Читать книгу Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol - Страница 9

4

Оглавление

Wybrzeże Śmierci, połowa czerwca 2010 r

Wcześnie rano do drzwi zapukała Dolores, wyrywając ją z ciężkiego, letargicznego snu po tabletkach nasennych. Przyniosła tacę z obfitym śniadaniem, składającym się z owoców, drożdżówek i wędlin, na widok którego Paoli podszedł do gardła pusty żołądek. Postawiła ją w nogach łóżka i energicznym szarpnięciem otworzyła okno, żeby wpuścić trochę światła. Chociaż lało, uznała, że to idealny dzień na spacer do Punta Caliente. Paola niemrawo zaprotestowała, ale uciszyła ją stanowczym ruchem ręki: zje porządne śniadanie, weźmie prysznic, nałoży trochę różu na policzki i razem wybiorą się do miasteczka. Bez dyskusji.

– Nie mówiłaś, że lubisz fotografować dłonie? Pokażę ci imponującą kolekcję odcisków.

Miasteczko było nieduże i tak naprawdę nie było w nim wiele do oglądania. Cztery sklepy, okrągły placyk przy porcie – z posągiem Sybilli, który zaskoczył Paolę, jednak Dolores nie umiała wyjaśnić jego znaczenia inaczej niż kaprysem artysty – mola, hala rybna i kościółek z heretyckich czasów Pryscyliana. Dolores uparła się, żeby odwiedzić sklep Mauricia, mieszczący się nieopodal placu Concejo, w budynku ze ściętym narożnikiem. Reklamowała go dyskretnie wypłowiała, targana wiatrem markiza. Sklep jakich wiele. Drewniana lada, półki z modelami kapeluszy nasadzonymi na bezkształtne korkowe popiersia, metalowy stojak z magazynami o modzie i bukiet narcyzów w kryształowym wazonie, ozdobionych gałązkami jałowca i pomarańczowymi kuleczkami. Kwiaty stanowiły jedyny wyróżniający się akcent w tym niewielkim, słabo oświetlonym pomieszczeniu.

Mauricio był kapelusznikiem. Większość czasu spędzał w warsztacie, pochylając się do późnej nocy nad wykrojami, spowity kłębami dymu z papierosów, które wypalał jeden za drugim. Dolores z przekąsem zarzuciła mu niepoprawny romantyzm.

– Tylko romantyk może wytwarzać ręcznie coś, z czego ledwo da się wyżyć i co gdzie indziej produkuje się taśmowo. Praktycznie nikt nie kupuje jego kapeluszy. Punta Caliente to nie duża europejska stolica ani jego rodzinne Buenos Aires; tutejsi mieszkańcy przez całe życie chronią się przed zimnem, stawiając mu czoło.

Paola zauważyła, że staruszkowi nie spodobała się ta uwaga. Oprowadził ją po sklepie, błyszczały mu oczy, kiedy pokazywał jej swój największy skarb: kolekcję zdjęć i wycinków przedstawiających piłkarzy, aktorów, przedsiębiorców, eleganckie pary i wojskowych, którzy kupowali w Buenos Aires jego kapelusze, by budzić szacunek także w cywilu. Uśmiechnęła się na widok mężczyzn w mokasynach z frędzlami, dzwonach i groteskowych tweedowych kamizelkach oraz kobiet w odświętnych strojach, przeładowanych naszyjnikach, chustkach i rękawiczkach.

– Wszyscy noszą moje kapelusze.

Jego ulubionym zdjęciem był portret z autografem Carlosa Gardela, wykonany przez fotografa Joségo Maríę Silvę. Staruszek zapewnił, że podpis jest autentyczny: jego ojciec zdobył go, zanim Gardel zginął w katastrofie lotniczej w Medellín.

– Ojciec poszedł do hotelu, gdzie Gardel mieszkał ze swoją świtą, żeby osobiście wręczyć mu kapelusz, który ma na tym zdjęciu.

Dolores zażartowała z regulowanych brwi Gardela, z jego kapelusza – starannie przekrzywionego – z jego papirusowej skóry. Wdali się z Mauriciem w dyskusję na temat prawdziwej narodowości śpiewaka i jego wyższości nad Bardim, Canarem i Magaldim w dziejach tanga. Staruszek rzucał dwuznaczne uwagi w gwarze z Buenos Aires, których Paola nie rozumiała. Zdziwiła ją wiedza, jaką zdawała się mieć na temat tanga Dolores – nazwiska, figury w tańcu, nieznane jej piosenki, reprezentanci tak zwanej Starej Gwardii. Rozbawiony Mauricio po ojcowsku odpierał jej argumenty. Spierali się dla przyjemności, lubili być odmiennego zdania.

– Istotą tanga są tragizm i desperacja, jak obietnice składane przez gorące serce – stwierdził Mauricio. Paola wyczuła, że za tymi słowami kryją się wspomnienia. Dolores spojrzała na nią z udawaną rezygnacją.

– Mówiłam: niepoprawny romantyk.

Zanim opuściły sklep, staruszek poszedł na zaplecze i przyniósł jedno ze swoich ostatnich dzieł.

– To dla pani – powiedział, wręczając Paoli kremowy kapelusz cloche przepasany niebieską wstążką z jedwabiu. – Ten styl idealnie pasuje do pani twarzy.

Paola nie wiedziała, co powiedzieć. Uśmiechnęła się, gładząc kapelusz tak, jakby była uczulona na sierść i głaskała perskiego kota. Chciała zapłacić, ale Mauricio stanowczo zaprotestował.

– Wystarczy, że kiedyś go pani włoży.

Padał rzęsisty deszcz. Dolores i Paola przecięły ulicę i weszły do O Cafeto, jedynego baru w miasteczku.

W lokalu jakby zatrzymał się czas: nad wyłożonymi na ladzie smażonymi przekąskami krążyły mikroskopijne owady, plastikowe popielniczki były pełne ogryzionych pestek oliwek, zużytych wykałaczek i dymiących petów, butelki koniaku pokrywała warstwa kurzu, na której widoczne były tłuste odciski palców barmana. Na ścianach wisiały kurdybany i zapuszczone miedziane naczynia. Głosy klientów zlewały się w pomruk przypominający szept staruszek odmawiających różaniec. Paola przypomniała sobie, jak wieki temu zwiedzali z Ottonem Alpuharę, podróżując starym odkrytym méharim. To były dobre czasy, tuż po ślubie, kiedy udawali, że są kimś innym. Niczym dwoje zagubionych turystów jeździli po górskich miejscowościach, spali w byle jakich kwaterach, stołowali się w podłych barach, nie przeszkadzały im brud, cierpkie wino i duszący upał. Niewykluczone, że w którymś z tych miejsc poczęli Amandę.

Kobiety usiadły przy stoliku od strony ulicy. Gęste kurtyny wody rozbijały się falami o szyby. Była zaledwie dwunasta, ale popielate światło za oknem zwiastowało ciemność, która równie dobrze mogła zapaść na kilka miesięcy – jakby nic w tym północnym zakątku nie mogło zmienić ospałego biegu wydarzeń.

– Zawsze tak jest?

Dolores jednostajnym ruchem gładziła kapelusz, który Mauricio podarował Paoli.

– Mogłoby być gorzej – rzuciła zamyślona.

Paola przyjrzała się leżącemu na stole kapeluszowi.

– To bardzo miło z jego strony.

– Jeżeli Mauricio będzie rozdawał kapelusze, zamiast je sprzedawać, wkrótce przyjdzie mu zamknąć sklep – powiedziała Dolores.

– Wygląda na to, że dobrze się dogadujecie.

Dolores cmoknęła.

– Ludzie lubią wymyślać historie. Co innego można robić w takim miasteczku? Ale nikt za dużo o nim nie wie.

– A ty, jak tu trafiłaś?

Dolores zmarszczyła czoło. Wiedziała, czym jest zaczynanie od nowa w miejscu takim jak to, nieprzepuszczalnym na cokolwiek z zewnątrz. Na początku, kiedy uciekając przed swoim życiem w Lizbonie, przyjechała z Martiną do Punta Caliente, czuła się bardzo samotna – bez przyjaciół, nękana podejrzliwymi spojrzeniami i szeptami nowych sąsiadów. Nasłuchała się niestworzonych historii na swój temat. Większość obcych nie dawała rady i szybko stąd wyjeżdżała. Trzeba było ogromnej siły, żeby uzbroić się w cierpliwość i zostać zaakceptowanym w Punta Caliente. Ona z czasem zdołała znaleźć dla siebie miejsce pośród tych ludzi.

– Jesteśmy z Mauriciem parą samotników i czasem dzielimy nasze zdezorientowanie światem, do którego nie należymy. Nie pamiętamy i nie chcemy pamiętać zbyt wiele z naszego wcześniejszego życia; odpowiada nam ta wygodna przestrzeń, wolna od niedyskrecji.

– A co z jego wnukiem, Danielem?

Dolores milczała. Spojrzała na ulicę, tak wyludnioną, jakby zmagała się z potopem.

– Kilka lat temu u Lujánów wybuchł pożar. To ten dom przy krzyżu na klifie. Zginęli rodzice Daniela i jego starszy brat, Julio. Daniel cudem ocalał. Mówi się, że pożar wywołał niechcący jego ojciec. Był pijany, zasnął przy kominku. Na nogawkę spadł mu rozżarzony kawałek drewna, zorientował się dopiero wtedy, kiedy już cały płonął. Obudził się i próbował gasić ubranie, uderzając ciałem o zasłony i meble. Wkrótce wszystko paliło się jak pochodnia. Daniel jeszcze nie doszedł do siebie po tym, co się stało. Uwielbiał brata. Trafił do kliniki w Pontevedrze, spędził tam prawie rok. Potem zjawił się Mauricio i zajął się wnukiem.

Paola pogładziła się po dłoni i pomyślała o dziwnym dreszczu, który przeszedł jej po skórze, kiedy musnęły ją palce Daniela.

– Mam wrażenie, że jest w nim coś szczególnego. Chociaż nie potrafiłabym powiedzieć co.

Dolores ściągnęła usta, jakby rozważała jakiś trudny problem.

– Był moim uczniem między siódmym i trzynastym rokiem życia. Lubił matematykę i inne przedmioty ścisłe, wszystko, co mogło nadać logiczny sens abstrakcji. W wieku dwunastu lat znacznie przewyższał inteligencją swoich rówieśników. Często jednak odpływał, wyglądając przez okno, nie uważał, miał dużo nieobecności. Ale kiedy wracał, gorączkowo brał się do pracy: uczył się z entuzjazmem, który miał w sobie coś żarłocznego, obsesyjnego, nienormalnego. Mógłby z łatwością ośmieszyć każdego z kolegów, ale rzadko to robił, wręcz przeciwnie – izolował się, jakby wstydził się swojej inteligencji. Mimo to inne dzieci dręczyły go, bo czuły się gorsze. Wyśmiewały jego słabości. Był nieśmiały, nie potrafił nawiązywać kontaktów i moczył się w nocy.

– O kurczę… – powiedziała Paola.

– No właśnie. W dodatku jego głupi ojciec w ramach kary wystawiał go na pośmiewisko. Od czasu do czasu wieszał przy drodze do szkoły zasikaną pościel albo piżamę chłopaka, żeby wszyscy mogli je zobaczyć. Żałowałam, że po ukończeniu podstawówki Daniel nie kontynuował nauki w La Coruñi. Ale wybuchł pożar i nic nie dało się już zrobić.

Spojrzenie Dolores na powrót stało się obojętne, podobnie jak jej głos. Spowita surowym, słabym światłem, przez dłuższą chwilę patrzyła przez okno na deszcz. Kiedy odwróciła głowę, jej wzrok spoczął na obrączce Paoli, która odruchowo zakryła ją dłonią.

– Tamtego wieczoru, kiedy grałaś nokturn Chopina, miałam wrażenie, że grasz dla jakiejś konkretnej osoby. Dla kogoś, kogo nie było w pokoju.

– To po prostu melodia, której nauczyłam się w dzieciństwie. Nawet nie gram jej poprawnie.

Dolores przytaknęła.

– To prawda. Mam nadzieję, że fotografowanie wychodzi ci lepiej.

Obie się uśmiechnęły, zawierając coś w rodzaju zawieszenia broni.

Paola odwróciła wzrok i przeniosła się myślami do jakiegoś głębokiego, mrocznego miejsca burzy, jakby próbowała zrzucić z siebie przeszłość, zedrzeć płatami skórę, o wszystkim zapomnieć. Krople deszczu, wielkie i zimne, ześlizgiwały się po szybie drżącego okna.

– Niechby już przestało padać – szepnęła, przerywając milczenie.

Dolores rozparła się na krześle, kładąc na stoliku założone ręce. Znów miała wrażenie, że Paola wygląda znajomo i że coś przed nią ukrywa.

– Nie lubisz deszczu?

Paola pokręciła głową. Tak naprawdę to jej córka, Amanda, bała się burzy.


Kiedy zaszła w ciążę z Amandą, miała dziewięć długich miesięcy na to, żeby wyjść ze zdumienia i pogodzić się z sytuacją. Nie chciała tego dziecka, nie czekała na nie, nie pragnęła go, nocami nieufnie oglądała swój brzuch, nie mając odwagi pomacać kuli, która zaczynała poruszać się w jej wnętrzu i stopniowo je zasiedlać. Bała się, płakała, nie mogła zrozumieć, co sobie, kurwa, wyobrażała, kiedy zrezygnowała z aborcji, ulegając naciskom Ottona. „To” było zwykłą pomyłką, łatwą do naprawienia wpadką. Nie czuła tego, co nazywają instynktem macierzyńskim: nie przemawiała do płodu ani nie kładła ręki na brzuchu, żeby go uspokoić, kiedy kopał w poszukiwaniu przestrzeni. Wykańczały ją bóle w krzyżu, pieczenie w żołądku, opuchnięte kostki. Jej życie zagrożone z powodu głupiego zaniedbania. Ale po narodzinach Amandy miała dziesięć lat na to, żeby ją poznać, i powoli zdawała sobie sprawę, że ten pulchny bobas z wielkimi oczami to kawałek jej samej: te same grymasy niezadowolenia, ta sama niewygodna pozycja we śnie, ze zgiętą ręką przywaloną ciałem, ten sam koślawy sposób biegania, który korygował się z wiekiem. Dziesięć lat na to, żeby zakochać się w tym stworzeniu.

I wtedy odeszła. Nagle już jej nie było. Jakiś przeklęty świrus odebrał jej córkę.

Początkowo łatwo było to zaakceptować; wystarczyło uczepić się stanu oszołomienia i niedowierzania, w którym pogrążyła się, kiedy zobaczyła ją w zimnej kostnicy. Był z nią Germinal Ibarra, miał zaczerwienione oczy, mówił do niej, próbując ją pocieszyć. Ale nawet to, że policjant dopadł mordercę, nie było w stanie przynieść jej ulgi. Ani to, że ten niepozorny Człowieczek z filmoteki, zabójca jej córki, zginął podczas próby ucieczki. Ona widziała jedynie zespoloną zszywkami ranę na mostku i woskowo-siną bladość rozchodzącą się po wyschniętym, nieopisanie martwym ciele, które w żadnym razie nie mogło należeć do jej dziewczynki.

Apatycznie pozwoliła, żeby to Otto i ojciec zajęli się pogrzebem, kwiatami i mszą. W koszmarach wracało do niej wspomnienie bladej macki księdza robiącej znak krzyża na czole jej córki i jej własnych palców, przez które grudkowata czarna ziemia przesypywała się na białą trumnę; a także zdumionych, zażenowanych twarzy tych, którzy po pogrzebie zastali ją w kuchni pijącą z butelki lafiterothschilda, obojętną na to, że wino plami jej ładną żałobną sukienkę. Niewykluczone, że gości najbardziej krępowała jej powściągliwość w tych dłużących się wszystkim godzinach: brak emocji w oczach, gładkich pustych kulach, które nie wchłaniały ani nie odbijały światła; usta wykrzywione w zapowiedzi bólu, który w żadnym momencie nie eksplodował; milczenie połączone z powolnym kręceniem głową. Rzecz jasna, okazywanie przesadnego cierpienia i powodowanie dyskomfortu u osób, które nie miały nic wspólnego z tragedią, nie należy do dobrego tonu, jednak ta obojętność, to odsunięcie się od wszystkiego i od wszystkich, nieczekanie, aż zostanie sama, żeby lizać rany, także były niedopuszczalne u kogoś z jej pozycją społeczną. Twarze, przygnębione, kiedy się do niej przybliżały, stawały się roześmiane i beztroskie, gdy po dopełnieniu formalności spotykały się w ogrodzie na papierosa i irytujące pogaduszki. Ciągłe chichotanie z byle powodu – nieodłączna część życia – było dla jej uszu niczym ciosy zadawane nożem. Goście musieli jej wybaczyć, kiedy zamknęła się w sypialni, nie czekając na składane kościelnym szeptem kondolencje.

Od tamtej pory zaczęła z całej duszy nienawidzić wszystkiego, co żyje. Powyrywała z ogrodu kwiaty, rozbiła stojące w holu tropikalne akwarium, połamała na kawałki płyty z muzyką klasyczną, podarła książki, jedna po drugiej spaliła wszystkie fotografie aktorów i aktorek, prześwietliła zachowane filmy, pocięła nożyczkami sukienki. Wycofała się w mrok tworzony przez opuszczone żaluzje. Któregoś razu z byle powodu uderzyła gospodynię. Chciała, by otaczały ją wyłącznie cisza i śmierć. Nocami nie spała, do świtu wpatrywała się w nierealne odbicie księżyca na powierzchni wody w basenie i zadawała sobie pytanie, dlaczego nie jest w stanie uronić choćby jednej łzy.

Zaprzyjaźniony z ojcem psychiatra zalecił jej udział w spotkaniach jednej z tych grup wsparcia, gdzie mówienie nie oznacza pustych słów, szkodliwych rad i oskarżycielskiego milczenia (do prasy przeciekły już wówczas pierwsze pogłoski o okolicznościach towarzyszących śmierci jej córki). Podczas sesji matki – i kilku ojców – siadały w kręgu jak alkoholicy albo narkomani, napompowane bólem niczym opite krwią kleszcze, gotowe poddać się wszelkim egzorcyzmom, które pozwoliłyby im skończyć z uzależnieniem od wspomnień. Mówiły, krzyczały, płakały, ocierały gile i ślinę, ściskały się nawzajem i wbijały sobie szpilki, a pod koniec spotkania w sali zawsze unosiła się żółć daremności. Z niej nigdy nie wyciągnęli nawet jednego słowa, żadnej skargi, żadnej wymówki, żadnego lamentu. Siedziała pośród tych cieni – niczym posąg, nafaszerowana antydepresantami – nie słuchając tego, co mówią. Czasami przeglądała się w załzawionych oczach innych matek jak w wypukłym lustrze, szukała w nich swojego odbicia i z całych sił przywoływała żal i płacz. Przerażała ją ta obojętność na cudze cierpienie i niemożność okazania własnego. Ciągle mówiono jej, że musi wyrzucić z siebie ból, w przeciwnym razie ten zacznie gnić i wreszcie ją zabije. Ale jej oczy były pustynią zimnych jak głaz minerałów, smaganą wiatrem powierzchnią księżyca, po której ona, „wyrodna matka” (zaczęto ją tak nazywać, kiedy do tabloidów przeciekły plotki), bezwolnie się błąkała. Podzielenie się stratą z innymi nie przywróciłoby jej Amandy.

Pomagały jej tylko sporadyczne wizyty inspektora Ibarry; nie chodziło o pociechę czy o towarzystwo, raczej o obopólne poczucie winy. Policjant cierpiał, oszołomiony zadawał sobie pytanie, jak mógł dopuścić do tego, żeby Człowieczek skrzywdził Amandę. Był niczym zbiornik cierpliwości, do którego ona mogła przelewać – tym razem naprawdę to robiła – całe swoje rozgoryczenie i rozpacz. Z czasem Ibarra zaczął jej opowiadać o swoim synu, Samuelu, o chorobie, która powoli go zabierała. Pokazywał jej zdjęcia jego i żony. Próbował doholować ją do brzegu i sam także tam wrócić. Nie zostali przyjaciółmi, ale potrzebowali jedno drugiego i szukali swojego towarzystwa. Czasami po prostu siadali naprzeciwko siebie i przez kilka godzin milczeli, aż robiło się ciemno i inspektor wychodził. Kiedy indziej rzucała się na niego z pięściami i mówiła, że powinien wziąć pistolet i strzelić sobie w łeb, bo śmierć Amandy to wyłącznie jego wina. On zaś ze stoickim spokojem znosił jej krzyki i ciosy, dopóki się nie wyciszyła. Któregoś dnia także Ibarra przestał ją odwiedzać.

Opuściła grupę wsparcia i od tego momentu zaczęła się staczać jak po równi pochyłej.

Powrót do narkotyków – które zażywała jako nastolatka i później, na studiach – okazał się łatwy. Po pierwszej podróży na kwasie odkryła, że niektóre drzwi nigdy się nie zamykają. Postrzelona małolata, którą uważała za pogrzebaną, czekała na nią z ironicznym uśmiechem, jakby po tylu latach mówiła jej: „Sporo ci to zajęło”. Do diabła z dojrzałą matką, małżeństwem, ustabilizowanym, porządnym życiem dziedziczki wychowanej w duchu surowości i pracy; chuj z Ottonem udającym wiernego, odpowiedzialnego męża, z dbaniem o wizerunek przed kamerami; żegnajcie gale charytatywne, podróże do Afryki i sponsorowanie tamtejszych szpitali; niech kto inny przejmie jej obowiązki w zarządzie rodzinnego holdingu, weźmie na siebie negocjacje z bankami i inwestorami. Do diabła ze wszystkim. Skoro nie potrafi płakać, będzie się śmiać; będzie się śmiać, aż zamkną ją w psychiatryku albo padnie trupem.

Zaczęła myśleć, że taka właśnie jest, że w rzeczywistości zawsze taka była, że na darmo siliła się, by udawać kogoś innego niż ludzki wrak, który co ranka budził się w innym łóżku, w innym samochodzie, z wyschniętym gardłem, ciężkimi powiekami, w ubraniu oblepionym rzygowinami albo czymś jeszcze gorszym.

Podczas coraz bardziej burzliwych kłótni z Ottonem próbowała usprawiedliwiać swoje samobójcze zachowanie, nie wypominała mu jego zdrad, które, szczerze mówiąc, nic jej nie obchodziły – zawsze zdawała sobie sprawę z podwójnej moralności swojego męża. Ale też nie ukrywała się za cierpieniem i niemożnością życia tak, jakby nic się nie stało. Wybuchała śmiechem, kiedy ojciec wyrzucał jej, że wybrała taką drogę, kiedy błagał ją albo pod groźbą wydziedziczenia żądał, by skorygowała kurs. Niby jaki kurs miała obrać? Przed jej oczami roztaczał się wyłącznie horyzont chaosu.

W żadnym momencie nie rozważała samobójstwa; przynajmniej nie w sposób kategoryczny i definitywny. Pozwoliła, by jej świat stawał się coraz bardziej elementarny, aż w końcu zamienił się w terytorium zaludnione przez wychudzone nocne istoty bez twarzy, coraz gorsze, które bez pytania brały od niej to, co chciały. Zapuściła się w głąb krainy prymitywnych stworzeń odstających od wyrafinowania jej strojów, samochodów i domów, do krainy nałogów, które co noc popychały ją ku innej śmierci i ku przebudzeniu będącemu jeszcze gorszą śmiercią. Galaretowaty półświatek narkotyków, orgii, awantur i skrywanego strachu, gdzie rzeczywistość myliła się z fikcją oferowaną przez tabletki kwasu rozpuszczające się pod językiem. Celebrowała w tym piekle destrukcję, na którą w swoim mniemaniu zasługiwała, lojalnie ulegała podłej istocie, za jaką się uważała. Nie mogła już wrócić z tej halucynogennej srebrzystej podróży, której towarzysze byli coraz bardziej prostaccy, coraz bardziej plugawi, coraz bardziej zdesperowani. Nie widziała żadnego punktu, od którego mogłaby zacząć od nowa. Pozostało jej tylko spadać dalej.

Aż pewnego dnia obudziła się w ciszy poranka i poczuła chłód. Była w jakiejś norze na obrzeżach miasta, leżała na podłodze na materacu, przygnieciona plątaniną nóg, dłoni, ramion i głów, które drzemały, pogrążone w ciężkich rtęciowych snach. Jej ciało było poobijane, pogryzione, odarte z wszelkiej intymności. Oddała tym nieznajomym wszystko, każdy otwór, każdą iskrę godności, aż stała się w ich rękach przedmiotem. Bili ją, początkowo w ramach zabawy w upokarzanie. Śmiała się z tych gierek burżujskiego markiza de Sade’a, potem rozwścieczona zaczęła obrzucać ich obelgami, aż wyzwoliła w nich przemoc pozbawioną maski fetyszyzmu czy dzikiej zmysłowości. Autodestrukcyjne zezwierzęcenie w czystej postaci. Chciała, żeby zabili ją tu i teraz, żeby pożarli ją jak wygłodniałe wilki. Na każdy cios pięścią, na każdą penetrację odpowiadała nową porcją wyzwisk, gniewu i podłości.

Kiedy tamtego ranka obudziła się z wyschniętym gardłem i opuchniętą twarzą, wyciągnęła rękę po zawszony koc i otuliła nim swoje ciało. Chodziła od pokoju do pokoju. W każdym widziała tę samą scenografię: stosy pokonanych ciał, starsza kobieta dająca sobie w żyłę z pomocą naćpanego efeba, znużeni mężczyźni posuwający się od tyłu resztką sił. Horror obnażony słabym światłem poranka. Wyszła na balkon. U jej stóp powoli wynurzało się z mgły zaspane miasto. Widoczne w oddali morze wyznaczało horyzont rozświetlany opieszale zdradzieckim światłem, horyzont, który nie oferował żadnych możliwości.

Rozpłakała się… Pękała powoli, zaczęło się od drżenia za wyczerpanymi źrenicami, które przeszło w huk osypujących się skał miażdżących jej serce. Płakała, Bóg jeden wie, jak bardzo. Rozdrapała sobie duszę do krwi. Rozpadła się jak uschnięty kwiat. Płakała, aż zatonęła we łzach.

Jak automat wróciła do domu, nie zważając na spojrzenia służących, którzy przywykli już do jej wyjść i powrotów. Mimo to zgorszyli się, widząc, w jakim stanie zjawiła się tamtego ranka. Weszła na piętro i zamknęła się na klucz w sypialni. Otworzyła szafę, na chybił trafił wyjęła kilka ubrań, spakowała kosmetyczkę, wzięła z sejfu pieniądze. Musiała się pospieszyć, nie chciała, by znów sparaliżował ją strach, by pojawił się Otto i nie pozwolił jej odejść. Wsiadła w sportowe auto męża i przez wiele godzin jechała w stronę miejsca, gdzie kończy się świat. Kiedy się zatrzymała, nazywała się już nie Eva Malher, ale Paola, i nie miała przeszłości. Postanowiła tu zostać, z nadzieją, że wszystko zacznie się od nowa w tym deszczu, który teraz padał za szybą O Cafeto.

Wybrzeże śmierci

Подняться наверх