Читать книгу Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol - Страница 11

6

Оглавление

Barcelona, koniec czerwca 2010 r

Mauricio lubił Barcelonę: przyjeżdżanie po to, żeby zaraz wyjechać, platany rzucające na chodniki zbyt skąpy cień, przechodniów zmierzających w stronę centrum z torbami na zakupy, turystów w wielkich okularach przeciwsłonecznych i z aparatami na szyjach, głosy mówiące te same rzeczy w różnych językach. Barcelońskie ulice miały w sobie coś z atmosfery Buenos Aires. Siedząc w barowym ogródku, przypomniał sobie bezlitośnie skwarne popołudnia z dzieciństwa. Potrafił dokładnie odtworzyć w pamięci najbardziej upalne godziny, kiedy w porze sjesty razem z braćmi kładł się w przedpokoju, jedynym chłodnym miejscu w całym domu, podczas gdy ojciec wystukiwał na maszynie swoje opowiadania, których nikt nigdy nie przeczyta, a matka krzątała się po kuchni, słuchając radiowej powieści w odcinkach.

Upił łyk piwa i odchylił się na krześle. Para wodna z nawilżaczy kleiła mu się do skóry niczym chmara mikroskopijnych, dobroczynnych owadów. Odwrócił głowę w stronę sąsiedniego stolika. Francuska rodzina – młode małżeństwo z trójką małych dzieci – grzecznie pochłaniała sałatkę jarzynową, nad którą krążyło kilka much. On oglądał plan miasta, zaznaczając na czerwono ewentualne trasy. Ona pilnowała, żeby dzieci używały widelców, a nie rąk. Rodzina francuskich turystów wyglądała na szczęśliwą. Park Güell, Sagrada Familia… Dobry plan na popołudnie. Kobieta wyciągnęła rękę i przelotnie musnęła dłoń męża, rzucając mu wymowne spojrzenie. Wieczorem, kiedy dzieci zasną, odnowią stare przymierze.

Pieguska uśmiechnęłaby się z rozczuleniem na widok tej sceny. Historie z happy endem zawsze przywracały jej wygląd rozmarzonej dziewczynki. Barcelona przeniosła go do Buenos Aires, a kiedy już się tam znalazł, nie mógł nie pomyśleć o żonie, choć serce bolało go od tych utraconych na zawsze tęsknot. Dopił piwo i przeszedł na drugą stronę ulicy. Budynek, przed którym się zatrzymał, miał drzwi z wyłamanym zamkiem i nieodwracalnie popękaną elewację. Siatki, które robotnicy rozwiesili pod balkonami dla ochrony przed odpadającym tynkiem, były pełne śmieci wyrzucanych przez mieszkańców z okien. Leżały tam także skarpetki i majtki, które spadły ze sznurów do suszenia bielizny, oraz zdechły gołąb. Z pootwieranych okien wylatywała chmara dźwięków i zapachów. Chłopak z nagim torsem oparty łokciami o parapet jednego z nich palił papierosa i spoglądał na Mauricia znużonym wzrokiem. Staruszek wszedł do odrapanego holu i na rozpadających się skrzynkach odszukał numer mieszkania zajmowanego przez Przyjaciół Pamięci.

W domu nie było windy; ciężkim krokiem pokonał trzy kondygnacje wąskich schodów, czepiając się poręczy i co chwila przystając dla złapania oddechu.

Przez uchylone drzwi mieszkania padało intensywne naturalne światło. Uderzył kołatką i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Głos bardzo młodego Joana Manuela Serrata śpiewającego La Montonera torował sobie drogę pośród przyjemnego, pracowitego bałaganu. Było to skromne mieszkanie zawalone ulotkami i oprawionymi w proste ramki fotografiami, wśród których wyróżniało się zdjęcie Hebe de Bonafini, matki z Plaza de Mayo2, w charakterystycznej białej chustce na głowie, dzierżącej argentyńską flagę podpisaną przez kompozytorów tanga, Osvalda Pugliese i Atilia Stampone. Mauricio dostrzegł także płyty Atahualpy Yupanqui, Mercedes Sosy i Victora Heredii, plakat z filmu Wersja oficjalna z Normą Aleandro i zalegające wszędzie książki Julia Cortázara, Maríi Eleny Walsh, Eduarda Galeana, Tomása Eloya Martíneza, Griseldy Gambaro. Jakby przeniósł się w inne czasy, bardziej pasujące do hasła wypisanego na ścianie dużymi literami: „Jedyną walką, którą się przegrywa, jest ta, którą się porzuca”3. Mauricio oblał się rumieńcem. To zdanie było niczym pieśń młodości, w którą przestał wierzyć.

W sąsiednim pokoju widać było chaotycznie porozstawiane krzesła i ekran do rzutnika. Ktoś ściszył muzykę, głos Serrata zamienił się w cichy szept. W drzwiach stanęła kobieta o żwawym chodzie i stanowczym spojrzeniu, które kontrastowały z jej kompletnie białymi włosami i pomarszczoną twarzą. Starała się ukryć lekkie drżenie prawej dłoni, zwijając powykręcane artrozą palce w pięść, którą mocno przyciskała do biodra.

– W czym mogę panu pomóc? – Mówiła czystym, dostojnym głosem, który wyszedł już z użycia; głosem wyuczonym, któremu prawdopodobnie nikt nie wierzył, kiedy opowiadał o przejściach, jakie z pewnością spotkały tę damę. Mimo to coś w jej twarzy wskazywało na cierpienie, którego nie przezwyciężyła, które nadal w niej było, za jej ładną kwiecistą bluzką, za jej delikatnie umalowanymi ustami, za jej konserwatywnie elegancką trwałą. Ale jakimś cudem to cierpienie nie zdołało jej zniszczyć.

Mauricio zdjął kapelusz i podał jej rękę. Uścisnęła ją, bez entuzjazmu, ale i bez wstrętu.

– Nazywam się Mauricio Luján. Dzwoniłem jakiś czas temu, żeby zapowiedzieć moją wizytę. Chciałbym porozmawiać z don Horaciem.

Kobiecie nie umknęła dbałość, z jaką staruszek składał słowa i ostrożnie, z liturgicznym namaszczeniem, umieszczał je w powietrzu.

– To ja jestem Horacio. I jeśli się nie mylę, uprzedzałem pana, że nie ma pan tu czego szukać.

Zza pleców kobiety dobiegł głos robota. Należał do zgiętego wpół staruszka, ptaszka obleczonego w szare spodnie i marynarkę zbyt grubą jak na panujący upał. Głuchy, mechaniczny dźwięk nie wydobywał się z jego ust, ale z ciemnego krążka w gardle ukrytego pod zawiązaną wokół szyi apaszką. Mężczyzna zmierzył Mauricia wzrokiem.

– Nie wygląda pan na przyjaciela Oliveria Pellegriniego.

Mauricio poczuł się skrępowany bacznym spojrzeniem jego małych oczek.

– To komplement czy zarzut?

– Stwierdzenie faktu.

– A jak pana zdaniem wygląda przyjaciel Oliveria?

Siwa kobieta z trwałą ondulacją zwróciła się lekko karcącym tonem do starca z zaworem w szyi.

– Wystarczy, Horacio. Nie musisz być niemiły.

Staruszek uśmiechnął się, odsłaniając zniszczone zęby.

– Uważa pan, że jestem niemiły? – zapytał, pokazując spód swoich dużych, pomarszczonych dłoni, na których linia życia powoli dobiegała końca.

Mauricio starannie dobrał słowa, jak wcześniej w rozmowie z kobietą.

– Z tego, co mi wiadomo, służył pan z Oliveriem podczas wojny o Malwiny4. Miałem nadzieję, że pomoże mi go pan odszukać.

Staruszek zlustrował go uważnie.

– Myli się pan. Powiedziałem to już panu przez telefon.

Mauricio przytaknął, wbił wzrok w podłogę i podrapał się po brodzie.

– Myślałem, że zajmują się państwo udzielaniem pomocy w poszukiwaniu zaginionych. Tak przynajmniej głosi państwa strona internetowa.

Staruszek z zaworem w gardle zmarszczył czoło.

– A co według pana robimy? Uważa pan, że prowadzimy coś w rodzaju domu seniora? Że puszczamy bąki, grając w domino, i opowiadamy sobie o naszych problemach z pęcherzem? Każdy, kto przechodzi przez te drzwi, na kogoś czeka. Kogoś, kto odszedł dawno temu. Czasami możemy pomóc. Czasami nie. Ale zawsze próbujemy.

– Mnie nie chce pan pomóc.

Horacio posłał mu pogardliwe spojrzenie.

– Niektórzy postrzegają to miejsce jako cmentarzysko słoni, coś, co wzbudza litość, pobłażliwość, ale i zapomnienie, a nas uważają za grabarzy. Pan jest jedną z tych osób, dostrzegłem to, gdy tylko przekroczył pan próg.

Mauricio musiał zacisnąć mocno usta, żeby nie wymknęła się z nich odpowiedź, która buzowała mu w piersiach.

– Proszę mi wybaczyć, jeżeli odniósł pan takie wrażenie. Zapewniam, że jest całkowicie mylne. Jak już mówiłem, szukam przyjaciela, którego straciłem z oczu ponad dwadzieścia lat temu. Słyszałem, że przebywa w Barcelonie, i pomyślałem, że pan mi pomoże.

Horacio pokręcił głową.

– Pan nie szuka przyjaciela. Kogo tak naprawdę pan szuka, którego Oliveria? Od dawna nie mam o nim żadnych wiadomości i nie chcę ich mieć. O panu także nie muszę wiedzieć nic więcej niż to, co mogę wyczytać w pańskim spojrzeniu. Co się stało? Dlaczego był pan w więzieniu? Bo o to chodzi, powłóczy pan spojrzeniem tak, jak powłóczą nogami osadzeni przemierzający więzienne korytarze. Człowiek nigdy nie strząśnie z siebie tego wyglądu skazańca.

Mauricio wytrzymał spojrzenie staruszka.

– To nie pańska sprawa. Nie przyszedłem tu po to, żeby mnie pan obrażał.

– Znam ludzi pańskiego pokroju. Tak dumnie prostuje pan plecy… Jakby wszyscy inni byli nikim, tylko dlatego, że nie wycierpieli nawet połowy tego co pan. Obwinia nas pan o to, że nie potrafi być szczęśliwy, choćby przez moment. Mylę się?

Mauricio omiótł wzrokiem pomieszczenie, zanim z lekkim wyrzutem spojrzał na mężczyznę.

– Nie wszyscy mieliśmy tyle szczęścia, żeby móc wybrać sprawy, o które walczymy.

Stary Horacio wyciągnął szyję, odsłaniając zawór w gardle.

– Myli się pan. Nie dajemy tu ludziom powodów, by żyć, muszą je znaleźć sami. A teraz proszę wyjść.

– Lepiej niech pan już idzie… – Głos kobiety podziałał na nich jak gong na ringu.

Mauricio włożył kapelusz, wziął głęboki oddech, skłonił się lekko damie o białych włosach i spojrzał kątem oka na Horacia.

– Do widzenia.

Zanim pokonał pierwszy odcinek schodów, głos Serrata znów przybrał na sile – był niczym list intencyjny.

– Proszę pana!

Odwrócił głowę. Spojrzenie damy o białych włosach zdradzało pośpiech, wyglądała tak, jakby czuła się winna z jakiegoś powodu, którego on nie był w stanie odgadnąć.

– Musi pan wybaczyć Horaciowi. Przeżył ciężkie lata po tamtej wojnie.

– Rozumiem, proszę pani. Ale ja nie jestem wrogiem.

Kobieta nieśmiało zrobiła krok naprzód. Rozejrzała się na boki, jakby się bała, że ktoś ją szpieguje.

– Ten człowiek, którego pan szuka… pański przyjaciel Oliverio. Nigdy go tu nie było. Ale wiem, kim jest.

Zanim Mauricio zdążył odpowiedzieć, podała mu szarą kopertę.

– Proszę tu już nie wracać.

Mauricio zajrzał do koperty. Horacio go okłamał. Po wojnie o Malwiny wcale nie stracił z oczu Oliveria. W drobiazgowym dossier było całe jego życie, a także kilkanaście zdjęć z różnych okresów. Zwrócił uwagę zwłaszcza na jedno. Surowa twarz, mniej więcej siedemdziesięcioletnia, z bujnymi białymi wąsami, krzaczastymi brwiami i oczami o bacznym, przenikliwym spojrzeniu. Znalazł też adres i numer telefonu. Zadzwonił. Po dłuższym czasie rozległ się głos z innej epoki.

Głos zdarty i nieprzygotowany.

– Halo? – Krew tętniła w gardle Mauricia. – Kto mówi?

Pragnął się odezwać, wypowiedzieć słowa, które od lat sobie przygotowywał. Ale jego usta nie chciały się otworzyć.

– Halo? Jest tam ktoś?

Mauricio powoli odsunął komórkę od ucha. Drżał jak dzieciak. Przełknął ślinę. Próbował, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Wreszcie się rozłączył. Nie był jeszcze gotowy. Spoglądając na kolejne ze zdjęć, pomyślał, że może zrobić coś innego.


– Dzień dobry, chciałbym kupić kwiaty.

Kwiaciarnia Erytryna znajdowała się niedaleko kościoła Sagrada Familia. W środku obracał się powoli wentylator o plastikowych skrzydłach, przyjemnie mieląc powietrze nasączone kwiatowymi zapachami. Z głośników dobiegała spokojna melodia, łącząca w sobie echo szumiącej wody, dźwięki harfy i plusk morskich fal. Na ladzie leżało mnóstwo łodyg, dziewczyna ubrana w koszulę i zielone ogrodniczki odcinała sekatorem chore liście róż. Miała mocne, umięśnione ramiona. Jej włosy były kasztanowe, jednak ze zdjęć w dossier wynikało, że co jakiś czas zmieniała kolor, jakby w ten sposób chciała zademonstrować obecny stan ducha. Wypróbowywała też różne ryzykowne fryzury, w których niemal zawsze było jej do twarzy – pasowały do jej wyrazistych rysów. Miała brązowe oczy, tak jak Oliverio, ale ich blask był inny, cieplejszy.

Żwawo uniosła uśmiechniętą twarz.

– No to dobrze pan trafił.

Zadzwonił telefon, dziewczyna odeszła na bok, żeby odebrać. Mauricio nie słyszał rozmowy; kilka minut później wróciła za ladę uśmiechnięta od ucha do ucha. Coś wprawiło ją w dobry nastrój. Może chłopak.

Chociaż było to raczej mało prawdopodobne. Z dossier wynikało, że co dwa, trzy tygodnie odwiedza ojca w jego mieszkaniu na obrzeżach miasta. Szli na obiad do taniej restauracji, potem robiła mu zakupy, żeby miał pełną lodówkę. Kupowała ekologiczną żywność, jogurty z błonnikiem, naturalne soki i pełnoziarnisty makaron. Prawie zawsze przynosiła mu kwiaty. Lubił białe narcyzy. Od czasu do czasu zaglądała do apteki z plikiem recept. Wyglądało na to, że na starość Oliveriowi wszystko zaczęło szwankować. Poza tym dziewczyna spędzała większość czasu w kwiaciarni. Czasami umawiała się wieczorem na drinka z grupą znajomych, ale zawsze wcześnie się zbierała i wracała do małej wynajętej kawalerki, gdzie mieszkała sama i skąd miała blisko do pracy. Pewnie z jej balkonu roztaczał się ładny widok na fasadę Narodzenia Pańskiego bazyliki Sagrada Familia. Nocą w oknach długo paliło się światło. Lubiła czytać do późna w łóżku. Kupowała używane książki w pobliskim antykwariacie. Długo grzebała w pudłach z przecenionymi autorami: Thomas Mann, Zola, Borges… Miała dobry gust, „trochę zbyt klasyczny jak na tak młodą osobę”, powiedziałaby Pieguska.

Niedawno skończyła trzydzieści dwa lata. Urodziny obchodziła samotnie w pizzerii przy ulicy Mallorca. Ogólnie rzecz biorąc, wiodła spokojne życie, bez widocznych wybojów.

– O jakich kwiatach pan myślał?

W dossier podano, że Oliverio lubi określony gatunek narcyzów.

– Myślałem o bukiecie białych narcyzów.

Otworzyła szeroko oczy, jakby ktoś rzucił na spokojną taflę jej źrenic okrągły kamyk.

– To ciekawe…

– Co takiego?

– To są ulubione kwiaty mojego ojca.

– Mniemam, że dużo osób je lubi.

Skinęła głową.

– Owszem, ale pan w dodatku jest Argentyńczykiem, tak jak on – powiedziała, rozpoznając akcent Mauricia. Jej był niemal nie do wyłapania. Może właśnie dlatego poczuła się w obowiązku wyjaśnić, że przyszła na świat w Ojo de Agua w prowincji Neuquén. – Kraina Araukanów – dodała z przesadną dumą, jakby musiała samookreślić się przed rodakiem. – Laura – powiedziała, podając mu rękę o długich, mocnych palcach.

– Laura Ojo de Agua, Wodne Oko – ochrzcił ją Mauricio. Przydomek spodobał się dziewczynie.

Staruszek zapłacił za bukiet. Nie przyjął reszty. Podziękowała mu i z miną niezadowolonej dziewczynki poprawiła papier, w który zapakowała kwiaty. Widocznie była perfekcjonistką.

– Zapraszam ponownie.

Mauricio dotknął czubka kapelusza w geście pożegnania. Wiedzieć rzeczy, które nie są nam już do niczego potrzebne. Czyż to nie jedna z oznak starzenia?

– Na pewno wrócę. Niedługo. I proszę pozdrowić ojca.

2

Matki z Plaza de Mayo (hiszp. Madres de Plaza de Mayo) – ruch argentyńskich matek, których dzieci zaginęły podczas dyktatury wojskowej. Pomagają rodzinom w szukaniu bliskich i domagają się ukarania zbrodniarzy.

3

Zdanie przypisywane Che Guevarze.

4

Wojna o Falklandy-Malwiny – konflikt zbrojny między Argentyną i Wielką Brytanią z 1982 r. o archipelag na południowym Atlantyku, będący od lat przedmiotem sporu między obu państwami. Po trwających trzy miesiące walkach Falklandy pozostały w rękach Brytyjczyków.

Wybrzeże śmierci

Подняться наверх