Читать книгу Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol - Страница 8

3

Оглавление

La Coruña, piątek, 20 sierpnia 2010 r

Godzina 1.30

Wahadłowe drzwi otwierają się, do środka wpadają wezwania z głośników, turkot kółek szpitalnych łóżek, pokasływania i szmer głosów, które docierają do niej jakby z morskiego dna.

Skóra na twarzy jest napięta, czuje mrowienie pod szwami. Własne ciało jeszcze nigdy nie wydawało jej się tak ciężkie, jest jak blok cementu miażdżący jej żebra. Spuchnięta powieka się otwiera. Pierwszymi rzeczami, które widzi, są sufit, irytujące światło; wyłożony brązowymi płytkami pokój, szafa, w której ktoś powiesił jej ubranie, stojąca przy łóżku aparatura medyczna stopniowo nabierają kształtów. Jeszcze nie wróciła do końca, nadal lawiruje między dwiema strefami rzeczywistości. Ma wrażenie, że właśnie narodziła się w jakimś nieznanym świecie. Nie jest martwa, świat powinien był się skończyć, ale się nie skończył. Oczywiste myśli wprawiają ją w osłupienie. Słowa wzbraniają się przed wyjściem z ust, ich miejsce zajmują straszliwe obrazy, które mogą zostać wyrażone jedynie w zawziętym milczeniu. Jeszcze kilka godzin wcześniej myślała o szczęściu, a teraz budzi się zdjęta trwogą, że straciła coś niezwykle ważnego.

– Słyszy mnie pani?

Czuje czyjeś palce, nie przypuszczają na nią szturmu, ale jedynie jej towarzyszą, przesuwając się po linii włosów. Męskie palce pachnące tytoniem. Rozpoznaje te palce i ten głos, w którym współczucie łączy się z niezłomną życzliwością. Zgina szyję tak, jakby była rozkręconą sprężyną. Twarz, którą ma przed sobą, powoli nabiera ostrości: widzi uśmiech, ładny, pogodny, braterski. Stara się ułożyć usta, wargi i język do mówienia; porządkuje myśli i podejmuje ryzykowną próbę wyrzucenia ich z siebie za jednym razem. Z przerażeniem słyszy nosowy, słaby, płaczliwy głos, którego nie identyfikuje, chociaż należy do niej.

– Witaj, Germinalu.

Każde wymówione imię ma w sobie coś czystego i jasnego, znajome ciepło rozpoznania, jest niczym całus w policzek. Ale Germinal Ibarra nie przywykł do takich emocjonalnych ciosów poniżej pasa. Nikt nie zwraca się do niego po imieniu, krępującym spadku po ojcu. Używa go tylko Carmela, jego żona: kiedy się złości, rezygnuje z czułych zdrobnień. Germinal to mroczne drzwi, które otwierają się dla niewielu.

– My się znamy?

Kobieta zdobywa się na wysiłek i przełyka zaschniętą pianę, która zapycha jej gardło. Ibarra skwapliwie podsuwa jej szklankę i ostrożnie pomaga napić się wody. Widać, że ma wprawę w opiekowaniu się Samuelem, zaspokaja jego potrzeby niczym życzliwy, uczynny strażnik. Kobieta próbuje odwzajemnić uśmiech, ale jej usta wykrzywia grymas bólu.

– Tak ze mną źle, że mnie nie poznajesz? – szepce i znów przeraża ją własny głos.

Ibarra dogłębnie studiuje zniekształconą twarz kobiety. Ciemne krótkie włosy, oczy ginące pod posiniaczonymi, opuchniętymi powiekami, zapadnięte policzki, złamany nos, żywe mięso zamiast ust. Ale odnajduje jakieś znajome, odległe echo w jej głosie: jest jak stara zapomniana melodia. Rozpoznaje ten lekki południowy akcent i to arystokratyczne brzmienie kształtowane od dzieciństwa na lekcjach dykcji. Zaczyna przeszukiwać oderwane od siebie fragmenty własnego życia – zbitki lat, głosów i twarzy – z których wreszcie wyłania się wyraźne wspomnienie kobiety zupełnie niepodobnej do tej.

– Niemożliwe – szepce, z niedowierzaniem kręcąc głową.

Tamta miała włosy w kolorze połyskliwej czerwieni, jej ciemne oczy też były inne, nie przypominały tych zniekształconych, opuchniętych kółek. Jednak nie ulega wątpliwości, że to ona: Eva Malher.

Przez długą chwilę dzieli ich głębokie milczenie.

– Od miesięcy wszyscy cię szukają – mówi Ibarra, próbując otrząsnąć się ze zdziwienia.

– Nie mogłam dłużej wytrzymać. Musiałam od tego uciec. Wszyscy jakby zapomnieli. Ale ja nie potrafiłam przestać myśleć o tym, co się stało.

Ibarra powoli kręci głową. On także chciałby wszystko wymazać, udawać, że nigdy się nie wydarzyło. Myśli o topolowym zagajniku nieopodal jego domu. Lubi spacerować tam z Carmelą, po deszczu, kiedy z koron drzew kapią krople, puszczając oko do słońca. Teren jest wilgotny, pachnie świeżością i życiem. Ale Ibarra nagle nieruchomieje na widok jakiegoś nieistotnego szczegółu, mrowiska, omszałego kamienia, złamanej gałęzi… i cofa się o trzy lata, do Malagi, znowu stoi z Człowieczkiem w ukrytym pośród topoli szałasie. Wtedy Carmela pyta go, o czym myśli. Chciałby jej powiedzieć, ale nie potrafi znaleźć właściwych słów; na próżno ich szuka, nie istnieją. Takie samo dławiące milczenie ścisnęło mu gardło, kiedy znalazł zwłoki córki Evy Malher.

– Co ci się stało? – pyta, starając się odsunąć od siebie myśli o tamtym poranku sprzed trzech lat, który nadal go prześladuje.

Eva Malher bierze głęboki wdech i mruga powiekami; przy okazji wyłapuje jeden z obrazów dryfujących na jej źrenicach.

– Przez jakiś czas śniłam, że mogłabym stać się kimś innym, że mogłabym zacząć wszystko od początku. Pojechałam na koniec świata, zmieniłam imię i kolor włosów. Ale na nic się to nie zdało. Wszystko jedno, czy nazywam się Eva, Elvira czy Paola, czy mam rude, czy czarne włosy. Moja natura jedynie przyczaiła się w tej postaci, którą dla siebie stworzyłam, i czekała na właściwy moment, żeby powrócić. I mój sen się skończył.

Ibarra przygląda jej się z uwagą.

– Sny są wyłącznie po to, żeby się z nich budzić – mówi wreszcie.

Ona przytakuje i słabo ściska mu dłoń. Porusza się, chce usiąść na łóżku. Inspektor jej pomaga. Podkłada pod plecy poduszki. Odsuwa z czoła kosmyk włosów.

– Staramy się uciec przed naszym przeznaczeniem, nie zdając sobie sprawy, że zmierzamy w jego kierunku – podsumowuje Eva.

Ibarra wzrusza ramionami. Jego zdaniem ludzie bronią się przed przyznaniem, że ich życie jest dziełem przeklętego przypadku. Uparcie szukają usprawiedliwienia, bo nie potrafią pogodzić się z mdłościami wywołanymi przez poczucie bezsensu.

– Evo, musisz mi opowiedzieć, co się stało.

Ona wydaje z siebie jęk bólu niczym ranne zwierzę szukające miejsca, w którym będzie mogło umrzeć. Ranne zwierzęta budzą współczucie, ale są niebezpieczne, ból doprowadza je do szaleństwa, lepiej zostawić je w spokoju. Mimo to nie potrafimy się powstrzymać, żeby do nich nie podejść. Patrzy na niego. Jej spojrzenie mąci lekki wyrzut, Ibarra wyczuwa w nim bezbronność i upartą samotność, która stała się dla Evy niczym druga skóra.

– Znasz Punta Caliente?

Inspektor zaprzecza ruchem głowy.

– Piękne miejsce, zwłaszcza kiedy morze jest spokojne. Powinieneś się tam kiedyś wybrać.

– To tam byłaś przez ostatnie miesiące?

Czeka na odpowiedź, ale Eva zamyka oczy. Przez moment myśli, że zasnęła. Lekarka uprzedziła go, że nie powinien jej męczyć, jest pod wpływem środków przeciwbólowych. Gładzi ją po ręce. Współczuje jej. Nie z powodu tego, co ją spotkało, ale tego, co nastąpi, kiedy wszyscy dowiedzą się, że dziedziczka imperium Malherów wróciła. Ostrożnie umieszcza jej dłoń na brzuchu i zbiera się do wyjścia, ale wtedy Eva kaszle i niespokojnie się porusza.

– Nie odchodź. Zostań ze mną – szepce.

Ibarra przełyka ślinę i zaciska szczęki. Nie zdoła przed tym uciec.

Eva długo nie może zasnąć. Oddycha ciężko, jakby we śnie wspinała się po stromym zboczu. Jęczy, skarży się, drgające powieki żyją własnym życiem, tężeje jej twarz. Jednak powoli się uspokaja, zapada w sen, zesztywniałe rysy są niczym gliniana maska. Ibarra odsuwa się i po cichu wychodzi z pokoju. Opiera się o ścianę i wycieńczony pociera skroń. Musi się czegoś napić, ale pod ręką nie ma niczego, co zaspokoiłoby pragnienie, które pali mu gardło: pragnienie pełne kurzu, krwi i wspomnień.


Tamtego przeklętego lata wszyscy chcieli poznać prawdę, wszyscy mieli coś do powiedzenia, ale nikogo nie interesowały szczegóły: okaleczone ciało pośród kamieni, włosy splecione w ciemny warkocz ułożony delikatnie pomiędzy nagim ramieniem a skręconą łabędzią szyją, jakby jedynie spała… Rzeczywiście można byłoby tak pomyśleć, gdyby nie muchy, które siadały na rozchylonych wargach i nieruchomych powiekach, właziły do nosa, pocierały przednimi odnóżami o zagłębienie małżowiny, po czym znikały w labiryncie ucha. Ibarra nie może usunąć z mózgu ich bzyczenia.

Tylko nieliczni naprawdę interesowali się dziewczynką. Amanda miała dziesięć lat i znamię na prawym ramieniu. Wprawiało ją w kompleksy, choć była to jedynie jasna plamka. Żeby ją ukryć, codziennie zasłaniała znamię kalkomanią. Jej marzeniem było zostać łyżwiarką figurową, ale nigdy by go nie zrealizowała, bo odziedziczyła po dziadku ze strony matki lekko koślawe nogi. Występowała za to w szkolnym teatrze i lubiła oglądać filmy. Szare oczy zrobiłyby z niej zniewalającą aktorkę. Nie wystarczy urodzić się z pięknymi oczami, trzeba jeszcze wpasować je w twarz i wzbogacić odpowiednim spojrzeniem. Oczy Avy Gardner nie uczyniły z niej najpiękniejszego stworzenia na ziemi dlatego, że były zielone, ani dlatego, że uwiodły Burta Lancastera w Zabójcach, ale dlatego, że paliły wszystko spojrzeniem. Oczy Amandy miałyby tę samą siłę. Ostatni raz, kiedy widziano ją żywą, pachniała cytryną. Cichaczem zakradła się do toaletki mamy i spryskała jej perfumami. Kiedy Ibarra znalazł ją na tamtym odludziu, zapach dawno się ulotnił.

Amanda była najbardziej szczęśliwa, kiedy co sobotę rano wybierała się z mamą do filmoteki; siadały w fotelach, przytulały się do siebie i oglądały stare filmy wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Jej ulubionym była Anna Karenina. Ludzie patrzyli na nie ze zdziwieniem, kiedy wchodziły razem do sali. Wszyscy podziwiali elegancję pani Malher: nosiła chustkę, żeby chronić włosy przed wiatrem, kryła twarz za wielkimi przeciwsłonecznymi okularami, spod jej sukienki wystawały piękne nogi w czarnych szpilkach. Połowa mężczyzn w tym kraju – a także wiele kobiet – marzyła, żeby między nimi zanurkować.

Ale Człowieczka, który czekał na nie przy wejściu do filmoteki, nie interesowały nogi Evy Malher, nie był też wcale tak prymitywny, jak twierdzili dziennikarze; absurdalne epitety pojawiające się bez przerwy w gazetach w końcu skarykaturowały potwora i sprowadziły jego pobudki do seksu. A przecież na pewno biło mu mocniej serce, kiedy patrzył, jak się zbliżają, jego podniecenie przejawiało się w sile, z jaką ściskał dłoń Evy. Wszelkie podejrzenia rozbrajał szerokim, budzącym zaufanie uśmiechem. Ochoczo pokazywał im projektor kinowy, zaprowadził je nawet do pomieszczenia, gdzie przechowywano taśmy filmowe, niektóre tak stare, że trzeba było bardzo uważać, bo mogły bezpowrotnie ulec zniszczeniu. Ibarrę zdziwiła kolekcja taśm znalezionych w mieszkaniu Człowieczka. Niemal wszystkie ukradł z filmoteki. Filmy fabularne i dokumentalne, których nigdy nie wyświetlono w kinie i prawdopodobnie już nigdy się nie wyświetli. Śledztwo przeprowadzone po jego śmierci wykazało, że próbował sprzedawać je po astronomicznych cenach prywatnym kolekcjonerom (między innymi ojcu Evy Malher), ale ci za każdym razem odmawiali.

Amanda przypominała Człowieczkowi pewne zdjęcie Audrey Hepburn, które miał przy sobie w dniu, kiedy został zatrzymany przez Ibarrę. Na zrobionej przez Dennisa Stocka dla Magnum Photos fotografii aktorka siedzi w samochodzie, opiera brodę na ramieniu spoczywającym na opuszczonej szybie i patrzy w dół. Amanda była dziewczynką pełną marzeń, w pewnym sensie zapowiedzią Hepburn. Te marzenia trzepotały pod jej rzęsami, z niecierpliwością czekając na urzeczywistnienie. Kiedy mówiła, jej ręce poruszały się jak skrzydła wiatraka, a matka zaczerwieniona kiwała głową, jakby entuzjazm córki jednocześnie ją krępował i wprawiał w zachwyt.

Ibarra ma przed oczami pustą salę filmoteki, miejsce oderwane od rzeczywistości, bańkę mydlaną wypełnioną rzędami obitych niebieską tapicerką foteli bez widzów. Wielki ekran rozświetlał się tylko dla nich, czas zatrzymywał się na latach trzydziestych, pośród długich palt, kapeluszy z szerokim rondem, eleganckich kobiet i amantów o włosach nasmarowanych brylantyną. Ze swojego uprzywilejowanego miejsca w ostatnim rzędzie matka i córka oddawały się łubinowym marzeniom. Skulone w ciemnościach z uwagą wyczekiwały pojawienia się na dworcu Grety Garbo i Frederica Marcha, jej w roli Anny Kareniny, jego w roli Wrońskiego. Anna niczym bogini wyłaniała się spośród pary wypuszczanej przez lokomotywę, patrzyli na siebie w milczeniu, tak pełnym napięcia, że aż nieznośnym, równie intensywnym jak zauroczenie, które uderza w nich jak grom. Inspektor widzi wyraźnie, jak dziewczynka drży, siedząc przy matce, ściskając kolana, muskając podłogę podeszwami butów. Wyobraża sobie, jak splata dłonie na podołku i wpatruje się w ekran błyszczącymi, rozmarzonymi oczami, nieświadoma, że znajdujący się za ich plecami Człowieczek obserwuje ją ze słodkim wrażeniem, iż robi coś niestosownego i nie do końca przyzwoitego.

Człowieczek przyglądał im się ukradkiem, zdobywał ich zaufanie, uważnie studiował Amandę. Wszystkie inne, które torturował przed Amandą – co ujawniło późniejsze śledztwo – były niczym placebo służące do uśmierzenia bólu, jaki czuł, nie mogąc dotknąć dziewczynki, choć miał ją tak blisko.

Trwało to jakieś dwa miesiące. Nikt go nie podejrzewał. W Maladze wszyscy go znali, wszyscy darzyli szacunkiem. Mówiono co prawda, że jest trochę stuknięty, ale przecież był tylko nic nieznaczącym Człowieczkiem kierującym starą filmoteką, do której mało kto chodził; romantykiem. Ludzie wzbraniają się myśleć, że dobrotliwy uśmiech kryje coś niewytłumaczalnego.

To właśnie najbardziej boli Ibarrę: wszystkie ich spotkania po zniknięciu dziewczynki, przesłuchania, którym poddał Człowieczka, kiedy zaczął go podejrzewać, stracony czas i to, jak tamten wyprowadził go w pole. Pogodny mężczyzna budzący litość, jak bezdomny piesek, którego chcielibyśmy zabrać do domu. Facet roztaczający zapach niewinności i czystego sumienia. Dobry ojciec.

Nawet Eva miała Ibarze za złe, że go nagabuje, zarzucała mu, że traci czas. Przełożeni ostrzegli, żeby dał mu spokój. Mimo to za każdym razem, kiedy ściskał Człowieczkowi rękę, kiedy ten pytał go przygnębiony, czy coś już wiadomo, Ibarra wyczuwał w jego dobrodusznej pozie jakąś obłudę. A kiedy wreszcie poszedł za głosem instynktu, było już za późno.

Chociaż nikt nie mógł mu tego zarzucić, czuł się jak wspólnik niezbędny do dokonania egzekucji na Amandzie. Zmasakrowanie Człowieczka wcale nie przyniosło mu ulgi.

Wybrzeże śmierci

Подняться наверх