Читать книгу Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol - Страница 7
2
ОглавлениеTrzy miesiące wcześniej
Wybrzeże Śmierci, początek czerwca 2010 r
Reflektory kabrioletu oświetliły stojącą przy szosie zardzewiałą tablicę, kierunkowskaz zamigał na spłowiałych literach. Droga kończyła się kilka metrów dalej. Potem był już tylko płynny horyzont, koniec świata.
Paola musnęła dłonią policzek. Podkład pobrudził jej palce. Zdołała ukryć siniaka pod okiem, jednak ślad pozostał. Nie był nim ból fizyczny, ale poczucie upokorzenia. Uzmysłowiła sobie, że nie odjechała jeszcze wystarczająco daleko. Z odtwarzacza dobiegały dźwięki Hurt Johnny’ego Casha, słowa zlewały się z szumem oceanu i sosen, które szeptały między sobą: „Gdybym mógł zacząć od nowa milion mil stąd, zadbałbym o siebie, znalazłbym drogę…”.
Paola zadała sobie pytanie, czy to właśnie chce zrobić: znaleźć nową drogę. Jakie znaczenie ma miejsce? To czy jakiekolwiek inne. Wszystkie są takie same. Na ekranie komórki nadal wyświetlała się wiadomość od „Otto komórka”: „Gdzie ty, kurwa, jesteś? Zwariowałaś”.
Wyłączyła telefon. Był jeszcze czas, żeby zawrócić. Mogłaby wszystko wytłumaczyć, nikt nie zadawałby pytań, tak jak przy wcześniejszych okazjach. Zawsze, kiedy uciekała, wracała z podkulonym ogonem. Tego właśnie wszyscy się po niej spodziewali. Ale tym razem tak nie będzie. Wzięła głęboki oddech. Skręciła w lewo i ruszyła w kierunku wskazanym przez tablicę.
Kilka metrów dalej asfalt przechodził w drogę pełną wybojów i kamieni, które ocierały się o podwozie. Jechała pośród zarośli, prowadzona przez światła samochodu torujące jej drogę. Nie przejmowała się zadraśnięciami, jakie paznokcie roślin pozostawiały na karoserii sportowego auta. Prawdę mówiąc, za każdym razem, kiedy słyszała drapnięcie w blachę, wyobrażała sobie rozeźloną twarz Ottona i czuła dziecinną satysfakcję.
Prosta droga stopniowo się rozszerzała. Dwa kilometry dalej kończyła się przed domem o fasadzie obrośniętej wiciokrzewem. Drewniany szlaban zmuszał do przejścia pieszo ostatnich metrów dzielących go od drzwi, przed którymi piętrzyły się martwe liście i inne roślinne resztki. Po obu stronach rosły dwa cyprysy, wyższe niż dom. Drzwi balkonu i okiennice wymagały pilnego odgrzybienia i zabezpieczenia przed wilgocią. Rozległe pęknięcie rozgałęziające się na cieńsze szczeliny przecinało część fasady. Było oczywiste, że dom pamięta lepsze czasy, jego zaniedbany wygląd nie odstraszył jednak Paoli. Nie przyjechała tu, by szukać wygód. Wyjęła z bagażnika sprzęt fotograficzny i małą torbę podróżną. Kiedy wysiadała z samochodu, zakręciło jej się w głowie. Z trudem utrzymała się na nogach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, ile godzin spędziła za kierownicą.
W blasku księżyca pokonała odległość dzielącą ją od ganku. Nie widziała, po czym stąpa. Obcas lewego buta kilkakrotnie ugrzązł w miękkim błocie, omal nie straciła równowagi. Żegnajcie ładne rajstopy, żegnaj plisowana spódnico.
W oknach na parterze paliło się światło, zza uchylonych okien dobiegała muzyka. Znała tę melodię: Światło księżyca Debussy’ego, jeden z wielu utworów, które jako dziecko musiała ćwiczyć pod czujnym i nieobiektywnym spojrzeniem matki. Znajome dźwięki dodały jej otuchy, jakby mogły uczynić przytulnym także to niegościnne miejsce.
Musiała dwukrotnie zapukać, zanim pianino ucichło. Drzwi uchyliły się, padające ze środka bursztynowe światło zalało fragment drewnianej podłogi na ganku. Stanęła w nich kobieta o płaskiej twarzy – jakby ten, kto ją rzeźbił, zapomniał zaznaczyć kości policzkowe.
– Dobry wieczór. To pani jest Dolores?
Kobieta bardzo wolno skinęła głową. Stała oparta o futrynę z rękami w kieszeniach cienkiej wełnianej kurtki i patrzyła na nią tak, jakby była wytworem pijackich zwidów. Paola oszacowała, że jest mniej więcej w jej wieku, musiała mieć jakieś czterdzieści pięć lat, chociaż wyglądała na starszą. Nie była gruba, ale jej ciało zaczynało wiotczeć. Miała za to piękne zielone oczy, chociaż oszpecało je senne spojrzenie.
– Rozmawiałyśmy przez telefon. Przepraszam, że zjawiam się tak późno, ale nie znam tutejszych dróg i zabłądziłam. Nazywam się Paola.
Kobieta spojrzała ze znużeniem na torbę podróżną.
– Zwykle o tej porze roku nie mamy gości – mruknęła, jakby recytowała monolog, z którego wykluczyła Paolę. Zamrugała, próbując wyjść z odrętwienia, po czym wzruszyła ramionami i zaprosiła ją do środka.
Salon był duży, przyozdobiony wariackim zbiorem przedmiotów, które wyglądały tak, jakby kupiła je na wyprzedaży. Regały wypełniały książki, ramki na zdjęcia, gliniane figurki, niepowieszone obrazki, czasopisma i płyty. Panujący nieład nie był nieprzyjemny, nie był też do końca przytulny. Na niskim stoliku paliła się lampka. Niebieski klosz kreślił świetliste koło na fortepianie. Przy taborecie stały opróżniony do połowy kieliszek wina i popielniczka, w której tlił się skręt z marihuany, wypuszczając spiralne smugi.
– Bösendorfer – powiedziała Paola, wskazując fortepian. – Z tego, co słyszałam, brzmi całkiem nieźle.
– Zna się pani na fortepianach? – Skóra Dolores uwięziona między refleksami światła rzucanego przez lampę przypominała skorodowany lakier.
– Grałam jako dziecko. Nigdy nie byłam zbyt dobra.
Zapadło dziwne milczenie, jakby z różnych powodów obie na chwilę wymknęły się myślami z salonu, zostawiając zawieszone w powietrzu ciała.
Dolores w końcu odchrząknęła, wzięła skręta i umieściła go we wgłębieniu, które latami żłobiło się między palcami wskazującym i środkowym. Przygryzła niedopałek i łapczywie się zaciągała, dopóki ponownie się nie rozżarzył. Jej półprzytomne spojrzenie powoli odrywało się od nieregularnych kółek z dymu, by z powrotem skupić się na Paoli.
– Jak długo zamierza pani tu zostać? – zapytała z niespodziewanym wigorem, wypuszczając gęsty obłok.
– Nie wiem jeszcze dokładnie. Mam zrobić reportaż – wymyśliła na poczekaniu Paola.
Kobieta popatrzyła na torbę podróżną i pomyślała, że nowo przybyłej starczy bagażu najwyżej na tydzień. Piżama, kosmetyczka – na pewno pełna kremów – i jeden strój na zmianę. Ta torba zdradzała ucieczkę w pośpiechu; ale to nie była jej sprawa.
– Jaki reportaż? Jest pani dziennikarką?
– Fotograficzką.
– Tu nie ma zbyt wielu rzeczy zasługujących na uwiecznienie.
Rzuciła jej badawcze spojrzenie. Instynkt i doświadczenie w obcowaniu z podróżnymi wszelakiej maści mówiły jej, że nie powinna przyjmować tego gościa.
– Skądś cię kojarzę. – Niespodziewanie przeszła na ty, czym zbiła z tropu Paolę. – Byłaś tu wcześniej?
Paola pokręciła głową. Dolores przyjrzała jej się nieco uważniej.
– Będą mi potrzebne twój dowód i karta kredytowa. Nazwisko muszę wpisać do rejestru, który każe nam robić policja – wytłumaczyła niechętnie – a karta na wypadek, gdybyś coś zepsuła albo gdyby przyszło ci do głowy wyjechać bez płacenia.
Ta prośba wystraszyła Paolę.
– Mogę zapłacić gotówką, z góry za cały pobyt. – Wyjęła z kieszeni spódnicy wymięte pięćset euro. – Tyle wystarczy?
Dolores uniosła brew.
– Moja droga, biorę dwadzieścia euro za noc. Sama policz. Za tyle możesz tu spędzić pół życia, a nie sądzę, żebyś tego właśnie chciała.
Paola podała jej banknot. Dolores obejrzała go pod światło, jakby chciała się upewnić, że nie jest fałszywy.
– Nieczęsto się takie ogląda… Ale i tak musisz się zameldować.
Paola powiedziała, że ukradziono jej torebkę na postoju przy północnej autostradzie. Straciła wszystkie dokumenty i jeszcze nie zdążyła zgłosić tego na policję.
„Kolejne kłamstwo”, pomyślała Dolores; mimo to schowała banknot.
– Jakoś to załatwimy. – Podeszła do bakelitowej kasetki stojącej na jednej z półek i wyjęła dwa klucze. – Ten jest od pokoju na trzecim piętrze, a ten od drzwi wejściowych. Posiłki są o ustalonych godzinach, ale jeśli wolisz, możesz coś kupić w miasteczku. To niedaleko, jakieś dziesięć minut na piechotę. W pokoju masz kuchenkę gazową. W okolicy jest jedna restauracja, ale o tej porze roku będzie zamknięta. Jeżeli masz ochotę skosztować miejscowej kuchni, musisz zadowolić się O Cafeto. To bar rybacki.
– Zrozumiano – powiedziała Paola; trzymała oburącz swoją torbę, na jej twarzy malował się niepokój.
W głowie Dolores ponownie rozległ się dzwonek alarmowy.
– Nie ściągniesz na mnie problemów, prawda?
Paola pokręciła głową jak grzeczna dziewczynka.
– Nie, oczywiście, że nie. Jestem tu tylko przejazdem.
Dolores zachichotała, pokazując zęby. Na jej sceptycznej, zaniedbanej twarzy można było jeszcze dostrzec ślady urody.
– Wszyscy jesteśmy przejazdem, moja droga.
W pokoju nie było wiele do oglądania: prosty stół, szafa z laminatu, półki wyłożone gazetami i kilka drewnianych wieszaków czekających, aż obciążą je jakaś bluzka czy spodnie. Bezosobowa przestrzeń, niezbyt starannie wysprzątana; kremowe płytki na podłodze niedbale przejechano mopem, z trudniej dostępnych kątów wyzierały kopczyki zbitego kurzu. Latarnia za oknem oświetlała zapuszczony teren na tyłach domu, który w lepszych czasach musiał być ogrodem, a teraz można było najwyżej przez niego przejść. Z zewnątrz dobiegały nocne odgłosy, nieprzyjazne dla przybysza z miasta. Nie sposób było odgadnąć, co znajduje się poza snopem rzucanego przez latarnię światła.
Paola rozebrała się do naga i położyła na łóżku. Jej kciuk musnął kolczyk w pępku. Z odrazą cofnęła rękę. Wciąż miała przyszyte do skóry rzeczy, które do niej nie należały, które musiała zostawić za sobą. Ciało zaczynało ją boleć, jakby pękało na drobne odłamki. Wstała i wcisnęła włącznik światła za drzwiami łazienki. Nad lustrem zapaliła się smutna żarówka. Spojrzała na siebie z dystansem.
Przypominała matkę: miała bardzo krótkie włosy w kolorze brzoskwini. Dotknęła opadającej na czoło grzywki i pomyślała, że powinna się przefarbować, może na czarno. Chciała być kimś innym, zawsze tego pragnęła. Pewnie dlatego przed laty zoperowała sobie nos, żeby lekko go zaokrąglić i pozbawić greckiego kształtu charakterystycznego dla kobiet z jej rodziny. Usta wydawały się ładne, kiedy były nieruchome, ale gdy zmieniała wyraz twarzy, przybierały niepokojący wygląd, jakby miały wydać z siebie smutne cmoknięcie. Kości policzkowe, wystające i aroganckie, niemal męskie, podkreślały twarde spojrzenie jej ciemnych oczu, ani szczególnie dużych, ani szczególnie małych, przypominających guzikowe ślepka pluszowej zabawki, które czasami – niezbyt często – błyszczały jak kwarc. Do tych oczu pasowały wszystkie metafory, ale żadna nie oddawała ich wyrazu; były jak labirynt, ciąg pułapek, które uniemożliwiały odgadnięcie, co tak naprawdę myśli. Reszta ciała chyliła się ku upadkowi, z mozołem powstrzymywanemu przez operacje plastyczne, silikonowe piersi, usunięcie żeber, godziny spędzone na siłowni i dietę. Ale w ciągu ostatnich trzech lat kompletnie się zaniedbała, niwecząc w krótkim czasie wszystko to, co budowała z takim wysiłkiem.
Nie potrzebowała już swojego ciała, żeby inni mogli nim dowolnie dysponować, ale zstąpienie do piekieł zostawiło na nim ślady: dawne rysy, zaschnięte ścieżki na podbrzuszu i między pośladkami, pozostałość po wypełnionych przemocą nocach. Powoli przebiegła je palcami, kiedy zatrzymała się na owłosionym łonie, poczuła przenikliwy ból. Zrobiło jej się niedobrze, wstrząsnął nią dreszcz, a pod powiekami zaczęły się przesuwać obrazy. Wzięła głęboki oddech, żeby odesłać je w najdalsze zakątki ciała, i rozmasowała sobie szyję, cienką i kruchą, tak łatwą do skręcenia.
Z lekką odrazą spojrzała na wannę. Nie była brudna, ale podobnie jak cały pokój zachowała nienamacalne ślady obecności innych ludzi, mężczyzn i kobiet, którzy zanurzali w niej swoje ciała. Odkręciła kurek, wlała do wody żel pod prysznic i sprawdziła stopą temperaturę. Na jej grzbiecie miała wytatuowane mityczne zwierzę: gryfa. Orla głowa i skrzydła były wściekle czerwone; lwie ciało i pazury – w kolorze indygo, który zlewał się z żyłami biegnącymi w stronę kostki. Kolejny wybryk, który teraz budził w niej obrzydzenie.
Powoli zanurzyła się w wodzie. Jako dziecko nurkowała w wannie i słuchała bicia swojego małego serduszka. Fascynował ją ten rytm bębna, wydawało jej się, że ma w środku jakieś zwierzę, które może usłyszeć tylko w ten sposób. Wydmuchiwała nosem bąbelki, patrzyła, jak wznoszą się ku górze i zlewają z powierzchnią wody. Nigdy się nie bała, nawet kiedy jej usta za wszelką cenę chciały się otworzyć, nawet kiedy paliły ją płuca, a ona zmuszała się, żeby zostać na dnie wanny. Wiedziała, że mama przyjdzie ją uratować. Odliczała sekundy, czekając, aż pojawi się w drzwiach… Ale któregoś dnia mama nie pospieszyła jej na ratunek. Po prostu zniknęła. Zostawiła jej tylko liścik pod poduszką: „Nigdy nie czuj się porzucona przez tego, kto odchodzi. Niekiedy to jedyny sposób, żeby został z tobą na zawsze”.
Czasami wciąż czekała na dnie, wsłuchana w szepty wody i uderzenia swojego serca.
Paola nie wiedziała, ile czasu spędziła w wannie. Do rzeczywistości przywróciło ją pukanie do drzwi. Dopiero wtedy zorientowała się, że woda wystygła, a ona drży z zimna. Wytarła się i owinęła ręcznikiem.
W korytarzu stał jakiś mężczyzna w podeszłym wieku. Nie był jednym z tych zasuszonych, obciążonych bagażem wspomnień i lat dziadków, ale korpulentnym staruszkiem, który powolutku chylił się ku upadkowi. Sprawiał wrażenie roztargnionego, patrzył przed siebie spod krzaczastych, niesfornych brwi. Jego oczy spoglądały na nią z zainteresowaniem, ale nie zamierzały zatrzymywać się na jej piegowatych ramionach ani wciskać w wystający zza ręcznika zaczerwieniony rowek między piersiami. Uniósł dłoń do lekko przekrzywionego kapelusza – szarmancki gest, staroświecki i pełen pokory, wyuczony w innych czasach, w innych stronach. Kapelusz był ładny, z lekkim wgłębieniem na czubku, jakby pracowicie drążony przez czyjąś dłoń. Pasował jak ulał na głowę staruszka.
– Mercedes, który stoi na dole, należy do pani?
Paola miała wrażenie, że ten niski głos, przypominający echo odbijające się od sklepień klasztoru, dociera do niej z niedosięgłej dali. Skojarzenie pytania z kabrioletem Ottona zajęło jej kilka sekund. Zaciekawiona skinęła głową. Staruszek uśmiechnął się z odrobiną rozrzewnienia.