Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 9
ОглавлениеRozdział I
Zdążyć…
Był 9 lipca 2000 roku, tuż po dziewiętnastej. Restauracja „Julian” w podwaszyngtońskim Chevy Chase w ten weekendowy wieczór nie była przepełniona gośćmi. Profesor Jan Karski mieszał w koktajlowej szklance swój ulubiony Manhattan z dwiema kostkami lodu.
Główne danie nie było jeszcze zamówione, ale obaj wiedzieliśmy, że mimo bogatego menu w grę wchodzi tylko pieczona kaczka albo wątróbka cielęca.
– Już chyba nie zdążymy… – powiedział nagle.
– Z czym?
– Z tą książką… Chyba że będę ci opowiadał stamtąd. – Uniósł w górę wskazujący palec.
Zaprotestowałem ostro. Jak zawsze, kiedy stroił sobie z tego żarty. Żarty? Nigdy nie mówił: „kiedy umrę”, „kiedy odejdę”. Pokazywał w górę.
– Obiecaj mi jedno. Gdybyśmy nie zdążyli, nie opublikujesz książki o mnie wcześniej niż po dziesięciu latach. Do wszystkiego potrzeba dystansu. Jak go nie masz, widzisz drzewa, jak go masz, widzisz las… – użył swojej ulubionej metafory.
Dodał, że powinienem zmierzyć się z tym, co ludzie będą o nim mówić, kiedy go już nie będzie.
– Sir, czy mogę już przyjąć zamówienie? – usłyszeliśmy dyskretne pytanie kelnera.
– Calf’s liver… – Profesor wybrał wątróbkę.
Pozostałem przy kaczce.
Wróciliśmy do apartamentu Profesora około dwudziestej drugiej. Długo rozmawialiśmy. Miał poczucie uciekającego czasu. Śpieszył się.
Nic nie zabija prawdy skuteczniej niż banał… – mówił. – Nie wiem, jak można opowiedzieć coś o tym „łobuzie” Karskim, tak, by uniknąć banału. Próbuj, jak chcesz. Nie będę przeszkadzał… W końcu nikt nie wie o mnie tyle co ty.
Ustaliliśmy, że przyjadę po niego w następny czwartek i zabiorę do Nowego Jorku, tam popracujemy nad książką dłużej.
Wierzyłem, że w czasie tego pobytu uda się go namówić na wizytę u doktora Richarda Oresa, znanego nowojorskiego lekarza opiekującego się wieloma weteranami. Ores pochodził z Krakowa, ocalał z Holokaustu dzięki temu, że znalazł się na liście Schindlera, po wojnie dokończył medycynę w Szwajcarii, a karierę medyczną zrobił w Ameryce. Lubili się i darzyli szacunkiem. Tylko od niego Karski przyjmował lekarstwa, nie pytając, na co są i czy mu pomogą. Drugim lekarzem, któremu okazywał podobne zaufanie, był Marek Edelman, legendarny przywódca powstania w getcie warszawskim, potem znany łódzki kardiolog i strażnik żydowskich grobów w Polsce. „Od nich mogę wziąć wszystko i nic mnie to nie obchodzi. Nawet cyjankali…” – żartował.
Cierpiał na artretyzm i zmagał się z bólem. Pojawiły się problemy z krążeniem. Opuchnięte nogi często uniemożliwiały włożenie butów. Sądziłem, że Ores przekona Karskiego do solidnych badań. Były konieczne, a on sam nie miał zamiaru pójść do swojego nowego lekarza w Georgetown University Medical Center. Uważał, że nie ma z nim zbyt wiele do załatwiania, bo w zasadzie wszystko, czego od tego lekarza oczekiwał, to przygotowanie oświadczenia woli o zaniechaniu nienaturalnych działań reanimacyjnych na wypadek, gdyby choroba przeszkodziła w samodzielnym rozporządzaniu sobą. Taki „testament życia” Jan Karski podpisał.
We wtorek 12 lipca 2000 roku około osiemnastej trzydzieści zadzwonił telefon. Z apartamentu Jana Karskiego w Chevy Chase telefonował Mariusz Handzlik, sekretarz Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Waszyngtonie. Toczył partię szachów z Profesorem. Dyplomata, najwyraźniej zaniepokojony stanem zdrowia przeciwnika – Profesor trząsł się z zimna – zadzwonił do mnie do Nowego Jorku z prośbą, abym wpłynął na niego, by zgodził się jechać do szpitala. Robiłem, co mogłem, ale przekonywanie go nie dawało rezultatu.
– Nie zawracaj pan dupy, tylko graj. Jest szach i pańska sytuacja niewesoła… – usłyszałem w tle jego podniesiony głos.
Wygrał tę partię. Około dwudziestej pierwszej, po kilku telefonicznych negocjacjach, dał się wreszcie zabrać do Georgetown University Hospital.
Następnego dnia rano Mariusz zadzwonił przed ósmą.
– Przyjeżdżaj jak najszybciej. Profesor jest nieprzytomny. Umiera. Lekarze mówią, że nie dożyje południa… Śpiesz się!
Po piętnastu minutach jechałem taksówką na Pennsylvania Station. Do pociągu wpadłem w ostatniej chwili…
Nie wierzyłem, że to wszystko dzieje się naprawdę. Przypomniałem sobie, jak w dzieciństwie, gdy komuś z moich bliskich działo się coś złego, starałem się w myślach „opowiadać”, jak bardzo jest on ważny, po to, by „zagadać” zagrożenie, sprowadzić je do niesprawiedliwego absurdu. Wcisnąłem się w kąt siedzenia i zacząłem opowieść o Janie Karskim.