Читать книгу Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol - Страница 12

7

Оглавление

La Coruña, piątek, 20 sierpnia 2010 r

Godzina 2.00

Uliczne hałasy docierają do szpitala niczym dalekie porywy wiatru. Germinal Ibarra przygląda się ustawionym w idealnie równym rzędzie latarniom, walczy z pokusą, żeby dać się im poprowadzić i – czemuż by nie – zniknąć w mroku pedantycznie prostych ulic swojego miasta. Ulic, które czekają, jakby miały jakiś cel, jakby były drogami, które dokądś albo skądś prowadzą. Jego spojrzenie kieruje się powoli ku górze, może w poszukiwaniu łez Świętego Wawrzyńca, które powinny teraz żłobić niebo, a może po to, żeby zanurzyć się we własnej przeszłości.

Tu w pobliżu, a jednocześnie nieskończenie daleko stąd, rozstrzygnęło się dzieciństwo inspektora. Prawie pół wieku temu, kiedy to miasto było zupełnie inne. Mimo wszystko był szczęśliwym dzieckiem. Poza niedzielami. W niedziele był wyrywany z objęć babci i matki, z miedzianych kolorów domu, ze starego wozu na drewnianych kołach stojącego na tyłach budynku. W niedziele nie mógł wsiadać na srebrzystego muła ani łapać kijanek w sadzawce. Nie mógł też naparzać się z Cyganami ani kraść papierosów dziadkowi Florenciowi, kiedy codziennie po obiedzie ucinał sobie drzemkę na świeżym powietrzu. Dziadek był ślepy, ale słuch miał wyostrzony bardziej niż szczury, jeżeli akurat było mu to na rękę. Zawsze udawał, że śpi, kiedy Germinal podpełzał na kolanach i grzebał w kieszeni jego kurtki, żeby ukraść mu bisonta.

Jego dziecięcy świat zatrzymywał się w niedziele, kiedy wsiadali z matką do autobusu ze zniszczonymi obiciami śmierdzącego olejem napędowym. Niedziela była dniem odwiedzin u ojca. Germinal modlił się na każdym zakręcie, żeby złapali gumę, żeby zepsuł się silnik albo żeby kierowca nagle dostał zawału; nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Kiedy zza ostatniego zakrętu wyłaniał się biały kamienny budynek psychiatryka, matka poprawiała mu paletko, poślinionym palcem przyklejała do czoła grzywkę i pouczała go, jak ma się zachowywać.

– Będziesz grzeczny?

Przytakiwał ze ściśniętym sercem, ukrywając strach za długimi rzęsami. Zerkał na pozostałych podróżnych i miał wrażenie, że się z niego śmieją.

– Jestem już duży, mamo – protestował. I był duży, choć miał zaledwie pięć lat i nosił spodnie do kolan i wielokrotnie naprawiane buty z zelówką przybitą gwoździami, które czasami wbijały mu się w stopy.

– W takim razie to udowodnij – rzucała mu wyzwanie matka, poprawiając wsuwki utrzymujące z dala od twarzy niesforne włosy; w jej bladoniebieskich oczach malowała się melancholijna słodycz. Pachniała cytrynową wodą toaletową. Ten zapach był jedyną dobrą rzeczą w niedziele.

Stary psychiatryk stoi teraz opuszczony i powoli ugina się pod własnym ciężarem. Nikt nie wie, co z nim zrobić. Trudno wypędzić duchy zamieszkujące puste pawilony, wymazać wspomnienia przyklejone do ścian, drzwi i okien zniszczonego budynku. Najlepiej byłoby go wyburzyć, rozebrać do ostatniego kamienia, wylać teren cementem i zostawić go tak na tysiąc lat. Może dzięki temu ucichłyby jęki dobiegające z jego pustego brzucha.

Zachowały się stary krużganek i studnia pośrodku placyku wyłożonego kamiennymi płytami, na którym w niedzielne poranki pacjenci spotykali się z bliskimi. Chociaż patiem zawładnęły chwasty, a szczury mnożą się tam jak króliki, nadal można dostrzec kamienne ławki i marmurową misę fontanny, z której piły wodę kolorowe ptaszki. Ibarra lubił obserwować te ptaszki, małe jak wróbelki, i wsłuchiwać się w spokojny śpiew wody przebijający zza ludzkich szeptów.

Wybrzeże śmierci

Подняться наверх