Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 10

Оглавление

Rozdział II

Narodziny „apostoła”

Pili trzy dni. Zaczęli w sobotę 8 sierpnia, a skończyli w poniedziałek 10 sierpnia 1914 roku. Rzecz działa się na plebanii kościoła Świętego Krzyża w Łodzi. Najpierw jednak stawił się obywatel miasta, czterdziestoczteroletni Stefan Kozielewski, mistrz rymarski, który w obecności Tomasza Jasińskiego i Jakuba Pilarskiego, pełnoletnich obywateli miasta Łodzi, okazał dziecię płci męskiej urodzone z jego małżonki, trzydziestodziewięcioletniej Walentyny z Burawskich. Dano mu na chrzcie imiona Jan Romuald, za ojca chrzestnego obierając Tomasza Jasińskiego, za matkę chrzestną zaś Petronelę Bogdańską. Akt wszystkim przeczytał i w ich przytomności podpisał ksiądz Kazimierz Szmidel, proboszcz. Były to najprawdopodobniej ostatnie chwile pełnej świadomości. Pił ksiądz proboszcz, pił ojciec, ojciec chrzestny i dwaj świadkowie. Staropolskim obyczajem witano nowego członka wspólnoty Kościoła powszechnego.

Dziecko po przyjęciu sakramentu zostało zabrane do domu przez jego matkę, a męskie sprawy toczyły się już swoim rytmem. Kiedy ojciec wreszcie wrócił, matka postanowiła upewnić się, czy przyniósł metrykę chrztu. Przyniósł. Pierwszy rzut oka na dokument wywołał jednak okrzyk zgrozy Walentyny Kozielewskiej.

– Stefan, co to jest!? Przecież Jaś urodził się w dzień swojego patrona Jana Chrzciciela trzy godziny po północy. Tak chciałam doczekać, aby w ten dzień, a tu stoi, że… 24 kwietnia. Nie wiesz, kiedy ci się syn urodził, pijusie?

– Ja wiem, ale pewnie ksiądz Karol nie… dosłyszał – bronił kolegi plebana Kozielewski. – Czy o te głupie dwa miesiące będziemy ambarasować świętą osobę? Zapisy w księgach przerabiać? Metryki przepisywać? I cóż to zmieni? Najważniejsze, żeby się Janek dobrze chował…

Według rodzinnych przekazów Stefan nie był nadmiernie skrupulatny także w przypadku innej metryki. Aby „odmłodzić” córkę Laurę i przedłużyć jej panieńską atrakcyjność, zarejestrował ją… z datą niemal o dwa lata późniejszą niż rzeczywista data urodzenia.

Stan ducha najwyraźniej nie pozwalał już Kozielewskiemu na zmierzenie się z chętnie powtarzanym argumentem, że ma syna „wojennego”. Urodzonego bowiem ledwie cztery dni przed zamachem w Sarajewie, gdzie bośniac­ki terrorysta Gawriło Princip zastrzelił z Browninga austriackiego następcę tronu arcyksięcia Ferdynanda Habsburga i jego czeską małżonkę Zofię von Chotek. Dało to asumpt Austro-Węgrom do wypowiedzenia 28 lipca wojny Serbii, której obywatelem był Princip, wojny, nazwanej najpierw wielką, a potem światową. Kozielewski wysnuł nadzieję, że do gardeł skoczyć sobie muszą Niemcy i Rosjanie i z tego może się urodzić Polska. Na razie urodził się syn, którego ochrzcił.

Dwa dni przed chrztem z krakowskich Oleandrów wyruszyła w kierunku Królestwa Polskiego licząca stu czterdziestu czterech żołnierzy 1. Kompania Kadrowa Józefa Piłsudskiego. Tworzyła ją „strzelecka gromada”: słuchacze szkół oficerskich Strzelca i członkowie Polskich Drużyn Strzeleckich, do której Komendant tak przemawiał: „Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa i przestąpicie granicę rosyjskiego zaboru, jako czołowa kolumna wojska polskiego idącego walczyć za oswobodzenie ojczyzny. Wszyscy jesteście równi wobec ofiar, jakie ponieść macie. Wszyscy jesteście żołnierzami. Nie naznaczam szarż, każę tylko doświadczeńszym wśród was pełnić funkcje dowódców. Szarże uzyskacie w bitwach. Każdy z was może zostać oficerem, jak również każdy oficer może znów zejść do szeregowców, czego oby nie było… Patrzę na was jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska, i pozdrawiam was jako pierwszą kadrową kompanię”.

Otrzymawszy najmłodszego syna, Kozielewski senior stracić miał niebawem z domu pierworodnego na rzecz Piłsudskiego. Do tej gromady gnał już bowiem sercem niewiele ponad szesnaście lat liczący Marian.

Ojciec padł na łóżko i zasnął.

Radość Walentyny z przyjścia na świat najmłodszego syna w święto jej ukochanego i darzonego największą estymą apostoła legła w gruzach. 24 kwietnia wypadały imieniny Grzegorza. Gdzie tu logika?

Odtąd przyszło jej objaśniać, skąd się wzięło imię syna. Z niezwykłym taktem tłumaczyła, że pomylił się wikary dokonujący wpisu do księgi parafialnej. O okolicznościach oczywiście nie wspominała.

Obstalunek Kozielewskiego na niemiecko-rosyjskie targanie się za łby zrealizował się szybko, i to tuż za progiem domu. W listopadzie i grudniu rozegrała się bitwa o Łódź, w której w ciągu niespełna czterech tygodni padło po obu stronach dwieście tysięcy żołnierzy: sto dziesięć tysięcy Rosjan i dziewięćdziesiąt tysięcy Niemców. Codzienne okładanie się ogniem artyleryjskim pochłaniało siedem tysięcy siedemset ludzkich istnień. 23 listopada 1914 roku ledwie dziewięciu godzin starczyło, by dwadzieścia tysięcy ludzi zginęło w lesie gałkowskim. Dla porównania, pod Verdun oddawało życie niewiele więcej niż trzy tysiące dziennie.

Zrównane z ziemią zostały podłódzkie miasteczka: Aleksandrów, Konstantynów i Zgierz, oraz wiele wsi. 30 listopada pociski posypały się na Łódź. Pod ostrzałem znalazło się centrum z ulicami: Piotrkowską, Narutowicza, Sienkiewicza, Widzewską, Przejazdem i aleją Kościuszki.

Ludzie chronili się w piwnicach. Matki niosły na rękach dzieci. Była wśród nich Walentyna Kozielewska z maleńkim Jankiem. Ocaliła dziecko.

Następnego dnia okazało się, że w mieście nie ma ani jednej całej szyby, za to ulice pokryte są szkłem i gruzem. Ostrzał kosztował życie stu dwudziestu kobiet i dzieci, trzydziestu mężczyzn cywili i dwudziestu ośmiu żołnierzy.

W grudniu 1914 roku Niemcy po raz pierwszy na polskich ziemiach użyli gazu bojowego. Było to pod Łodzią, a właściwie na jej przedmieściu. Na szczęście mróz i wiatr sprawiły, że gaz nie spełnił swego zadania; nikogo nie zabił. Zdał egzamin pół roku później pod Bolimowem, gdzie skonało od niego w nieludzkich męczarniach dziewięć tysięcy żołnierzy rosyjskich. Autorem wynalazku był wrocławski chemik Fritz Haber, profesor berlińskiego Instytutu Chemii Fizycznej, gdzie opracował technologię otrzymywania nawozów azotowych w procesie syntezy amoniaku. Dostał za to Nagrodę Nobla w 1918 roku. Na razie pola bitewne słał trupem inny wynalazek Habera. Jego żona nie mogła tego znieść i popełniła samobójstwo, przeklinając męża, który był z pochodzenia Żydem, a dla kariery przechrzcił się i ją również do tego zmusił. Zastrzeliła się z jego pistoletu służbowego. Nazajutrz po pogrzebie żony Haber wyjechał na front testować swoje gazy. Po wojnie uczony opracował technologię produkcji gazu dezynfekującego o nazwie cyklon B, który „sprawdził” się podczas kolejnej wojny. Zabił wielu jego krewnych. Po dojściu do władzy Hitler nie docenił zdolnego do wszystkiego chemika, który przy ogromie odkryć nie wymyślił formuły, jak z Żyda przekształcić się w prawdziwego Niemca. Wyrzucony z roboty, emigrował w 1934 roku do Szwajcarii, gdzie niebawem zmarł na zawał. Niemcy o nim zapomnieli, Żydzi przeklęli. Na razie jednak był grudzień 1914 roku i w mieście rozgrywały się iście dantejskie sceny. Wszystkie budynki publiczne zamieniono na prowizoryczne lazarety, w których wyło z bólu i konało co najmniej trzydzieści pięć tysięcy rannych. Łodzianki jako wolontariuszki zgłaszały się, by im pomagać bez względu na narodowość i religię. Była wśród nich Walentyna Kozielewska. Na jej rękach skonał kilkunastoletni rosyjski kozak „wyglądający na Mongoła”, który pod Łodzią po raz pierwszy w życiu zobaczył… las. Umierając, prosił Walentynę, aby go tam pochowano. Do końca trzymał ją za rękę i powtarzał: „Tangir, tangir, tangir…”. Kiedy zabierali jego zwłoki, Kozielewska zapytała, co znaczy to słowo. Tak brzmiało po prostu „dziękuję”. Po turkmeńsku.

W takiej atmosferze upływały pierwsze miesiące życia chłopca.

Jan był najmłodszym z ośmiorga dzieci Kozielewskich. Ojciec chwalił się, że ma zamiar spłodzić jedenastu synów.

– Dlaczego jedenastu? – pytano go.

– Bo tylu było apostołów…

– Ależ ich było dwunastu…

– Jedenastu! Judasz był… Żydem – odpowiadał, ponoć śmiertelnie poważnie, w pełnym przekonaniu, że „żydostwo” i „judaszostwo” trwale wyłączają z apostolstwa.

Żona Walentyna, ilekroć to słyszała, dodawała, że Żydami byli także Jezus i Maryja, co na ogół kończyło dalsze dywagacje. Janka wychowywała w swojej interpretacji Pisma Świętego.

W domu wiele mówiło się o dziadku, Andrzeju Kozielewskim, ojcu Stefana. Gospodarzył na niewielkim majątku szlacheckim pod Szadkiem, niedaleko Sieradza. Znany był powszechnie jako dobry Polak i niezłomny patriota. Sam, będąc synem powstańca listopadowego, ruszył do powstania styczniowego na czele oddziału sformowanego z kilkunastu sąsiadów. Ścigany przez carskie wojska ekspedycyjne i potem ochranę, musiał uchodzić z rodziną z majątku. Mieszkali przez czas jakiś w Kaliszu, a w latach dziewięćdziesiątych XIX stulecia ściągnęli do Łodzi.

Andrzej i Petronela Kozielewscy mieli pięcioro dzieci. Dwie córki: Marię i Kazimierę, oraz trzech synów: Bronisława, Karola i najmłodszego Stefana.

Umierając w 1908 roku, Andrzej był święcie przekonany, że Polska odzyska wolność. Na łożu śmierci mówił do żony: „Nie wolno ci przyjąć żadnej zapłaty za to, co robiłem dla Polski. Zawsze walczyłem o jej wolność, a nie o profity dla siebie czy rodziny”. Umarł dumny. Babka Petronela egzekwowała jego kult bezwzględnie.

Dziadek po kądzieli, Cyprian Burawski, był „tylko” młynarzem. W atmosferze skandalu i mezaliansu poślubił Aurelię Pilecką, pochodzącą z rodu szlacheckiego, i to na dodatek zasłużonego dzielną służbą u boku Napoleona. Bracia Aurelii wsławili się bohaterstwem na polach bitew, a po klęsce cesarza chcieli iść z nim jeszcze na wygnanie. Zaszczytu tego mogli jednak dostąpić tylko Francuzi, więc Pileccy wrócili do domu. Jak relikwie Aurelia przechowywała przywiezione przez nich monety z czasów wojennych przygód Napoleona. Jedną z nich otrzymał od babki Janek Kozielewski.

Aurelia imponowała starannym wychowaniem i edukacją. Biegle posługiwała się francuskim, niemieckim i rosyjskim. Posiadła zupełnie wyjątkową jak na ówczesną kobietę wiedzę o świecie, orientację w polityce i wielką dumę. Z całą pewnością nie była młynarzową, ale imperatorową na młynie.

Dziećmi Cypriana i Aurelii Burawskich byli: Walentyna (najstarsza) oraz Narcyz i Edward. Po przedwczesnej śmierci męża i sprzedaży młyna Aurelia z dziećmi osiadła w Zgierzu. Warunki życia zmusiły tę dzielną kobietę do podjęcia pracy w… przędzalni. Trafiła tam do pracy także nastoletnia Walentyna. Narcyz poszedł do terminu szewskiego, a Edward na naukę do malarza.

Dwudziestopięcioletni Stefan Kozielewski poprosił o rękę trzy lata młodszej Walentyny Burawskiej w 1896 roku i poślubił ją po półrocznym narzeczeństwie. Rok później urodził się ich pierworodny, Marian. Stefan był już wtedy dość znanym łódzkim rzemieślnikiem branży skórzanej. Na przedmieściu miał garbarnię, a z wyprawianych w niej skór wytwarzał galanterię skórzaną. Przede wszystkim znane w Łodzi i okolicy siodła. Jego warsztat znajdował się w podwórzu posesji przy Widzewskiej 71, a sklep od frontu. W kamienicy tej mieszkali także Kozielewscy.

Wkrótce po Marianie urodził im się Edmund (1899), potem zaś Józef (1902), Cyprian (1904), Stefan (1906) i Laura (1908). W 1911 roku przyszedł na świat Bogusław, który zmarł w niemowlęctwie. Ostatni był urodzony w 1914 roku Jan.

Janek nie miał szczególnie długiego kontaktu z rodzeństwem. Najstarszy Marian uciekł do Legionów Piłsudskiego krótko po jego narodzinach. Nim po raz pierwszy poszedł do szkoły, wyjechali Edmund z Józefem. Kiedy rozpoczynał w niej naukę, piętnastoletni wówczas Stefan uciekł na Wybrzeże i zaciągnął się do marynarki. Szybko wyfrunęła z domu siostra Laura. Ogromne nadzieje wiązano z Cyprianem, utalentowanym w wielu kierunkach, w tym plastycznie i muzycznie. Wróżono mu wielką karierę. Niestety zmarł, kiedy Janek był ośmiolatkiem. Dzieciństwo upływało mu właściwie tylko z matką. Ojca na ogół w domu nie było.

Przez większość swego dorosłego życia Jan Karski trzymał się wersji, że ojciec zmarł, kiedy on miał pięć lat. Najwyraźniej unikał rozwijania tematu. Dopiero w 1999 roku, kiedy do Instytutu Hoovera wysyłana była część jego archiwum, wśród rozmaitych papierów osobistych natrafiłem na jeden z datą śmierci Stefana Kozielewskiego – 25 grudnia 1929 roku. Wynikało jasno, że Janek był już piętnastolatkiem, kiedy odszedł ojciec. Czekałem jakiejś okazji, aby sprawę wyjaśnić. Obiecywał, że do tego wrócimy. Zabrakło czasu. Pomogła mi najbliższa żyjąca rodzina, siostra cioteczna Edwarda Natkańska i bratanica doktor Wiesława Kozielewska-Trzaska. Opowieść ilustrowała stan niełatwych relacji synowsko-ojcowskich. Stefan Kozielewski był postacią barwną, skłonną do fantazji i szaleństw. Niestety nie na tyle zamożną, aby mogły się one spełniać bez finansowych konsekwencji dla rodziny. Kiedy sunął po Łodzi fiakrem, krzycząc: „Z drogi, król Stefan Batory jedzie!”, a potem stawiał wszystkim w knajpie, a opłaceni muzykanci rżnęli zamaszyście, może parę godzin dobrze się bawił. Potem jednak żona musiała pożyczać pieniądze od sąsiadów, co już zabawne nie było. Znaczna część niezłych dochodów ze sklepu przetracana była na zabawy i biesiady. Interes trzymał się głównie dzięki determinacji i zapobiegliwości Walentyny. Z czasem rolę ojca zaczął przejmować Marian. Nawiasem mówiąc, w planach ojcowskich, podobnie jak Józef i Edmund, szykowany do rymarstwa i kaletnictwa. Nie miał na to najmniejszej ochoty.

Kiedy zapowiedział, że idzie do Piłsudskiego, a matka sprzeciwiła się kategorycznie, przezornie chowając mu na noc buty, uciekł w kapciach. Po kilku dniach dotarł do obozu legionistów.

Doprowadzono go do Komendanta, który od razu zapytał, dlaczego nie ma butów. Marian opowiedział historię o ucieczce z domu, na co Piłsudski wstał, podszedł do niego i wytargał za ucho.

– Matki trzeba słuchać! – powiedział surowo.

Chłopak był przerażony. Drżał jak osika, spodziewając się odesłania do domu, ale się nie rozpłakał. Zrobiło to najwyraźniej wrażenie na Piłsudskim.

– Zapisać nazwisko i datę. No i jakiś mundur mu wyfasować… – rzucił adiutantowi, odchodząc.

Marian był w siódmym niebie. Zaczynała się jego droga legionowa w 3. Batalionie I Brygady.

W sierpniu 1915 roku zostaje ranny. Na kilka miesięcy trafia do niemieckiego szpitala. Wychodzi wiosną następnego roku i chce wracać do służby. Problem polega na tym, że nie ma żadnych dokumentów potwierdzających tożsamość, a znajduje się na terenie Niemiec. Aby je zdobyć, zgłasza się do pracy w kopalni węgla w Saksonii. W grudniu 1916 roku, krótko przed Bożym Narodzeniem, staje w drzwiach rodzinnego mieszkania. Matka wita syna bohatera znakiem krzyża. Proboszcz, przyjaciel rodziny, poświęca mu niedzielne kazanie.

Święta spędzi otoczony nimbem bohatera, rodziną i znajomymi, ale jeszcze przed Nowym Rokiem zgłosi się do służby. Zdrowie nie pozwoli na powrót do piechoty. Przez parę miesięcy będzie pracował w legionowym biurze werbunkowym w Łodzi, by trafić wreszcie do 2. Dywizjonu 1. Pułku Artylerii Legionów jako kanonier.

W lipcu 1917 roku, po odmowie złożenia przysięgi niemieckiemu cesarzowi, Legiony Polskie trafiają do obozów internowania. Komendant Józef Piłsudski do twierdzy magdeburskiej, kanonier Marian Kozielewski do Szczypiorna. Tak jak większość tam internowanych szybko „zarazi” się od Niemców nowym sportem – piłką ręczną. Legioniści błyskawicznie nazwą ją „szczypiorniakiem” od nazwy miejsca swego przymusowego kwaterowania. Ze Szczypiorna Kozielewski zostanie przeniesiony do Łomży.

W marcu 1918 roku wycygani zwolnienie z powodów zdrowotnych i skierowanie na leczenie. Oczywiście nigdy na nie nie dotrze. Wraca do Łodzi i zgłasza się do Polskiej Organizacji Wojskowej. Zostaje dowódcą plutonu, kompanii i na koniec grupy POW w Rogowie koło Łodzi. Cały czas poszukiwany przez niemiecką żandarmerię i policję, która kilkakrotnie zastawia na niego pułapki. Marian uchodzi z nich dzięki doskonałej znajomości miasta, sprytowi i świetnemu posługiwaniu się pistoletem.

11 listopada 1918 roku Marian Kozielewski ze swoimi żołnierzami bierze udział w zdobywaniu dworca Łódź Fabryczna. Czteroletni wówczas Janek tak to będzie pamiętał:

Słychać było jakieś pojedyncze strzały. Matka zamknęła drzwi na zamki, zasuwę i łańcuch. Nie pozwalała wyglądać przez okna. Siedzieliśmy w pokoju stołowym i czekali. Nagle rozległo się walenie w drzwi. Matka nakazała ciszę. Wtem usłyszeliśmy: „Otwierajcie. To ja, Marian!”. Istotnie, w drzwiach stał brat z bronią w ręku. Był w euforii. Krzyczał: „Łódź nasza! Wygrywamy! Lada dzień Polska będzie wolna!”. Matka nie ulegała patosowi chwili. Rzekłszy, że będzie, jak Bóg da, nakazała mu odłożyć rewolwer i pośpiesznie wcisnęła w rękę pajdę chleba i kawał kiełbasy. Brat wydawał mi się jakimś półbogiem…

Z Łodzi Marian poszedł ze swoim oddziałem do Rogowa i tam także opanował stację kolejową. Zabezpieczali ją przez kilka następnych dni. Stamtąd przeniesiono go do Brzezin, gdzie został komendantem garnizonu POW. Stąd przeszedł z dwiema kompaniami do 28. Pułku Piechoty Strzelców Kaniowskich.

W lutym 1919 roku, w wieku dwudziestu dwu lat, zwolniono go ze służby jako niezdolnego do noszenia broni. I… natychmiast przydzielono do formującego się właśnie korpusu policji młodego państwa. Kozielewski wyspecjalizował się w organizowaniu jednostek policyjnych w miastach powiatowych. Pierwszą założył w Kozienicach, potem we Włoszczowej, Opatowie i Będzinie.

Kiedy latem 1920 roku sowiecka armia Tuchaczewskiego ciągnęła na Warszawę, Marian Kozielewski zaangażował się w formowanie 213. Policyjnego Pułku Piechoty, którego dowódcą został były pułkownik carskiej armii, oficer niepodległej Polski i nadkomisarz łódzkiej policji Brunon Betcher, a jego zastępcą komendant tejże policji, podinspektor Ryszard Gallera. Kozielewski stanął na czele jednej z kompanii. Walczył od sierpnia do grudnia 1920 roku w obronie Warszawy, pod Radzyminem i w innych bitwach kampanii, która powstrzymała sowiecki podbój Europy. W 1922 roku otrzymał nominację na komendanta policji w Nowogródku, a w 1927 w podobnym charakterze trafił do Będzina.

Marian postanowił także zadbać o karierę braci. Nie wróżąc im wielkiej przyszłość w charakterze czeladników własnego coraz częściej tracącego kontakt z rzeczywistością ojca, obu wciągnął do policyjnej służby. Uważał, że po pierwsze, wypełnia ojcowskie zadania, jakie nań – nolens volens – spadły. Po drugie, kierował się względami praktycznymi: policyjna posada dawała stałą pracę i przyzwoite zarobki. W wolnej, dźwigającej się na nogi, ale wciąż przeraźliwie biednej Polsce były to ważne argumenty. Edmund robił karierę w służbie mundurowej, doszedł do stanowiska komendanta policji – podobnie jak Marian – w Będzinie. Józef natomiast szybko przeszedł do tajnej policji i nigdy potem w mundurze nie chodził. Ostatnie lata przedwojenne przesłużył w Warszawie.

Podobną karierę wybrał Marian dla siostry Laury, posyłając ją do Centrum Wyszkolenia Wojsk Łączności w Zegrzu pod Warszawą. Ukończyła tam elitarną szkołę juzistek, której komendantką była Wanda Gertz – legendarna bohaterka walcząca w męskim przebraniu u boku Piłsudskiego, potem jego zaufana sekretarka. „Juzem” nazywano powszechnie amerykański telegraf Hughesa operujący normalnym alfabetem, a nie – jak telegraf Morse’a – ekwiwalentem kropkowo-kreskowym poszczególnych liter. Było to rewolucyjne rozwiązanie. Polska armia szybko zrozumiała przydatność aparatu Juza i zaczęła szkolić także kobiety do jego obsługi. Błyskawicznie zawód juzistki stał się marzeniem młodych kobiet. Na każde miejsce przypadało kilkadziesiąt chętnych, nic więc dziwnego, że nabór poprzedzała ostra selekcja, w tym predyspozycji psychologicznych. Pierwszeństwo miały sieroty po wojskowych poległych za ojczyznę lub córki inwalidów wojennych. W dalszej kolejności – córki pozostających w służbie lub ich siostry. Aby dostać się do szkoły, trzeba było mieć obywatelstwo polskie oraz przejść sprawdzenie kontrwywiadowcze. Następnie kandydatki poddawano testowi sprawności dłoni oraz egzaminowano z matematyki, języka polskiego, geografii i wiedzy ogólnej. W szkoleniu partycypowało Ministerstwo Poczt i Telegrafów, do którego trafiała pewna część absolwentek. Zostawały telegrafistkami pocztowymi. Z kolei najlepsze z pionu wojskowego zostawały szyfrantkami. Wśród nich znalazła się młoda Kozielewska, wyznawczyni komendantki Gertz, a ta ostatnia miała wielki wpływ na rozkwit rogatego charakteru dziewczyny.

Marian Kozielewski, mając trzydzieści lat, pozycję i karierę przed sobą, myślał, że w zasadzie „ustawił” także rodzeństwo znajdujące się w stosownym do tego wieku. Mylił się jednak. Nim się spostrzegł, imiennik ojca piętnastolatek Stefan postanowił ustawić się sam. Zwiał z domu i zaciągnął się do marynarki wojennej, wykorzystując do tego zabraną z domu metrykę… Mariana. Bądź co bądź pomoc najstarszego brata okazała mu się bardzo potrzebna. Kiedy uderzył prześladującego go oficera i groziło mu więzienie, Marian, klnąc, na czym świat stoi, zdecydował się jednak na interwencję i wyciągnął Stefana juniora z opresji. Z marynarki wyleciał, ale siedzieć nie poszedł – zaciągnął się do floty handlowej.

Ustawianie życiowe nie dotyczyło jeszcze za młodego na to Janka. Wiedział już jednak, że to na Mariana, a nie ojca może liczyć.

– Tak bardzo chciałem mieć ojca i tak bardzo go nie miałem… – wspominał kiedyś gorzko Jan Karski.

Chodziło jednak o coś więcej niż długość życia Stefana Kozielewskiego.

Jan Karski. Jedno życie

Подняться наверх