Читать книгу Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol - Страница 10

5

Оглавление

Wybrzeże Śmierci, koniec czerwca 2010 r

Daniel musiał przyznać, że tego ranka przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Powinien się ogolić, umyć zęby, przetrzeć zaropiałe oczy, by choć częściowo odzyskać akceptowalny wygląd. Na widok obwisłych jąder i mikroskopijnego prącia ukrytego pod gęstą, wybujałą kępą włosów poczuł niemal wstyd, i chociaż tej nocy śnił o Paoli, nie miał najmniejszej ochoty się masturbować. Ostatnio często budziło się w nim to wydumane pożądanie.

Na półce w łazience stał flakonik wody kolońskiej należącej niegdyś do jego brata. Wciągał zapach tak długo, aż przeniknął mu nozdrza. Woda kolońska była drzwiami, przez które mógł zobaczyć Julia schodzącego z pokładu Nicosii w zielonym sztormiaku, wysokich kaloszach i wełnianej czapce, z papierosem w prawym kąciku ust i skrzynką ryb na lewym ramieniu.

Doprowadził się do ładu i wyszedł z pokoju. Dziadek był w swojej sypialni po drugiej stronie przedpokoju. Zza uchylonych drzwi dobiegał głos Gardela. Daniel pomyślał, że staruszek pewnie siedzi w swoim fotelu, kołysząc się w rytm melancholijnych wspomnień. Słowa stale czaiły się wokół dziadka, ale on nigdy nie decydował się wypowiedzieć ich na głos. A to, co bliskie wypowiedzenia, przepada na zawsze.

Bezszelestnie zszedł na dół. W domu panowała zawiesista cisza, oblepiająca kuchenne płytki, popielaty marmur i wiszący na haczyku kalendarz. Podszedł do okna i odsunął firankę. Pod jednym z wystających balkonów dostrzegł niebieski parasol Martiny. Kosmyk włosów dzielił jej twarz na pół, z bladego nosa skapywały grube krople. Drżały jej usta, ściskała rączkę parasola tak mocno, że zbielały jej kłykcie.

Ona także go zobaczyła. Przecięła ulicę i pokazała, żeby otworzył okno. Daniel odpowiedział jej na migi, że to niemożliwe. Ale ona nalegała. Zawsze nalegała, dopóki nie wymusiła na nim tego, co chciała. Otworzył zasuwkę z udawanym ociąganiem – tak naprawdę za każdym razem, kiedy ją widział, odzyskiwał drugą połowę samego siebie.

– Jak długo tu stoisz?

Martina teatralnie przewróciła oczami.

– Odkąd Noe zaczął budować swoją arkę. Już myślałam, że nigdy się nie pojawisz.

– Nie czuję się najlepiej.

– Nie wygląda, żebyś stał u wrót śmierci – zażartowała. Tylko ona traktowała go tak, jakby był normalny. Czasami Daniel musiał jej przypominać, że wcale taki nie jest.

– Od tygodnia nie mogę spać. – Musiał otworzyć szerzej okno, żeby mogła mu się dobrze przyjrzeć.

Martina uraczyła go pogardliwym spojrzeniem.

– W starożytnej Sparcie porzucono by cię natychmiast po urodzeniu.

Okrucieństwo Martiny z reguły nie robiło wrażenia na Danielu. Jednak czasami nawet jego przerażała jej pogarda dla wszystkiego i wszystkich.

– Na szczęście dla mnie nie żyjemy w starożytnej Sparcie.

Martina odsunęła z czoła przemoczone włosy, strząsnęła wodę z parasola i zrobiła kilka kroków naprzód. Nosiło ją, nie potrafiła ustać w miejscu. Metalowe druty parasola drasnęły szybę kuchennego okna niczym paznokcie.

– Spotkajmy się. Muszę pracować.

– Teraz nie mogę.

– To kiedy?

Daniel odwrócił głowę w stronę kuchni. Nie chciał, żeby dziadek nakrył go na rozmowie z Martiną. Okłamał go, że już jej nie widuje.

– Może jutro.

Martina zakołysała parasolem. Jej policzki zapłonęły.

– Może? Co to, kurwa, ma znaczyć?

– Nie bądź wulgarna.

Przygniotła go swoim ciężkim spojrzeniem.

– Mogę być znacznie gorsza.

Daniel usłyszał zbliżające się kroki dziadka.

– Jutro. Podobno ma przestać padać, będzie łatwiej dopłynąć do latarni.

Wyraz twarzy Martiny zmienił się w okamgnieniu; jakby lekka bryza tej obietnicy przywróciła jej życie.

– Obiecujesz?

– Tak, obiecuję, ale na miłość boską, idź się przebrać, bo ty też się rozchorujesz.

Daniel zamknął okno. Za późno. Kiedy się odwrócił, zobaczył dziadka, który zza jego pleców wpatrywał się w ulicę.

– Co robisz? – Dziadek poszedł do kredensu po talerze do śniadania. Poruszał się jak w letargu. Daniel pospiesznie wziął od niego naczynia, zanim wypadłyby mu z rąk na podłogę.

– Ja się tym zajmę.

Mauricio usiadł bokiem na krześle, oparł ramię na stole, dłoń drugiej ręki położył na kolanie.

– Słyszałem cię, Danielu.

– Nie wiem, o czym mówisz. – Dziadek złapał go za nadgarstek. Daniel nie mógł uciec przed jego pytającym spojrzeniem i zmarszczonym czołem, na którym utworzyła się świadcząca o zaniepokojeniu bruzda. Próbował się skupić na właściwym ułożeniu sztućców na serwetkach.

– Rozmawiałeś z „nią”.

– Po prostu mówiłem do siebie na głos.

Dziadek cmoknął językiem, jakby szukał czegoś na podniebieniu.

– Okłamujesz mnie. – Przez chwilę bawił się niewidzialnym okruchem. – Może byłem w błędzie, sądząc, że będziemy w stanie razem stawić temu czoło.

Daniel zrozumiał, co oznacza ta skarga.

– Czuję się dobrze, dziadku. Po prostu kiepsko sypiam, ale biorę leki.

– Nie jestem tego taki pewien. Powinniśmy odwiedzić lekarza i…

– Nie zamierzam wracać do kliniki! – przerwał mu ze złością.

Przerażał go zamknięty świat kliniki, lekarze, pielęgniarki i inni pacjenci. Nienawidził starych drewnianych podłóg, zawieszonego w powietrzu kurzu, który stawał się widoczny w promieniach słońca, schodzącej w dół łąki otaczającej budynek, zatrważającego bezruchu, jak z jaskrawej pocztówki. W ciągu dnia jeszcze jakoś sobie radził, najgorsze były noce. Kiedy gasły światła, zbiorową salę rozjaśniała jedynie czerwona żarówka nad dyżurką pielęgniarza, za szeregiem łóżek. Dyżurka miała mleczne szyby, przez które Daniel widział poruszającą się od czasu do czasu sylwetkę i blask czternastocalowego telewizora. Podczas gdy inni spali, on leżał z otwartymi oczami odwrócony w stronę tej sylwetki i bacznie obserwował jej ruchy. Wcześnie rano widział, jak pielęgniarz wychodzi z dyżurki z metalowym wózkiem. Zamykał wtedy oczy i udawał, że śpi. Słyszał turkot gumowych kółek i ciche brzęczenie wózka zbliżającego się do jego łóżka. Pielęgniarz bezceremonialnie nim potrząsał: „Czas odlecieć, mały chujku”. Daniel brał tabletki, popijał je zalatującą chlorem wodą i patrzył, jak mężczyzna oddala się, popychając wózek, i kontynuuje swoją codzienną trasę, aż w końcu znów stawał się rozmytym cieniem za szybą, jakby nic się nie wydarzyło.

Dziadek obojętnie przyjął jego sprzeciw. Zerknął na stół.

– Czasami trzeba na jakiś czas odsunąć się od świata, żeby móc w nim pozostać. – Prostota tych słów wystraszyła Daniela. – Zapomniałeś o łyżkach.

Mauricio nie mówił wyłącznie do swojego wnuka, w pewnym sensie rozmawiał sam ze sobą. Odsunąć się od świata – dlatego właśnie wyruszył do Niemiec. A może dlatego, że chciał, by jego świat był inny niż w Buenos Aires. Nie miał pewności, czas mieszał mu się w pamięci. Pamiętał jednak doskonale tamtą cuchnącą kawiarnię w Düsseldorfie, do której pod koniec lat pięćdziesiątych chodzili z Pieguską i Oliveriem, w nielicznych wolnych chwilach, jakie pozostawiała im praca w fabryce Mercedesa. Mauricio często podpadał Piegusce: patrzyła na niego, czekając na coś, co dla niej miało najwyraźniej duże znaczenie, a czego on nie rozumiał.

– Jak mogłeś zapomnieć?

– Zapomnieć o czym?

O ich rocznicy: miesiąc, sześć miesięcy, pierwszy rok razem, pięć, dziesięć lat. Pieguska miała zadziwiający talent do wynajdywania błahych powodów, żeby świętować. Potrzebowała ich, by podsycać radość, która zdaniem Mauricia była bardziej powiązana z kalendarzem niż z rzeczywistością. Zapisywał więc na skrawkach papieru daty, żeby o nich nie zapomnieć, ale zawsze gubił te karteczki, które odnajdywały się za późno w jakiejś szufladzie czy w kieszeni kurtki.

Zapachy tamtej kawiarenki w Düsseldorfie, szorstkie głosy Niemców – brzmiące wtedy w jego uszach jak odgłos deptania łupiny zgniłego kasztana – samochody, deszcz zalewający ulice, na których pozostało niewiele śladów po wojnie… Ci ludzie zaskakująco szybko dochodzili do siebie po zbiorowym okaleczeniu. Kabarety, kina, teatry, restauracje… Wszystkie pękały w szwach, a co najdziwniejsze, ludzie wyglądali na szczęśliwych. Nie było to wprawdzie hałaśliwe szczęście, ale wystarczało, by zamknąć przeszłość w zaciszu domów. Bo to także zapamiętał Mauricio: dźwięk zatrzaskujących się drzwi i zamykanych zasuwek, wrażenie, że ulica jest tylko oknem wystawowym, służy do przejścia od milczenia do milczenia.

Zaledwie rok po przyjeździe do Niemiec Mauricio, Pieguska i Oliverio nie czuli się już szczęśliwi, ale trudno było im to zaakceptować i głośno się do tego przyznać. Zabrnęli za daleko, żeby tak po prostu pogodzić się z tym, że popełnili błąd, wymyślając sobie przyszłość, której dla nich nie było; przynajmniej nie tutaj. Z ich trójki to Pieguska najbardziej obstawała przy tym zaakceptowanym przez wszystkich kłamstwie. Przesiadywała w kawiarni, rysując na stronach starych gazet projekty swoich rzeźb. Nazwy, które nadawała tym dziwacznym kształtom, śmieszyły Oliveria.

– Sześciokątne spojrzenie minotaura? Musiałaś mieć niezłą sraczkę, żeby wymyślić coś takiego – żartował, wymachując rękami jak pajac; jego wybrakowana dłoń wykorzystywała każdą okazję, żeby klepnąć właścicielkę kawiarni albo jej córkę na wydaniu, jeżeli akurat się napatoczyła.

Mauricio nie kpił z Pieguski. Tak za nią szalał, że był gotów na wszystko, byle tylko mogła spełnić swoje marzenia, odnieść sukces. Żeby jej pomóc, kradł narzędzia i materiały z fabryki samochodów: sprężynę talerzową, młotek, gwoździe, przebijaki, papier ścierny, wszystko, czego potrzebowała. O świcie obchodził składy złomu i szroty w poszukiwaniu zardzewiałego błotnika, felgi czy starej korby, które ona uważała za „niezbędne” do nadania niepowtarzalnego charakteru którejś ze swoich rzeźb. Bez wahania wydawał na to swoje nędzne oszczędności – zwinięte w rulon marki, ściśnięte gumką porażki. Wynajął brudną piwnicę na obrzeżach miasta, by mogła urządzić tam swoją pracownię, udało mu się nawet uciułać pieniądze na agregat prądotwórczy. Pieguska niewiele spała; kiedy kładła się do łóżka, na zewnątrz już świtało. Jej zaczerwienione oczy nieruchomo patrzyły w sufit, a kiedy wreszcie się zamykały, czuła pod powiekami ziarenka piasku. Była przekonana, że jej sztuka wcześniej czy później zdobędzie uznanie. Przyjęła modne wówczas hasło ruchu Fluxus: „Wszystko albo nic”. Dramatyzowała biedę, w jakiej żyli, jako element niezbędny do realizacji swoich celów.

I miała rację. Głód i nędza były najuczciwszym i najbardziej przekonującym mistrzem, jakiego mogła znaleźć. Mistrzem srogim i nieprzejednanym. Nieważne, ile będą musieli poświęcić; nie będą zaliczać kolejnych sukcesów jak ci naiwni Europejczycy, dojdą do celu ciężką pracą. I właśnie dlatego ich zwycięstwo będzie smakowało znacznie lepiej.

Jednak nędza pogłębiała się proporcjonalnie do zmęczenia, desperacki entuzjazm powoli ustępował w obliczu tego, co oczywiste: niedostatku, nieleczonej gorączki, braku ciepłej wody. W ich kościach zadomowiło się mroczne znużenie. Wtedy Pieguska zaszła w ciążę.

– Może powinniśmy poprosić o pomoc mojego ojca – odważył się zasugerować Mauricio pewnego popołudnia, kiedy wydawała się wyjątkowo chora i zrezygnowana. Rzuciła mu przenikliwe spojrzenie niewymagające słów.

Butą nie da się jednak najeść. Kiedy człowiek przełknie już dumę, pozostaje mu tylko pogodzić się z losem. Pierwszy poddał się Oliverio. Któregoś ranka pokazał im odbitą przez kalkę kartkę maszynopisu. Wyglądał jak zmasakrowany żołnierz powiewający białą flagą.

– Mój wniosek o repatriację. Dla dobra waszego dziecka powinniście zrobić to samo. Czas wracać do domu.

Pieguska dała mu swoje błogosławieństwo, obdarzając go raniącym uśmiechem i przestrogą.

– Co będziesz robił w ojczyźnie? Żebrał pod Cabildo i pił na umór?

Oliverio przełknął obelgę nieporuszony.

– Wstąpię do marynarki.

– Z okaleczoną ręką? Nie przyjmą cię.

– Mam znajomych i kontakty. Mój wujek, brat matki, załatwi mi posadę biurową w Szkole Mechanicznej Marynarki Wojennej1. Przyjmą mnie.

Wyjazd Oliveria pociągnął za sobą pewne konsekwencje. Pieguska podwoiła wysiłki, zuchwale eksploatowała samą siebie, wyrabiała nadgodziny, pracowała na dwie zmiany i od razu wydawała zarobione pieniądze na sznury spawalnicze, które nie spajały już niczego poza jej własnym piekłem. Czasami zamykała się w piwnicznej klitce, która niekiedy służyła jej za sypialnię, a Mauricio słyszał, jak płacze. Płacz Pieguski był wytrwały, szary, piękny, groźny. Niepokonany.

Niedługo potem dołączyła do grona młodych artystów związanych z partią komunistyczną, którzy spotykali się w starej opuszczonej fabryce w południowej części miasta. Ci nowi dadaiści rzucali wyzwanie własnej miernocie, głosząc, że twórczość jest stanem ducha, sposobem na życie, którego jedynym celem jest wolność. Ich guru, Wolf Vostell, zachęcał do nonkonformizmu. Kontakt z tym malarzem, rzeźbiarzem, pisarzem i muzykiem ostatecznie zmienił Pieguskę. Teraz już wszystkim gardziła, stała się ekscentryczna, trudna we współżyciu.

Mauricio od czasu do czasu wybierał się z nią do fabryki, gdzie odbywały się kakofoniczne koncerty; każdy przedmiot mógł posłużyć do ranienia uszu, każdy artysta „wystawiał” swoje prace pośród usmolonych sadzą ścian. A ona zachowywała się tak, jakby byli w konsekrowanej katedrze, jej zaś przypadła w udziale rola najwyższej kapłanki tej plejady. Mauricio miał wrażenie, że Pieguska próbuje przeprosić wszystkich – nazbyt uszczypliwie i sarkastycznie – za to, że jest żoną tak przeciętnego faceta, szanowanego robotnika, który nie może niczego wnieść do nowego porządku, jaki miał wkrótce zapanować, który nie zna dzieł Josepha Beuysa, Vostella, June Paik czy Charlotte Moorman, proroków tej nowej religii. Był tylko Argentyńczykiem czepiającym się przeszłości i tang Gardela, o spojrzeniu zubożałym z powodu lat niewolnictwa. Defetystą w oczach tych dziwnych sędziów bez kręgosłupów.

A jednak to on musiał podjąć decyzję, wziąć na swoje barki porażkę i odwrót. Wreszcie zaakceptowaną katastrofę. Pieguska nigdy mu nie wybaczyła, że ujął w słowa to, co oboje wiedzieli.

– Wracamy do domu.

– Moim domem jest sztuka – zaprotestowała. Ale pozwoliła mu spakować walizki i wróciła razem z nim.


Nie czuli radości, kiedy tamtego popołudnia 1973 roku wysiedli z pociągu na dworcu w Buenos Aires. Wracali zmęczeni, z nastoletnim synem, który zamknął się w pełnym wyrzutów milczeniu. Od ich wyjazdu minęło dwadzieścia lat, w walizkach przywozili tylko nędzę. Jedyną osobą, która zdawała się cieszyć z ich powrotu, był Oliverio. Jakby na widok stojących na peronie przyjaciół spowitych szarawą mgłą i smutnym chłodem nabrał pokrzepiającej pewności, że to on miał rację. Wyszedł po nich na stację w swoim najlepszym garniturze i ze swoim najbardziej promiennym uśmiechem; wyglansowane buty, dobrze uprasowana koszula, słowa powitania z należytą dawką pobłażliwości, zwłaszcza w stosunku do Pieguski, obietnica, że wszystko się ułoży.

Oliverio wziął jedną z walizek i odprowadzał ich na autobus. Słuchając go, Mauricio zrozumiał, że pod skórą tego mężczyzny nie ma już jego przyjaciela; mimo to musieli powierzyć mu swój los. Także w mieście przesuwającym się za oknami autobusu nie było już Buenos Aires z czasów jego dzieciństwa. Bez słowa wymienili z Pieguską spojrzenia i oboje poczuli ten sam strach.


Dziadek i wnuk w milczeniu zjedli śniadanie. Pod koniec Mauricio wyjął papierosa – lubił sobie zapalić do ostatnich łyków kawy.

– Jutro lecę do Barcelony. Nie będzie mnie dwa dni, muszę spotkać się z dostawcami i klientami. Kiedy wrócę, porozmawiamy.

Te słowa zabrzmiały w uszach Daniela niczym zła wróżba. Ale miał na głowie ważniejsze sprawy.


Prognoza pogody się sprawdziła: następnego ranka nie padało. Daniel ubrał się ciepło, wziął kluczyki do łódki brata i ruszył w stronę portu. Był akurat dzień targowy. Obwoźni sprzedawcy z całej gminy rozstawiali swoje stragany wokół placu przy kościele i wzdłuż głównej ulicy. Słońce nie dotarło jeszcze do połowy dzwonnicy; na dźwięk dzwonów wybijających pełną godzinę siedzące na dachach gołębie poderwały się do lotu. Na targowisku sprzedawano i kupowano wszystko, czego dusza zapragnie, od wiklinowych koszy po wędliny, od narzędzi rolniczych po damskie torebki i rękodzieła. Nikt nie zwrócił uwagi na chłopca, który wskoczył na niewielki ponton.

W miarę jak łódka oddalała się od portu, Daniel zapuszczał się w zupełnie inny wymiar: powietrze stawało się rzadsze, niebo naprawdę bezkresne, a dźwięki bardziej podniosłe. Świat zmieniał się, w miarę jak małe śmigło torowało sobie drogę, tnąc powierzchnię wody nad ciemnozielonym dnem. W czasie sztormu nie dostałby się do latarni drogą morską. Na drugą stronę półwyspu można było też dojechać szosą, ale podróż zajmowała znacznie więcej czasu. Natomiast przy spokojnym morzu na cypel dopływało się w zaledwie dwadzieścia minut.

Gdyby nie cylindryczna wieża nowej latarni, można by pomyśleć, że na tej części wybrzeża nigdy nie postała ludzka noga. Kamienisty profil Punta Caliente rósł w oczach, jakby to skała przybliżała się do Daniela, a nie na odwrót. Pomiędzy rafami dryfowały gumowe części motorówek należących do przemytników tytoniu, alkoholu i haszyszu, którzy nie zdołali na czas dostrzec i wyminąć pułapek w postaci zanurzonych w wodzie skał widocznych jedynie podczas odpływu.

Brat nauczył Daniela delikatnie surfować na falach, zmniejszać moc silnika i dawać się nieść prądom. „Woda znajduje najprostszą drogę, żeby wyminąć przeszkody”, mawiał. Nie stawiać oporu, to był klucz. Julio o tym wiedział, dlatego nigdy nie miał wypadku, nigdy się nie rozbił, nigdy nie dał się złapać Gwardii Cywilnej.

Martina siedziała na schodkach wiodących do domu latarnika, z szeroko – niemal obscenicznie – rozłożonymi nogami. Opierała łokcie na kolanach, jej broda spoczywała na dłoniach splecionych w zaciśniętą pięść. Wyglądała tak, jakby medytowała.

– Myślałam, że nie przyjdziesz… Gdzie stary? – zapytała, podnosząc głowę.

Daniel usiadł obok niej. Kiedy musnął ją ramieniem, wydało mu się, że jest zbudowana z powietrza. Chociaż byli niemal w tym samym wieku, Martina sprawiała wrażenie znacznie starszej, jakby przeżyła wiele lat, migrując z jednego ciała do drugiego, z jednego wieku do drugiego, z jednego życia do drugiego.

Domek latarnika stał pusty. Był to czworobok z czerwonej cegły otoczony dzikim ogrodem, w którym kwitły goździki i polne stokrotki wyrosłe z przywianych przez wiatr nasion. Były tam także dwa nopale o groźnych, mocnych kolcach. W północno-zachodniej części znajdował się niewielki punkt widokowy wychodzący na morze.

– Wyjechał wcześnie rano. Musiał polecieć do Barcelony. Wróci za dwa dni.

Dziewczyna skinęła głową. Zamiast się cieszyć, że będą mieli dla siebie całe dwa dni, przez kilka minut w milczeniu spoglądali w dal. Martina ryła ziemię czubkiem kowbojki, nie słuchając przyjaciela.

– Dlaczego miasteczko nazywa się „gorący cypel”? Przez cały rok zimno tu jak cholera.

– Nie wiem – odpowiedział bezradnie Daniel. – Galisyjczycy mają specyficzne poczucie humoru.

Martina poklepała się po nogawce dżinsów i gwałtownie wstała.

– Chcę dzisiaj z tobą popracować. Chodźmy.

Drzwi domku były zabite deskami, ale Martina znalazła wyłom, przez który przeciskała się do środka. Wewnątrz panowała niemal całkowita ciemność. Daniel posuwał się naprzód, macając otynkowaną ścianę, aż trafił na świeczkę. Po kolei zapalał ogarki rozstawione w całym pomieszczeniu. Po lewej stronie stały stara popękana kanapa i niski stolik z kilkoma książkami i plastikową popielniczką. Naprzeciwko znajdowała się drewniana deska ułożona na czterech stołkach, zawalona narzędziami. Szpachelki, rylce, dłuta, drewniane skrobaki, przyrząd do cięcia gliny przypominający łyżkę do butów i kilka glinianych odlewów o trudnych do określenia kształtach. Rozkoszny bałagan. Martina zdjęła kurtkę i rzuciła ją na materac pomiędzy skłębione koce. Funkcję zagłówka pełniła oparta o ścianę reprodukcja Słodkich snów Gauguina – zdjęcie wycięte z jakiegoś magazynu, przybite pinezkami do dykty. Tahitańskie kobiety siedzące pod niebieskim drzewem spoglądały wprost na blat, przy którym pracowała Martina. Dzięki temu za każdym razem, kiedy podnosiła głowę, mogła sobie wyobrażać południowe morza. Obraz był oknem, przez które uciekała.

– Twarz? – zapytał Daniel.

– Twarz – potwierdziła. Daniel posłusznie usiadł na taborecie, zdjął kurtkę i sweter, obnażając tors. Martina podniosła leżącą na materacu chustkę i zawiązała mu oczy. Poczuł dotyk jej włosów, zapach marihuany. Włożyła mu do ust skręta.

– Kiedyś będziesz się musiał nauczyć umierać naprawdę, a nie tylko na pół gwizdka.

Daniel głęboko zaciągnął się jointem, z rezygnacją, ale też z ukrytą przyjemnością.

– A dlaczego nie możemy nauczyć się żyć?

Martina zachichotała.

– Bo do tego potrzebne są jaja.

Siedząc z zawiązanymi oczami, Daniel słyszał, jak uwija się przy blacie. Nie musiał jej widzieć, żeby odgadnąć każdy jej ruch. Nerwowe dłonie Martiny uspokajały się, kiedy zanurzała je w glinie, mieszały ją, cięły i nadawały jej kształt z pomocą narzędzi. Powoli żłobiła i ugniatała twarz Daniela. Czuł oblepione miękką gliną palce przebiegające po jego nosie, jego wargach, jego policzkach, jego brodzie. Wszystkie rzeźby Martiny łączyło jedno: nie miały oczu. Spojrzenie ją rozpraszało, było zmienne, niemożliwe do uchwycenia. Dlatego zawiązywała mu oczy, żeby ich nie wiedzieć i żeby one nie widziały jej; żeby nie musiała mu ich wydrapać.

– Paola mówi, że woli fotografować dłonie. Jej zdaniem nie ma w nas nic szczerszego niż one.

Palce Martiny opadły na jego nagi tors niczym krople. Usłyszał jej cyniczny śmiech.

– Naprawdę myślisz, że ona jest taka jak my? Twój dziadek chyba ją polubił, sprezentował jej nawet kapelusz. – Jej głos docierał jakby z oddali.

– Jest inna. Dlatego mi się podoba.

– Jest ładna jak przedmiot pozbawiony blasku i życia. Założę się, że masz ochotę opowiedzieć jej o pożarze, o twoim bracie i twoim ojcu.

– Dlaczego miałbym chcieć jej o tym opowiadać?

– Przyznaj, że lubisz budzić współczucie. To podsyca twoją melancholię. Dzięki temu czujesz się kimś szczególnym.

– To nieprawda.

– Oczywiście, że prawda. Urodziłeś się, żeby być ofiarą… Na pewno chętnie cię wysłucha. Ale uważaj. Ta kobieta nie jest w twoim typie. Skrzywdzi cię.

– A jaki jest mój typ?

Martina zdjęła mu chustkę. Daniel powoli zamrugał, żeby rozproszyć cienie, i jego wzrok napotkał śliczne zielone oczy przyjaciółki.

– Ja jestem w twoim typie, Danielu. Niezależnie od tego, jak bardzo nie podoba się to twojemu dziadkowi.

1

Szkoła Mechaniczna Marynarki Wojennej (hiszp. Escuela de Mecánica de la Armada, ESMA) – szkoła w Buenos Aires kształcąca mechaników i marynarzy. W czasach dyktatury wojskowej (1976–1983) w kasynie oficerskim szkoły przetrzymywano i torturowano przeciwników reżimu. Przewinęło się przez nie około 5 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. Od 2004 r. miejsce pamięci i muzeum. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Wybrzeże śmierci

Подняться наверх