Читать книгу Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol - Страница 6

1

Оглавление

La Coruña, piątek, 20 sierpnia 2010 r

Godzina 00.15

Przez żaluzje w oknie swojego gabinetu Ibarra obserwuje wyludnioną ulicę: zmieniające się światła odbijają się od pasów, po których nikt nie przechodzi. Jest coś fantasmagorycznego w tym zimnym księżycowym bezruchu, w tej pustce. Każda strefa czasowa ma swój własny charakter i swoich mieszkańców; godziny posuwają się w stronę niewidzialnego horyzontu, obojętne na wolę ludzi. Kiedyś Ibarra lubił noc, bo w nocy nie ma cieni. W ciemnościach wszystko było jasne. On i inni, reszta świata, rozdzieleni niewidzialną, nieprzepuszczalną błoną. Teraz już nie. Teraz przeraża go, że tak dużo myśli, że musi zagłuszać spowijającą go ciszę hałasami we własnej głowie.

To będzie noc spadających gwiazd, w radiu radzili, żeby poszukać miejsca z dala od sztucznych świateł i mieć pod ręką jakieś życzenie. Ludzie są przekonani, że w tym trwającym zaledwie ułamek sekundy blasku jest coś magicznego. Ale dla Ibarry spadające gwiazdy są jedynie martwymi obiektami, które gasną, nie pozostawiając po sobie śladu, kawałkami skał, które spalają się po wejściu w atmosferę; ogień, którym błyszczą, nie należy do nich, nie wydobywa się z ich wnętrza, ale powstaje wskutek zewnętrznego tarcia. Nie ma w tym niczego magicznego.

Carmela, jego żona, uważa, że stał się sceptykiem. Może powinien jej posłuchać i wybrać się z nią na jogę. Twierdzi, że pomogłaby mu „połączyć się” z własnym wnętrzem, oczyścić je z pajęczyn. Z fanatyzmem nowicjuszki zapewnia, że odkąd chodzi na zajęcia, jest innym człowiekiem; że wreszcie wie, co się z nią dzieje i dlaczego się dzieje. Ale kiedy Ibarra pyta ją, jakimż to problemom może teraz stawić czoło, Carmela spogląda na swoje dłonie i powoli je zamyka, unikając patrzenia mu w oczy.

– Wiesz, o co mi chodzi.

Tak, oczywiście, że wie; Ibarra nie potrzebuje brodatego jogina z galaretowatą przeponą, żeby wiedzieć, co kryje się za milczeniem jego żony. Carmela może ogolić się na łyso, przywdziać fioletową tunikę i wypełnić dom kadzidełkami, mirrą, dzwonkami i dywanikami z kokosa, ale to niczego nie zmieni. Ibarra nie może przestać być tym, kim jest.

Wyciąga rękę nad biurkiem, przysuwa ciężką popielniczkę, zapala papierosa i niemal od razu wymacuje w ciemności brzeg naczynka, żeby strząsnąć popiół. Za każdym razem, gdy wypuszcza powietrze z płuc, wydaje z siebie cichy pomruk, jak górnik chory na pylicę. Jego ojciec oddychał tak samo. Ciekawe, że właśnie to najlepiej pamięta z odwiedzin u starego: poplamione nikotyną palce, ciężki zapach, pożółkłe zęby i ten świszczący oddech. Tak jakby ojciec, ofiara swojej własnej wojny niezdolna uciec od przeszłości – życia w górach, więzienia – przemawiał do niego z głębi jego osmolonych płuc. Ale Ibarra nie chce go słuchać. W końcu nie zawsze uczymy się na cudzych błędach.

Opada na obrotowe krzesło przy biurku i rozgląda się po gabinecie. Co noc zadaje sobie to samo pytanie i wciąż nie może znaleźć na nie odpowiedzi: jaki sens ma jego praca? Tyle gromadzonych latami dokumentów, akt, kart. Osób, które przewinęły się przez jego ręce, zredukowanych do kilku dat, syntetycznych, piętrzących się na biurku beznamiętnych raportów, o których szybko zapomina; twarzy zamienionych w czarno-białe fotokopie. Twarzy osób, które czegoś od niego oczekują, czegoś, czego nie może im dać.

Na ścianie wiszą podziękowania za zasługi dla policji i zdjęcie uwieczniające jego moment chwały. Wycięty z gazety artykuł opisuje jego wyczyn. Legenda bohatera będzie mu towarzyszyła wszędzie, dokąd pojedzie; wielokrotnie powtarzana historia, stale ulepszana, zamieniła się z czasem w mechaniczną, gładką opowieść. Przykładny policjant w galowym mundurze, który trzy lata wcześniej zdołał rozwiązać sprawę Amandy, zaginionej dziewczynki z Malagi.

Jest jednak coś sztucznego w jego sztywnej minie na fotografii, zdradzającej zakłopotanie sławą, o którą wcale nie zabiegał. Stoi obok nadkomisarza i przedstawiciela rządu, mruży oczy oślepiony błyskającymi fleszami. Widać, że czuje się jak uzurpator, schwytany w chwili, która do niego nie należy. W wieku pięćdziesięciu trzech lat nie oczekiwał już niczego takiego. Awans, telewizja, gotowe formułki w odpowiedzi na pytania dziennikarzy, uściski rąk (setki dłoni dotykających przelotnie jego palców, dłoni wszelkiego rodzaju: delikatnych, zdecydowanych, nieśmiałych, wdzięcznych, nieufnych), samochody trąbiące na jego widok. Ludzie go kochali, podobno czuli się bezpieczniejsi, wiedząc, że ktoś taki jak on czuwa nad spokojnym snem ich samych, ich dzieci i bliskich.

Wszystko to należy już do przeszłości. Ludzie zapominają o strachu, gdy tylko poczują się uwolnieni od tego, co go budziło. Wtedy zaczynają się pytania, zeznania świadków – fałszywych i prawdziwych – donosy do prasy, podejrzenia, wątpliwości. Mówi się, że policja wznowi śledztwo w sprawie Amandy, że doszło do nieprawidłowości, że niektóre dowody powinny zostać ponownie przeanalizowane. Mówi się nawet, że może zostać oskarżony o stosowanie tortur i o morderstwo. Niektórzy od lat ostrzyli sobie na niego zęby, inni przyłączyli się do linczu. Wiedzą, gdzie uderzyć. Dla Ibarry to koszmar, który każe mu wracać myślami do tamtego upalnego lata 2007 roku.

Ale najgorsi nie są ci, którzy nękają go anonimowymi telefonami i obrażają na portalach społecznościowych, ukrywając się za nickami. Ani nawet ci, którzy posuwają się o krok dalej i zostawiają mu liściki z pogróżkami w skrzynce czy za wycieraczką samochodu. Nie, najgorsi są ci, którzy strzelają torpedami w jego słaby punkt: Samuela. Ibarrę najbardziej boli, kiedy wchodzi przypadkiem na jakąś stronę internetową i natyka się na anonimowe komentarze osób, które posługując się fałszywą tożsamością, wyśmiewają jego syna i obrzucają go wyzwiskami. Albo kiedy znajduje w skrzynce na listy zdjęcia Samuela z obelżywymi podpisami nawiązującymi do jego choroby. „Gnom”, „dziwoląg”, „potwór” – takie okrutne drwiny budzi jego wygląd.

Samuel jest delikatny, kruchy, zbudowany jakby wbrew prawom natury i rozumowi. Cierpi na zespół Williamsa, chorobę genetyczną wywołaną brakiem chromosomu 7; stąd jego charakterystyczna twarz. Ale wygląd to jeszcze nic – najgorsze jest to, że utrata materiału genetycznego spowodowała także zaburzenia psychiczne, problemy ze wzrokiem, uzębieniem i żołądkiem. Jednak to właśnie tej straszliwej chorobie zawdzięcza swój niesamowity słuch muzyczny, choć wygląda na to, że ten dar nikogo nie obchodzi. Za pośrednictwem muzyki Samuel potrafi wyrażać swoje nastroje, komunikować się ze światem. Światem, który przez większość czasu jest dla niego niedostępny i obcy. Jeżeli żyłby wystarczająco długo, mógłby zostać niezwykłym muzykiem… Jeżeli żyłby wystarczająco długo. Dziwnie jest myśleć w taki sposób. Pierwszy raz operowano go, kiedy miał cztery latka. Teraz skończył dwadzieścia, w miejscu starych blizn pojawiają się nowe. Nie doczeka trzydziestki – będzie powoli gasł albo umrze w straszliwych męczarniach. Przyczyną będą serce albo nerki, albo wątroba. A on, jego ojciec, bohater, nie jest w stanie oszczędzić mu choćby atomu cierpienia.

Nikt nie podejrzewa, o czym myśli Ibarra, kiedy Samuel zwija się z bólu, kiedy krzyczy, a potem milknie i wpatruje się w niego jak wyczerpane zwierzę. Czasami wyobraża sobie, że wyciąga syna z łóżka i zawozi go do lasu, by położyć kres cierpieniom ich obu. To byłaby szybka śmierć. Mgła spowiłaby podszycie, wilgotne pnie, gładkie kamienie, strumyki. Kilka dni później przypadkowy spacerowicz znalazłby przysypane liśćmi ciała. Obaj zaznaliby spokoju, nareszcie.

Ta myśl, zabicie własnego syna, budzi w nim przerażenie, ale nie potrafi się od niej uwolnić.

Przygląda się leżącemu na biurku pistoletowi, zwrócona w jego stronę lufa szeptem obiecuje spokój i zapomnienie. Waży go w prawej dłoni i z trzaskiem odciąga zamek. Kula to idealny, estetyczny przedmiot. Tabletka przeciwbólowa, ostateczny lek. Czeka gotowa, aż podejmie decyzję. Jak co noc, od trzech lat. Ibarra otwiera usta, przechodzi go dreszcz, kiedy metal dotyka języka. Zaciska zęby na lufie, żeby nie drżała, i zgina dłoń trzymającą pistolet. Jeden strzał, błysk, a potem wtopi się w mrok. Proste, pod warunkiem że się nie zawaha. Kiedy już nie da się cofnąć, chwila niezdecydowania może okazać się zgubna. Widział to u innych. Lepiej przytrzymać nadgarstek drugą ręką, mocno go ścisnąć i zamknąć oczy, żeby nie widzieć, jak wybuchają.

Wstrzymuje oddech, zaciska powieki, szuka palcem spustu. Naciska – jak zawsze nie do końca – i natychmiast cofa palec, w makabrycznym tańcu, który szarpie mu nerwy. „Zrób to wreszcie, do jasnej cholery!”, krzyczy w swojej głowie. Jednak i tej nocy pokonuje go niemoc. Opuszcza pistolet między kolana, z jego ust wydobywa się niemy krzyk. Desperacja bez końca. „Tchórz, jesteś przeklętym tchórzem”.

Przez kilka minut siedzi nieruchomo, nieobecny duchem. Potem otwiera kasetkę z drewna sandałowego, ręcznie rzeźbioną, z wizerunkiem bogini Parwati na wieczku. Prezent od żony, ma w niej chować złe wibracje. Ibarra wykrzywia usta w słabym uśmiechu. „Złe wibracje”. Trzyma w niej tabletki z perfenazyną i klozapiną, które skrycie zażywa. Gdyby dowiedzieli się o tym jego przełożeni, natychmiast wysłaliby go na zwolnienie.

Połyka je bez popijania i stara się nie myśleć. Ale myśli same wbijają mu się w głowę. Dlatego musi usłyszeć czyjś głos, uwolnić się od ogłuszającej ciszy, która unieruchamia go niczym dyby.

Policjant w mundurze zagaduje go, kiedy jest już przy drzwiach.

– Inspektorze, przyszedł ten faks z Barcelony.

Ibarra rzuca okiem na kartkę, którą podaje mu funkcjonariusz. Naszkicowany węglem portret pamięciowy niczym niewyróżniającego się faceta i rysopis, tak niedokładny, że pasowałby niemal do każdego. W punkcie „uwagi” zaznaczono, że to główny podejrzany o zabójstwo staruszka w Barcelonie. W telewizji przez cały dzień nie mówiono o niczym innym. Informacja została rozesłana do wszystkich komisariatów w kraju. Dla policji to sprawa priorytetowa. Ale nie dla Ibarry.

– Rozdaj to patrolom i powieś na tablicy.

Nie odwracając głowy, wychodzi na ulicę i zatrzymuje się na krawężniku. Zapala papierosa, spoglądając na księżyc. Przynajmniej noc nie zadaje mu pytań.


W pobliżu każdego komisariatu znajduje się bar czy klub otwarty przez jakiegoś oportunistę, podobnie jak przy każdym cmentarzu jest zakład pogrzebowy, a przy każdej szkole – sklepik ze słodyczami. Przy szosie mruga neonowy szyld, nadając plastikowym palmom surrealistyczne barwy. W oczku wodnym przy wejściu do klubu pływa kilka niedopałków. Bramkarz wita Ibarrę drwiącym śmieszkiem.

– Dobry wieczór, inspektorze. Wizyta służbowa?

Ibarra nie odpowiada. Powłócząc nogami, wchodzi do środka i niknie pośród niewyraźnych cieni poruszających się na parkiecie. Po prawej stronie ciągnie się długi bar z matowego szkła, przy którym stoją wysokie taborety; po lewej, obok podwyższenia z rurą do tańca, wydzielono strefę z niskimi fotelami i stolikami, na których ustawiono plastikowe kwiaty i elektryczne świeczki. Ibarra opada na kanapę, cuchnącą zbyt wieloma ciałami i przepaloną papierosami w zbyt wielu miejscach. Ale noc pochłania wszystko, a kiedy o świcie to wyrzyga, nie będzie już świadków.

Kobiety z tej nory wyglądają na takie, jakimi są: groteskowo i przygnębiająco wypacykowane duchy o wychudzonych ciałach. Rozpoznaje niektóre z nich, są też nowe. Wszystkie twarze zlewają się jednak w to samo wrażenie smutku, który walczy z oczywistością upadku tych kobiet. Jedna z nich podchodzi do inspektora. Obcisły gorset podnosi upstrzone brokatem piersi. Siada mu na kolanach z bezwstydną poufałością osoby, której spieszno do pominięcia niepotrzebnych wstępów. Wołają na nią Rajski Ptak – bez cudzysłowu.

– Nazywają mnie tak, bo przy mnie każdy może odlecieć – oznajmia z wyświechtaną lubieżnością, która napełnia smutkiem, zamiast podniecać. Wydziela lekki zapach papierosów mentolowych. Spuszczone oczy i uciekające spojrzenie podkreślają fałszywość jej śmiechu. Białe ręce z kościstymi łokciami mają fakturę jabłka, przecinają je nabrzmiałe, nazbyt męskie żyły.

– Przyszedłeś, żeby popatrzeć czy żeby się pobzykać?

– Przyszedłem, żeby się napić.

Rajski Ptak się uśmiecha, jej zęby ukazują długą drogę, która zaczęła się dawno temu i została naznaczona licznymi stratami. Nie sposób nie dostrzec jej blizn.

Mimo to chwilę później inspektor siedzi na niewygodnym krzesełku w prywatnym pokoju w klubie i patrzy, jak kobieta masturbuje się naga na łóżku.

– Tylko dla ciebie, kotku.

Ibarra musi odwrócić wzrok od łydek, gołych pośladków i cherlawych nóg prostytutki. Ma drobne, ściśnięte palce u stóp jak mała dziewczynka. Wije się przed nim bez wstydu, ale z oczami utkwionymi w przeszklony sufit – wypatruje kawałka bezchmurnego nieba. Wreszcie udaje, że doszła, w końcowym akcie godnym operetki.

– Podobało ci się? – pyta, zbierając ubranie w drodze do łazienki.

Ibarra widzi wyraźnie, jak będzie wyglądała bez makijażu, kiedy obudzi się rano i pójdzie przygotować kawę dla swojego chłopaka, który być może nie wie, czym się zajmuje. Wyobraża sobie, jak kocha się z tym, którego naprawdę pożąda. Wieloletnie doświadczenie w dłoniach i ustach.

– Masz rację. Byłaś fascynująca.

Rajski Ptak posyła mu uśmiech uszczęśliwionej dziewczynki i zamyka się w łazience. Inspektor włącza telewizor i zmienia kanał porno na wiadomości.

Relacjonują sprawę zabójstwa w Barcelonie. Od rana powtarzają w kółko te same migawki; w końcu Hiszpania to nie Stany Zjednoczone, nie co dzień znajduje się trupa na środku ulicy. Nogi wystają spomiędzy kół zaparkowanych samochodów, ułożone w dziwaczny sposób, stopami na zewnątrz, tworząc literę X. Prawa nogawka spodni jest podciągnięta, odsłania bardzo bladą łydkę i ślad po ściągaczu czarnej skarpetki. Głowa dotyka czołem krawężnika, otoczona kałużą krwi, która równie dobrze mogłaby być kałużą czegokolwiek innego. Postrzelono go w tył głowy, jasne włosy tworzą miazgę z ciemną dziurą pośrodku. Ma otwarte powieki, ale źrenice zastygły jak u lalki; to nie są prawdziwe oczy, wyglądają jak namalowane. Sztywne, przyklejone do ciała dłonie odwrócone są grzbietem do góry.

Ibarra podkręca dźwięk. Głos niewidzialnego narratora gorączkowo relacjonuje wydarzenia. Podobno ofiara miała w kieszeni marynarki tomik poezji Juana Gelmana, spiker podkreśla ten osobliwy szczegół przesadnie dramatycznym tonem.

– Jakby zmarli nie mieli prawa czytać wierszy – mruczy Ibarra.

– Nie powinni przenosić ciała w ten sposób. Niedelikatnie – szepce Rajski Ptak; weszła do pokoju ubrana, susząc włosy ręcznikiem. Jej oczy, znów przygotowane na wojnę, badawczo prześlizgują się po telewizyjnych obrazach.

– Strzelono mu z bliska w tył głowy dziewięciomilimetrową kulą. Co za różnica, jak go przenoszą? Nie żył, zanim jeszcze upadł na chodnik.

Rajski Ptak przygląda się twarzy inspektora, przyprószonym siwizną włosom, cieniowi zarostu wokół ust, wystającym kościom policzkowym. Ma ładne niebieskie oczy. Szkoda, że ich spojrzenie jest takie twarde.

– Nie ciekawi cię, kim był ten człowiek, jego historia?

Ibarra drapie się po brodzie paznokciem kciuka, patrzy na obrazy w telewizorze jak na coś, co nie ma z nim nic wspólnego.

– Każdy ma swoją historię, ale generalnie przy rozwiązywaniu spraw ograniczam się do konkretów. A potem staram się zapomnieć.

Kobieta uśmiecha się, ostrożna jak nocne zwierzę.

– „Konkrety”. To słowo nie zakłada zbytniego zaangażowania.

– Ale zakłada doświadczenie – mówi Ibarra.

Jej smutne oczy szukają schronienia na ekranie telewizora. Nie daje za wygraną.

– Dlaczego go zabili?

Inspektor traci cierpliwość.

– Strzelono do niego i nie żyje. To się liczy – stwierdza, posługując się uproszczoną logiką przyczynowo-skutkową. Chociaż nie miał takiego zamiaru, brzmi to nieprzyjemnie cynicznie. Rajski Ptak nieufnie mierzy go wzrokiem.

– Chyba nie przepadasz za rodzajem ludzkim?

Ibarra wzrusza ramionami. Myśli o Carmeli i o jej zajęciach jogi.

– Na pewno ktoś czeka, żebyś wzięła go za rękę i pocieszyła.


Ibarra zapalił papierosa na parkingu przed klubem. Zaciąga się powoli, siedząc na masce samochodu. Szuka konstelacji gwiazd, których nazw i kształtów nauczył się jako mały chłopiec. Ani śladu łez Świętego Wawrzyńca. Myśli o najeżonych kolcami snach swojego syna, o koszmarach, które nie pozwalają mu spać i przez które zrywa się z łóżka zlany potem. Na pewno Carmela siedzi teraz przy Samuelu, próbuje go uspokoić, wygląda przez okno i mówi, żeby zacisnął mocno oczy i wypowiedział życzenie, czekając na swoją spadającą gwiazdę.

– Pomyśl jakieś życzenie, Samuelu.

– Co tylko chcę?

– Co tylko chcesz.

– Chcę dyrygować własną orkiestrą.

Ibarra dopala papierosa do samego końca i zdaje sobie sprawę, że nie ma gdzie uciec. Może jedynie przełknąć ślinę.

Podskakuje na dźwięk telefonu. Wyświetla się numer komisariatu. Pozwala komórce dzwonić, spogląda na ekran, zastanawiając się, co będzie, jeśli nie odbierze. Nic. Świat może kręcić się dalej bez niego.

Kilka minut później telefon ponownie dzwoni. Tym razem odpowiada.

Dyżurny operator odebrał zgłoszenie ze szpitala prowincji. Na oddział ratunkowy trafiła poturbowana kobieta. Jej stan jest ciężki. Ibarra nie okazuje najmniejszego zainteresowania. Każe wysłać patrol. Ale operator nie daje się zbyć.

– Kobieta mówi, że będzie rozmawiać tylko z panem. Twierdzi, że zna pana osobiście.

Ibarze ciśnie się na usta przekleństwo, mimo to zwleka się z maski, wsiada do samochodu i bez pośpiechu rusza w stronę szpitala. Włącza radio, trafia na jedną z audycji dla nocnych marków, którzy dzwonią do prowadzących wyłącznie po to, by się upewnić, że jest ktoś po drugiej stronie ich milczenia. Wyłącza radio. Ludzie są samotni, powinni się z tym pogodzić.


Lekarka z oddziału ratunkowego stara się trzymać fason, ale nie udaje jej się ukryć zmęczenia. Każdy ma swoje życie, a tej nocy wszyscy zdają się być na granicy wytrzymałości. Ibarra jest świadom, że jego ubranie cuchnie papierosami, że ma kleisty oddech charakterystyczny dla osób, które maskują opary alkoholu gumą do żucia. Odsuwa się nieco od lekarki – która pachnie nieskazitelną higieną – i skupia uwagę na leżącej na łóżku kobiecie. W jej ciele trudno się doszukać śladów człowieczeństwa.

– Musieliśmy podać jej bardzo silny środek, żeby złagodzić ból. To cud, że żyje.

„Kolejna, która wierzy w cuda”, myśli Ibarra. Lekarka wylicza długą listę obrażeń. W ludzkim ciele jest około dwustu kości. Niewielu ortopedów potrafiłoby wyrecytować je z pamięci, a większość ludzi nawet nie wie, po co tam są, pod warstwami skóry, tłuszczu i mięśni. Nosimy je w sobie przez całe życie, nie przywiązując do nich wagi, do czasu aż zaczną niszczeć, pękać, sztywnieć. Dopiero wtedy paliczki, rzepka, kłykcie, grzebień biodrowy czy łopatka nabierają ogromnego znaczenia. Wszystko, co nas podtrzymuje, przerażająco łatwo się kruszy, gmach naszego ciała zaczyna się walić.

Ibarra nie słucha. Skupił się na siniakach, na ranach ciętych, na otarciach. Jego umysł kreśli hipotezy.

– Została zgwałcona?

Lekarka zaprzecza.

– Nie ma śladów nasienia, ginekolog nie znalazł też otarć w pochwie ani odbycie. Ale przeprowadzimy dodatkowe badania.

– Mówi pani, że o mnie pytała.

Lekarka kiwa głową.

– Myślałam, że mógłby nam pan podać jej nazwisko. Nie ma przy sobie nic, co pozwoliłoby ją zidentyfikować. Żadnego dokumentu ani telefonu.

Ibarra przeszukuje galerię obrazów i twarzy ze swojego umysłu, lekko przymulonego mieszanką leków i alkoholu. Nie sądzi, żeby kiedykolwiek wcześniej widział tę kobietę. Mimo to chciałby jej pomóc, powiedzieć, że to koniec, cokolwiek ją spotkało. Ale nie może, bo nie wie, czy najgorsze już się wydarzyło, czy dopiero się zacznie.

– Kto ją przywiózł?

– Nie wiemy. Ktoś zostawił ją na podjeździe przed oddziałem ratunkowym. Była nieprzytomna.

– Macie monitoring?

– To nie więzienie. Ludzie wchodzą i wychodzą bez większych problemów. Ale mogę zapytać.

Ibarra kiwa głową.

– Chciałbym zobaczyć jej rzeczy.

Lekarka wskazuje krzesło, na którym leżą zwinięte w kłębek ubrania.

– Wszystko jest tutaj.

Trzeba było rozciąć nożyczkami nogawki dżinsów, żeby móc je zdjąć, tak samo jak golf. W wyżłobieniach zelówek górskich butów tkwią błoto i źdźbła trawy. Ibarra ogląda dokładnie stanik, majtki i skarpetki. Potem skupia uwagę na wkładkach do butów i kieszeniach spodni. Znajduje jedynie kilka monet, breloczek z dwoma kluczami i gumkę do włosów. Kiedy wywraca kieszenie na lewą stronę, między palcami przelatują mu jakieś roślinne resztki. Wącha je: to marihuana.

Uważnie przygląda się kobiecie. Zdaje się spać, ale może wcale nie śpi. Inspektor wie, że są takie chwile, kiedy człowiek czuje potrzebę pozostania na granicy dwóch światów, trwa w wodnistym błocie, żeby znieść ból.

– Kim jesteś? – szepce.

Nie otrzymuje odpowiedzi.

Wybrzeże śmierci

Подняться наверх