Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 11
ОглавлениеRozdział III
Cały świat
Łódź była dla Jana całym światem. Światem dumnej i szczęśliwej młodości.
Ten świat zaczynał się dla mnie przy ulicy Widzewskiej 71, w 1925 roku przemianowanej na Jana Kilińskiego… Miała ona sześć kilometrów długości i już wtedy nazywano ją najbardziej łódzką ulicą Łodzi… – mówił po latach w Nowym Jorku. – Oczywiście wiedziałem, że Łódź jest miastem „prawie półmilionowym”, a większa jest w Polsce od niej tylko Warszawa. Wiedziałem, że w Łodzi żyją nie tylko Polacy, lecz także Żydzi, Niemcy, Rosjanie; dla wszystkich w mieście było to zresztą oczywiste.
Polacy stanowili większość i było ich w mieście około sześćdziesięciu procent, Żydów połowę tego, około ośmiu procent Niemców i dwa procent Rosjan. Niedaleko naszej kamienicy, w której mieściła się mała synagoga, stała prawosławna cerkiew Świętego Aleksandra Newskiego, pamiętająca czasy zaborów i rosyjskiej dominacji w Łodzi. Przy Widzewskiej było jeszcze siedem żydowskich świątyń.
Kamienica stała dokładnie naprzeciw stacji kolejowej Łódź Fabryczna. To tu docierała pociągami bawełna i stąd wyjeżdżały w świat powstałe z niej tkaniny i tekstylia. Stacja była kwintesencją tego miasta.
Sama kamienica była typowa. Posiadała część frontową i podwórze z oficynami. Mieszkało w niej ponad trzydzieści rodzin, z czego dwie trzecie żydowskich. Polacy i Żydzi mieszkali tu razem i jednocześnie osobno. Wszyscy mówili po polsku, kłaniali się sobie, pozdrawiali. Pomiędzy sobą Żydzi rozmawiali w jidysz. Obie społeczności starały się trzymać siebie i unikały fraternizacji.
Kiedy dopytuję Jana Karskiego o nazwiska mieszkańców, nie ma specjalnych problemów z ich wymienieniem. Pamięta polskie rodziny: Dąbrowskich, Dobrowolskich, Kapuścińskich, Klajnertów, Mockiewiczów, Olszewskich, Pietraszewskich, Przybyszów, Sadłowskich, Wolińskich czy Zaniewskich. Podobnie jak żydowskich sąsiadów: Borzykowskich, Borensztajnów, Dembińskich, Dereszów, Kaszów, Kopelów, Melów, Orensztajnów, Rozenbergów, Rozentalów, Saksów, Szajnfeldów, Szczupaków, Wajsów, Weinstadtów, Zajdenfeldów, Zylbersztejnów. Długa lista.
Pamiętam, że kiedy matka posyłała mnie po jakąś drobną pożyczkę sąsiedzką, jakieś dwa jajka, szklankę cukru czy mąki, zawsze kierowała mnie do polskich lokatorów. Chciała pewnie, aby jej brak zapobiegliwości jako gospodyni nie był znany żydowskim sąsiadkom, a zwłaszcza pani Racheli Szczupakowej, z którą łączyła ją szczególna sympatia – kontynuował.
Dzieci polskie i żydowskie również starały się trzymać w swoich grupach. Wspólne zabawy należały raczej do rzadkości, choć niczym się nie różniły.
Obok kamienicy było wejście na most łączący obie strony ulicy. Stanowił on chłopięcą atrakcję i ważny element w zawodach: kto pierwszy z bramy kamienicy dobiegnie na stację. Szczególnej inspiracji dostarczał położony opodal niej park Kolejowy. Prostokątny plac pomiędzy ulicami Widzewską, Narutowicza, POW i Składową był ulubionym miejscem zabaw chłopaków z tej części ulicy. Najczęściej bawili się w chowanego, a było to tym bardziej emocjonujące, że krycia się po krzakach absolutnie nie tolerował stróż parkowy.
Stróżem był pan Wojciech, zdaje się, Tudruj… – snuł swą opowieść Jan Karski. – Nie wiem, czy to było prawdziwe nazwisko, ale my tak je zapamiętaliśmy od starszych chłopaków. Od nich też przejęliśmy rymowankę doprowadzającą go do białej gorączki. Brzmiała: „Tudruj, dupę se wypudruj!”. Oczywiście należało krzyczeć z takiej odległości, aby mieć szansę ucieczki. Kto nie zdążył, dostawał od Tudruja pasem po tej części ciała, co to stróż miał sobie wypudrować.
Chłopaki kopały także szmaciankę, ale rzadko udawało się to robić dłużej niż kwadrans, bo zaraz nadciągał Tudruj i pędził ich na cztery wiatry. Mały Kozielewski, powszechnie zwany Koziołkiem, nie miał wielkiego talentu piłkarskiego. Do drużyny wybierano go w trzeciej, czwartej kolejności. Niekwestionowanym gwiazdorem był niejaki Kobylarz. Przewyższał wszystkich o głowę i był niezwykle silny. Odbierał piłkę przeciwnikom łatwo, a turbował dotkliwie. Mało kiedy przyjmował do wiadomości, że kogoś sfaulował. Oczywiście każdy chciał być z nim w jednej drużynie.
Któregoś dnia trafił do niej i Janek. Po kolejnej dynamicznej akcji Kobylarza kopnięta przez niego szmacianka poszybowała w kierunku alejki, którą szły elegancka kobieta z dziewczynką. Obie jadły lody.
Z przerażeniem śledziliśmy lot piłki. Trafiła w kapelusz tej pani, ten spadł na lody, a potem wraz z nimi na ziemię. Kobieta podniosła krzyk, dziecko zaczęło płakać. Tudruj już nadbiegał. Klął jak szewc, zmierzając w kierunku Kobylarza. Kiedy mnie mijał, moja noga automatycznie, bez mojej wiedzy wysunęła się w bok. Poczułem uderzenie buta i zobaczyłem walącego się na trawnik stróża. Podciąłem go. Tak mnie to przeraziło, że rzuciłem się do ucieczki. Nim się podniósł, dystans był już zbyt duży, by mnie dogonić. Krzyczał, że mnie zna i kiedyś dopadnie. Do domu wracałem okrężną drogą, oglądając się za siebie… – opowiadał.
Park Kolejowy jako miejsce zabaw był na jakiś czas spalony. Chłopaki straciły też szmaciankę. Janek stał przed bramą kamienicy, nie wiedząc, co ma robić, kiedy podszedł do niego Kobylarz.
– Koziołek, cwaniak jesteś. Jakby nie ty, Tudruj by mnie dostał. Możesz do mnie mówić Wicek. – Wyciągnął rękę.
Był to oczywisty zaszczyt. Nikt z kolegów nie znał imienia Kobylarza, a jego nazwisko funkcjonowało jako podwórkowa ksywa. Tak rozpoczęła się bliższa znajomość Janka Kozielewskiego z Wincentym Kobylarzem. Przybierała różne fazy i przetrwała do gimnazjum. Miała też walor poznawczy. Dzięki niemu Janek zobaczył, jak żyją niziny społeczne, o których istnieniu oczywiście wiedział, ale kontaktów z nimi nie planował. Matka bez przerwy ostrzegała go przed „chłopakami z ulicy” i tym, co może wyniknąć ze styczności z nimi. O przyjaźni z Wickiem nic jej nie powiedział. Przypuszczał, że taka informacja mogłaby ją zabić.
Ojciec Kobylarza był złodziejem i właśnie siedział w więzieniu. Matka zajmowała się domem i czwórką dzieci. Pracowała jako bufetowa w podłej knajpie na Bałutach. Starszy brat Wicka miał siedemnaście lat i woził węgiel. O rok młodsza siostra uczyła się na krawcową. Z kolei młodszy brat chodził do pierwszej klasy. Rodzina zajmowała jeden pokój z kuchnią przy ulicy Składowej. Bieda aż piszczała.
Ku wielkiemu zdziwieniu odkryłem, że Wicek przy całej swojej zwalistej sylwetce, wątpliwej aparycji i ulicznym języku jest czułym synem. Zwierzył mi się kiedyś, że marzy o tym, by kupić matce… bukiet róż, kwiatów eleganckich, ale i bardzo drogich. Za jakiś czas pomogłem mu to marzenie spełnić – wspominał przy swoim ulubionym Manhattanie Jan Karski.
Własnego świata Janek uczył się oczywiście także w domu. Kiedy dopytywałem, jakie wydarzenie związane z ojcem z tego domu zapamiętał najlepiej, odpowiedział, że wizytę w garbarni, do której go zabrał.
Długo jechali dorożką gdzieś na przedmieście, potem szli, brnąc w błocie. Zakład zionął smrodem skór i garbarskich chemikaliów. Uwijali się w nim robotnicy, ze względu na temperaturę rozebrani do pasa. Używali okropnego języka, klęli bez przerwy. Janka zupełnie zszokował sposób załatwiania przez nich potrzeb fizjologicznych. Sikali do stojącego w kącie wiadra, nie robiąc sobie nic z kolegów.
Byłem poruszony tym widokiem – opowiadał. – Na moje zdumienie zareagowali śmiechem i wulgarnymi żartami. Ojciec nic nie powiedział. Kiedy wyszliśmy, poczułem się niedobrze. Walczyłem ze sobą, by nie zwymiotować. Nie pojmowałem, dlaczego mnie tu zabrał. Czułem bezsilną dziecięcą złość.
Druga część interesu, ta przy Widzewskiej, wyglądała już zupełnie inaczej. Od frontu zapraszała do środka obszerna witryna wystawowa, której głównym elementem dekoracyjnym było bogato zdobione, paradne siodło. Janek rósł z dumy, kiedy koledzy z podwórka i sąsiednich kamienic wystawali przed wystawą, gapiąc się na nią jak sroka w kość.
Siodło miało silny wpływ na dziecięce marzenia Janka. Postanowił zostać… kowbojem. Nie polskim kawalerzystą, ale amerykańskim kowbojem. Zagościł on w wyobraźni chłopca po tym, jak matka po raz pierwszy zabrała go do kina. Mieściło się ono przy ulicy Zielonej, przemianowanej potem na Legionów. Nazywało się Corso. Pokazywano film ze słynnym Eddiem Polo, gwiazdą niemego westernu, który był nieustraszonym kowbojem gromiącym Indian i bandytów. Szybko stał się idolem Janka.
Wśród łódzkich chłopaków krążyła pogłoska, że „Polo” to pseudonim aktorski, bo tak naprawdę Eddie to… Polak, który wyjechał do Ameryki i tam zrobił wielką karierę.
Święcie w to wierzyłem – mówił mi po latach. – Wyobrażałem sobie, że Eddie Polo to ktoś na miarę Józefa Piłsudskiego, który otaczany był u nas w domu kultem absolutnym za sprawą brata Mariana, jego wiernego żołnierza, i matki, która nie powiedziała o Komendancie inaczej niż „Ojciec Ojczyzny”. Oczami wyobraźni widziałem, jak Polo jedzie na koniu ulicą Kilińskiego, staje przed naszą kamienicą, a ja zdejmuję z wystawy siodło mego ojca i wręczam Eddiemu. Ten zakłada je na swego wierzchowca i ściska mi dłoń. W innej wersji zabiera mnie na konia i razem odjeżdżamy z Łodzi na Dziki Zachód.
Janek z niedowierzaniem przyjmował wariant żydowskich kolegów, że Polo nie jest Polakiem, urodził się w Wiedniu i naprawdę to on jest… Weimer czy Wyman. Nawet znali jego rodzinę z Łodzi. W domyśle: żydowską. Odwzajemniał się przechwałką, że on z kolei koresponduje z aktorem i że pojedzie do niego do Ameryki. Tak naprawdę kowboj Polo nie był ani polskiego, ani żydowskiego, ale niemieckiego pochodzenia. Wychował się w rodzinie cyrkowców i wykonywał akrobacje na trapezie. Już w Ameryce był dublerem hollywoodzkich aktorów. Postanowiono dać mu szansę aktorską, której nie zmarnował. Stał się gwiazdą tuż po pierwszej wojnie i pozostał nią do wejścia filmu dźwiękowego. Niemy film był jego sojusznikiem, bo nikt nie słyszał, jak mówi. Dźwiękowy – wrogiem, bo słyszeli wszyscy… W kinie „Corso” był królem.
Co ciekawe, właścicielem iluzjonu był Julian Szrojt, wuj Juliana Tuwima, po którym ten nosił imię. Młody Julian przesiadywał tu całymi dniami. Był ode mnie równo dwadzieścia lat starszy i kiedy ja biegałem do Corso, on już robił karierę poetycką w Warszawie, o czym w Łodzi mówiło się z dumą. Tuwim był moim „sąsiadem z ulicy”. Urodził się przy Widzewskiej 46. Jego ojciec, Izydor, pracował w banku, matka, Adela, zajmowała się domem. Moi rodzice ich znali. Matka wspominała o tym, zawsze z szacunkiem dodając, że Tuwimowie są dobrymi Polakami mojżeszowego wyznania – zapamiętał.
Walentyna Kozielewska, całkowicie skoncentrowana na swoim najmłodszym synu, prócz pasji kinowej zaszczepiła mu także niezwykły pęd do nauki pisania i czytania. Całkiem dobrze składał już litery jako pięciolatek, a rok później nie tylko czytał i pisał, ale zadziwiał recytacjami poezji Adama Mickiewicza. Bez najmniejszego problemu poszedł rok wcześniej niż rówieśnicy do pierwszej klasy Szkoły Powszechnej nr 4 przy ulicy Targowej 14. Szybko został prymusem. Był nie tylko ponad wiek rozwinięty intelektualnie, ale wykazywał także wychodzące daleko poza szkołę powszechną zainteresowania…
Oprócz aktora kowboja miał też drugiego amerykańskiego idola: Herberta Hoovera. Był on niemal rówieśnikiem Eddiego Polo. Obaj urodzili się w odstępie paru miesięcy w 1874 i 1875 roku. Znany orędownik przywrócenia Polski na mapę Europy po latach zaborów, do czego zachęcał, jak mógł, prezydenta Woodrowa Wilsona. Filantrop i organizator wielkiej pomocy dla dźwigającej się z powojennej ruiny i nędzy, zmagającej z głodem i zarazą – wreszcie wolnej i niepodległej Polski.
Matka uważała go za wybawcę i przypisywała właściwości niemal boskie. Hoover ratował polskie dzieci od głodu, walczył z epidemiami zabierającymi je masowo do grobu. Sprowadzał pomoc humanitarną, dostarczając ludziom artykułów pierwszej potrzeby, ale także organizował pomoc gospodarczą dla kraju. Dzięki niemu w 1919 roku Łódź otrzymała sześćdziesiąt milionów funtów bawełny. Potrzebowała jej jak ryba wody. Pozwoliło to rozpocząć produkcję włókienniczą, okiełznać dramatyczne bezrobocie i poskromić przestępczość, jaką rodziło. Kiedy dotarła do miasta wieść, że „bawełna już idzie”, w łódzkich kościołach katolickich i protestanckich, cerkwiach i synagogach modlono się za Hoovera. Sam zostałem zabrany na dwa czy trzy takie nabożeństwa przez matkę… – wspominał.
Wkrótce amerykańskiego dobroczyńcę Polacy zaczną upamiętniać w poezji i pieśni, a Antoni Orłowski zyska sławę poematem Herbert Hoover. W 1921 roku wiersza masowo uczyć się będą w szkołach polskie dzieci. Nie zabraknie wśród nich siedmioletniego Janka Kozielewskiego. Sześćdziesiąt pięć lat później, odwiedzając rodzinną Łódź już jako Profesor Jan Karski, nie będzie miał problemu, by z pamięci deklamować:
Herbert Hoover! Żywiciel! Dźwięk tego imienia
Wdzięcznym echem rozbrzmiewa na obu półkulach.
Gdy Europa skrwawiona szamota się w bólach,
Czyny i siły złożył bliźnim na ofiarę,
By odkupić ludzkości Kainowe grzechy. –
I przez świat z Chrystusowej miłości sztandarem
Wśród zgliszcz i trupów idzie – jak zwiastun pociechy.
Herbert Hoover! Żywiciel! Po całej Europie
Krząta się jego liczna dobroczynna armia;
Ogrody lepszych uczuć w duszach ludzkich kopie
Miliony zebrał Hoover i ciągle je zbiera,
Na dokarmianie dzieci, na cele Hoovera
Herbert Hoover to człowiek najszczęśliwszy na świecie,
Bo wielką jest i płodną jego pracy gleba!
On odczuł boleść matki, gdy zgłodniałe dziecię
Łzawą skargą na próżno domaga się chleba.
On nie z krwawym Kainem – z Chrystusem w przymierzu
Krzepi siły, podobny kojącemu snowi –
Tysiące polskich dzieci w codziennym pacierzu
Szepcze: „Boże, daj zdrowie panu Hooverowi!”.
Zakończy, dodawszy od siebie: „Amen!”. Zaciągnie się papierosem, wypuści kłąb dymu i zapyta: „Czyż to nie piękne?”.
Hoover otrzyma honorowe obywatelstwo Rzeczypospolitej i kilku miast, zostanie wyróżniony kilkoma honorowymi doktoratami, w centrum Warszawy przy Krakowskim Przedmieściu powstanie skwer Hoovera, a uświetni go pomnik Wdzięczności Ameryce dłuta Xawerego Dunikowskiego.
Wizyta Herberta Hoovera w Polsce w 1919 roku stanie się powszechną demonstracją uwielbienia. Pojawią się nawet głosy, że naród polski powinien zaproponować mu… prezydenturę.
Hoover oczywiście był zjawiskiem nie z tej ziemi. Słyszałem o tym niemal codziennie od matki, kiedy dostawałem amerykański tran. Mój brat chwalił go za to, że dla polskich policjantów wystarał się o pulę bardzo dobrej broni Colta, notabene znanej mi już dzięki filmom Eddiego Polo, choć nie wiedziałem, czy akurat takiej samej… – wracają wspomnienia.
Jak się okaże po latach, los osobiście zwiąże go z Herbertem Hooverem. Pozna także w Stanach drugiego idola z dzieciństwa – Eddiego Polo.
Miał Janek jeszcze jednego bohatera. Był to jego ulubiony pisarz.
Jak ktoś mówi, że w latach dwudziestych czy trzydziestych takie chłopaki jak ja zaczytywały się tylko Sienkiewiczem, odpowiadam: „Bzdura!”. Królem naszej wyobraźni był wtedy zdecydowanie Karol May. Wiem, jak bardzo może to być patriotycznie niepoprawne. Przecież May był Niemcem, a na dodatek siedział w więzieniu za szwindle i kradzieże, na żadnej wojnie nie walczył, a przeciw zaborcom nie konspirował. Ale jak pisał! – zapalał się.
Karol May tym się różnił od pozostałych idoli Janka Kozielewskiego: Piłsudskiego, Hoovera i Polo, że… już nie żył. Żyli jednak na łamach książek Winnetou i Old Shatterhand, którzy reprezentowali go jak najlepiej. Brat Marian nieustannie przypominał Jankowi o kryminalnej przeszłości Maya, ale nie robiło to na chłopcu szczególnego wrażenia. Już raczej to, że pochodził z biednej włókienniczej rodziny; mając niespełna rok, zapadł na ślepotę głodową, a wzrok odzyskał w wieku pięciu lat po udanej operacji okulistycznej.
O ile Henryk Sienkiewicz pisał ku pokrzepieniu polskich serc, o tyle Karol May ku porywowi serc chłopięcych – wspominał szkolne lata. – Rycerze Kmicic, Skrzetuski, Wołodyjowski i Zagłoba byli w stanie zająć uwagę polskiego czytelnika. Przy okazji chłopięcego. Dzielny Apacz Winnetou i jego biały „brat krwi” Old Shatterhand porywali wszystkich, budzili uczucia ponadnarodowe, byli uniwersalni.
May w swym pisaniu był bardzo „łódzki”. Janek dostrzegał u niego analogie do tego, co się działo w jego najbliższym otoczeniu.
Czasami przychodziło mi do głowy, że takimi Apaczami mogliby z powodzeniem być moi koledzy Żydzi… – mówił.
Życie samo pisało sceny podobne do tych z Dzikiego Zachodu…