej nie mówił. Już raczej dzięki urywkom rozmów, jakie prowadził z opatami klasztorów, w których zatrzymywaliśmy się po drodze, wyrobiłem sobie niejasny pogląd na naturę jego zadania. Lecz zrozumiałem je w pełni dopiero, kiedy osiągnęliśmy nasz cel.

Kierowaliśmy się na północ, lecz nasza podróż nie przebiegała po linii prostej, a my zatrzymywaliśmy się w rozmaitych opactwach. Bywało więc, że zbaczaliśmy ku zachodowi (chociaż musieliśmy iść na wschód), wędrując mniej więcej wzdłuż linii górskiej prowadzącej z Pizy w stronę dróg do Świętego Jakuba. Zatrzymywaliśmy się w okolicach, których nie chcę dokładniej określać, albowiem odradzają mi to wydarzenia, jakie później się tam rozegrały. Władcy tych ziem byli jednak wierni cesarstwu, tamtejsi zaś opaci naszego zakonu jak jeden mąż stanęli przeciw heretyckiemu i przekupnemu papieżowi. Urozmaicona podróż trwała trzy tygodnie i w tym czasie miałem sposobność poznać (nigdy nie dość, jak ciągle się przekonuję) swojego nowego mistrza.

Na dalszych stronicach nie będę folgował chęci opisywania osób – chyba że wyraz czyjejś twarzy albo jakiś gest objawią się jako znaki języka niemego, lecz wymownego – albowiem, jak powiada Boecjusz, nie ma rzeczy ulotniejszej niż kształt zewnętrzny, który więdnie i zmienia się niby kwiat polny, kiedy przychodzi jesień, i po cóż mówić dzisiaj o tym, że opat Abbon miał oko surowe, a policzki blade, skoro i on, i ci, co go otaczali, obrócili się w proch i od prochu ich ciała przejęły śmiertelną szarość (tylko dusza, oby Bóg tak zechciał, jaśnieje światłem, które już nigdy nie zgaśnie)? Ale o Wilhelmie chcę opowiedzieć, i to tylko w tym miejscu, gdyż uderzyły mnie jego osobliwe rysy, i jest rzeczą właściwą, że młodzieńcy przywiązują się do jakiegoś mężczyzny starszego i mędrszego nie tylko wskutek oczarowania słowami, jakie ów wypowiada, i bystrością umysłu, ale również powierzchownym kształtem cielesnym, staje się on bowiem im drogi niczym postać ojca, którego gesty i wybuchy gniewu studiuje się, na którego uśmiech się czyha – choć żaden cień pożądliwości nie bruka tej odmiany (może jedynej czystej) cielesnego miłowania.

Dawniejsi ludzie byli wysocy i piękni (teraz są tylko dziećmi i karłami), ale ten fakt jest jednym z wielu świadczących o nieszczęściu świata, który się starzeje. Młodość nie pragnie już wiedzy, nauka upada, cały świat staje na głowie, ślepcy prowadzą ślepców i rzucają ich w przepaści, ptaki podrywają się z gniazd, zanim zaczną fruwać, osioł gra na lirze, woły tańcują. Maria nie miłuje już życia kontemplacyjnego, a Marta życia czynnego, Lea jest bezpłodna, Rachel ma spojrzenie pożądliwe, Katon uczęszcza do lupanarów. Wszystko zeszło ze swojej drogi Dzięki niech będą Bogu, że w owym czasie zyskałem od mojego mistrza pragnienie uczenia się i to poczucie prostej drogi, którego nie traci się nawet, kiedy ścieżka staje się kręta.


Postawą brat Wilhelm górował nad zwykłymi ludźmi, a był tak chudy, że zdawał się jeszcze wyższy. Spojrzenie miał bystre i przenikliwe; ostry i odrobinę zadarty nos dawał jego obliczu wyraz cechujący człowieka czujnego, nawet jeśli twarz wydłużona i pokryta piegami – jakie często widziałem u ludzi urodzonych między Hibernią a Nortumbrią – mogła czasem wyrażać niepewność i zakłopotanie. Z czasem zdałem sobie sprawę, że to, co brałem za brak pewności, było tylko zaciekawieniem, ale na początku niewiele wiedziałem o tej cnocie, którą miałem raczej za namiętność duszy pożądliwej, albowiem dusza roztropna winna, sądziłem, ją odrzucać, karmiąc się jedynie prawdą (tak myślałem) znaną z góry.

Wilhelm miał już z pięćdziesiąt wiosen, był więc bardzo stary, ale jego nieznające znużenia ciało poruszało się z żywością, jakiej mnie często brakło. W chwilach czynnych wydawało się, że ma niewyczerpane zasoby sił. Ale od czasu do czasu jego duch życia zaszywał się gdzieś niby rak, mojego mistrza opanowywała apatia i widziałem, jak godzinami tkwił w celi, z nieruchomą twarzą, nie wstając z posłania, ledwie wypowiadając jakieś monosylaby. W takich chwilach jego oczy wyrażały pustkę i nieobecność; mógłbym podejrzewać, że jest pod działaniem jakiejś roślinnej substancji sprowadzającej wizje, gdyby oczywisty umiar, który rządził jego życiem, nie skłonił mnie do odrzucenia tej myśli. Nie kryję jednak, że w czasie podróży zatrzymywał się czasem na skraju łąki lub lasu, by zerwać jakieś ziele (mniemam, zawsze to samo), i zaczynał je żuć w skupieniu. Trochę ziela miał zawsze przy sobie i spożywał w momentach największego napięcia (a nie brakowało takich podczas naszego pobytu w opactwie!). Kiedy razu pewnego zapytałem, co to jest, odparł z uśmiechem, że dobry chrześcijanin może czasem nauczyć się czegoś od niewiernych; a kiedy prosiłem, by dał mi spróbować, odrzekł, że zioła, które są dobre dla starego franciszkanina, są nieodpowiednie dla młodego benedyktyna.

W tym czasie, kiedy przebywaliśmy razem, nie mogliśmy prowadzić zbyt uporządkowanego życia; również w opactwie czuwaliśmy nocami i padaliśmy na łoże w dzień, tak że nie zawsze uczestniczyliśmy w świętych obrządkach. Jednak w trakcie podróży rzadko czuwał po komplecie, a obyczaje miał nader wstrzemięźliwe. Kilka razy, jak zdarzyło się to w opactwie, cały dzień spędzał na krążeniu po warzywniku, przyglądając się roślinom, jakby były to chryzoprazy lub szmaragdy, a znowu widziałem, jak spacerował po krypcie skarbca, tak patrząc na kufer wysadzany szmaragdami i chryzoprazami, jakby to był krzak bielunia. Kiedy indziej przez cały dzień nie ruszał się z wielkiej sali biblioteki, przeglądając manuskrypty, jakby szukał w tym zajęciu jedynie swojej przyjemności (podczas gdy dokoła nas było coraz więcej trupów zabitych w straszny sposób mnichów). Pewnego dnia zastałem go w ogrodzie, kiedy przechadzał się bez żadnego widocznego celu, jakby nie musiał zdawać przed Bogiem rachunku ze swoich poczynań. W klasztorze nauczono mnie zupełnie innego rozkładu czasu i powiedziałem mu to. A on odparł, że piękno kosmiczne dane jest nie tylko przez jedność w rozmaitości, ale także przez rozmaitość w jedności. Te słowa mogła podszepnąć, jak mi się zdawało, tylko prostacka empiria, ale potem dowiedziałem się, że ludzie z jego kraju często określają rzeczy w sposób, w którym oświecająca siła rozumu ma niewielki jeno udział.

W opactwie zawsze widziałem go z dłońmi pokrytymi pyłem ksiąg, złotem niewyschniętych jeszcze miniatur, żółtawymi substancjami, których dotykał w szpitalu Seweryna. Miało się wrażenie, że myśleć potrafi wyłącznie rękami, co wówczas wydawało mi się rzeczą bardziej godną kogoś, kto zajmuje się machinami (a nauczono mnie, że taki ktoś to moechus9, że popełnia czyn wiarołomny wobec życia umysłowego, z którym winien być złączony przez czyste zaślubiny). Ale również kiedy jego dłonie dotykały stronic zbutwiałych ze starości i kruchych niby maca, ich dotyk był nadzwyczaj subtelny, zupełnie jak wtedy, gdy dotykał swoich machin. Muszę bowiem powiedzieć, że ten człek osobliwy miał w torbie podróżnej instrumenty, których nigdy przedtem nie widziałem i o których on sam mówił jako o „cudownych maszynach”. Machiny, powiadał, są dziełem sztuk, które małpują naturę, naśladując nie jej formę, lecz czynności. Wyjaśniał mi w ten sposób cud zegara, astrolabium i magnesu. Ale na początku bałem się czarów i udawałem, że śpię, kiedy on w pewne pogodne noce brał się (z dziwacznym trójkątem w dłoni) do obserwowania gwiazd. Franciszkanie, których poznałem w Italii i w moim kraju, byli ludźmi prostymi, często nieumiejącymi czytać ni pisać, i dziwowałem się jego wiedzy. Ale odparł, że franciszkanie z jego wysp są z innej gliny ulepieni: „Roger Bacon, którego czczę jako mistrza, nauczał nas, że Boski plan wskaże pewnego dnia wiedzę o machinach, które są magią naturalną i świętą. I będzie tak, że siły przyrody pozwolą zrobić machiny do pływania, by okręty poruszały się tylko homine regente10 i znacznie szybciej niż te pchane wiatrem lub wiosłami; i będą wozy poruszające się szybko, choć nieciągnione przez zwierzęta, i pojazdy latające kierowane przez człowieka, który sprawi, że ich skrzydła będą uderzać powietrze, jakby były ptakami. I maleńkie narzędzia, które podnosić będą nieskończenie wielkie ciężary, i okręty, które pozwolą unosić się nad dnem morza”.

Kiedy spytałem, gdzie są te machiny, odparł, że były już zrobione w starożytności, a niektóre nawet w naszych czasach: „poza instrumentem do latania, takowego bowiem nie widziałem, ale znam uczonego, który go obmyślił. I można robić mosty, które przekraczają rzeki bez żadnych filarów i podpór, i inne nadzwyczajne machiny.

Lecz nie powinieneś martwić się, jeśli dotychczas ich nie ma, bo to nie znaczy, że ich nie będzie. A ja ci mówię, że Bóg chce, by były, i z pewnością, nawet jeśli mój przyjaciel Ockham zaprzecza temu, by idee istniały w ten sposób, są one już w Jego umyśle, i nie dlatego, że możemy decydować o Boskiej naturze, lecz właśnie dlatego, że nie możemy wytyczać jej żadnych granic”. Nie było to jedyne zdanie sprzeczne, jakie usłyszałem z jego ust, ale nawet teraz, kiedy jestem stary i mędrszy niż wówczas, nie rozumiem do końca, w jaki sposób mógł takim zaufaniem darzyć swojego przyjaciela Ockhama i przysięgać jednocześnie na słowa Bacona. To jednak prawda, że żyjemy w mrocznych czasach, skoro człek mądry musi snuć myśli, które są między sobą sprzeczne.

Tak oto powiedziałem o bracie Wilhelmie rzeczy, być może, nie do końca dorzeczne, prawie jakbym raz jeszcze ulegał tym nieuporządkowanym wrażeniom, jakich wówczas, przebywając u jego boku, doznawałem. Kim był i czego dokonał, może lepiej zdołasz, mój dobry czytelniku, wywnioskować z tego, co czynił w ciągu dni spędzonych w opactwie. Nie obiecałem, że przedstawię ci skończony obraz, mogę jedynie przedstawić spis faktów (to, owszem) cudownych i strasznych.

A więc poznając dzień po dniu mojego mistrza i spędzając godziny podróży na długich pogawędkach, o których opowiadał będę stopniowo w miarę potrzeby, dotarliśmy do podnóża góry, dźwigającej na wierzchołku opactwo. I nadeszła pora, by moja opowieść zbliżyła się do niego, podobnie jak wtedy zbliżaliśmy się my dwaj, i oby ręka mi nie zadrżała, kiedy przystąpię do spisywania tego, co się potem wydarzyło.

6

Teraz widzimy poprzez obraz i w zagadce (łac.).

7

Stolica Świata (łac.).

8

Faktycznego użytkowania (łac.).

9

Cudzołożnik (łac.).

10

Kierowane przez człowieka (łac.).

Imię róży Wydanie poprawione przez autora

Подняться наверх