Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 8
ОглавлениеLife story…
„Jeżeli już muszę, chcę pozostać w ludzkiej pamięci, a nie tylko w… książce. Nie chcę, aby o mnie pisano po to, żeby było… napisane, tylko żeby ktoś to czytał. Jestem już zbyt stary i zbyt… próżny, aby tracić czas na coś innego…” – powiedział Jan Karski, kiedy ostatecznie zgodził się na powstanie jego biografii.
Wcześniej było parę lat przekonywania. Że warto, bo ktoś na to czeka.
Z pytaniem kto, Profesor miał zawsze problem. Nie wierzył, że jest Polakom potrzebny.
„Nie umiem chodzić w stadzie, śpiewać w chórze, pierwszy rzucać kamieniem w bliźniego ani go wychwalać, bo jest z mojego plemienia. Jestem nieudany. Do tego denerwujący. Kto takich ludzi potrzebuje?” – pytał.
Oczywiście była w tym jakaś nuta kokieterii. Od kiedy zaczął przyjeżdżać do Polski po – jak sam to określał – bezkrwawej rewolucji Solidarności, był rozchwytywany przez polityków, środowiska akademickie i media. Długa nieobecność w przestrzeni publicznej oraz paradoksalnie większa rozpoznawalność zagraniczna dopominały się o jakąś kompensację. W pewnym sensie stał się nią film dokumentalny, który zrealizowałem wspólnie z Michałem Fajbusiewiczem dla TVP, oraz powierzone mi przez Profesora tłumaczenie, opracowanie i przygotowanie polskiej wersji jego wojennej epopei Story of a Secret State, pod prostszym polskim tytułem Tajne państwo. Jednak i jedno, i drugie koncentrowało się na wycinku biografii obejmującym lata wojenne, a nie jej całość.
Ta całość była frapująca dla wielu. Towarzyszyły temu zachęty, aby ją pokazać, upublicznić. Ostatecznie Profesor uległ.
Warunkiem wstępnym Jana Karskiego była możliwie wartka forma podawcza, uwolniona od – jak powiadał – „nudy” opracowania naukowego z przypisami, komentarzami i analizami porównawczymi. Sam, zajmując się nauką niemal pół wieku, rozumiał dobrze, że ograniczenia narzucane przez „aparat” literatury naukowej nie sprzyjają na ogół popularności, zaś w roli obiektu takiej analizy czuł się zdecydowanie niekomfortowo. Dlatego już na początku zdecydowaliśmy, że książka nie będzie pracą naukową, lecz biograficzną opowieścią. Profesor miał zapewne w pamięci Tajne państwo, noszące w podtytule słowo „opowieść”, a być może także sukces czytelniczy, jaki odniosło. Chciał, aby w tekście nie było żadnych przypisów, a ewentualne inne niż jego pamięć źródła – sygnalizowane w samym tekście, tak jednak, aby nie zaburzać toku narracji.
W trakcie poszukiwania jej najbardziej odpowiedniej formy powstało parę wersji narracji tego samego początkowego okresu życia. Zdecydowaliśmy się na najbliższą gustom czytelniczym Profesora. Gotowy „produkt” miał on opatrzyć swoim wstępem, tak jak polską edycję Tajnego państwa, odnosząc się do tego, co napisałem. Niestety – nie zdążył. Starałem się jednak, aby pozostało tak, jak sobie życzył. Gdyby Jedno życie udało się ukończyć za życia jego bohatera, pewnie w jego przedmowie znalazłoby się stwierdzenie, że jest to „Life story: Karski by Piasecki”. Chętnie go używał. Niestety ta opowieść pozostała niedopowiedziana.
Zasadniczym źródłem narracji jest przekaz bohatera, to, co przez lata opowiadał o sobie: tak, jak było, tak, jak zapamiętał, że było, lub może niekiedy tak, jak chciałby, aby było. Oczywiście nieocenioną pomocą były jego archiwalia, przekazane krótko przed śmiercią do Instytutu Hoovera. Potem czerpałem już z tamtego źródła, przede wszystkim dzięki życzliwości doktora Macieja Siekierskiego, dyrektora Kolekcji Wschodnioeuropejskiej. Wiele materiałów w zbiorach Jana Karskiego pochodziło z londyńskiego Instytutu Sikorskiego czy warszawskiego Archiwum Akt Nowych.
Jeżeli Profesor uznawał, że coś trzeba sprawdzić, głównie w materii nazwisk i dat, tak się działo. Starałem się także weryfikować i uściślać niektóre z faktów pojawiających się podczas pracy w formie dygresji, anegdot czy – jak to określał – „bagateli”. Mieliśmy z Profesorem wielogodzinne dyskusje na temat tego, co jest w biografii istotne i ważne, a co jest kontekstem czy ową „bagatelą”. Skutkiem czego – czy i na ile potrzebna jest weryfikacja.
Zasadniczą kwestią w obszarze faktografii wojennej był obraz wyłaniający się z Tajnego państwa. Książki, która ukazała się wyłącznie dlatego, że uwzględniała interesy i kompromisy wielu stron nią zainteresowanych.
Po pierwsze rządu RP na wychodźstwie, którego Jan Karski był wysłannikiem i emisariuszem. Chodziło o prezentację fenomenu Państwa Podziemnego, jako unikatowego w skali całego świata wojennego i jego państw podbitych. Struktury konspiracyjnej, ale ze wszelkimi atrybutami państwa suwerennego. Z władzą prawodawczą, wykonawczą i sądowniczą oraz własną armią. Reprezentowanymi także na szczeblu terenowym. Państwa – ma się rozumieć – skutecznie funkcjonującego, efektywnie stawiającego czoła okupantowi oraz posiadającego poparcie społeczeństwa. Zatem – zasługującego nie tylko na sympatię zachodnich aliantów, ale także na konkretne wsparcie. Niestety, mającego także lokalnych rywali w postaci podziemia o promoskiewskiej afiliacji, zdecydowanie wrogiego wobec rządu londyńskiego, często szkodzącego strukturom krajowym. Ta wewnętrzna dywersja miała być pokazana w książce, jednak amerykański wydawca zdecydowanie zaprotestował. Uważał, że byłoby to antagonizowanie Związku Sowieckiego – sojusznika Stanów Zjednoczonych. Chcąc nie chcąc, i autor, i jego mocodawcy musieli się z tym pogodzić.
Sam rząd w Londynie, ostentacyjnie antysanacyjny, obarczający poprzednią ekipę wszelkim złem i odpowiedzialnością za klęskę, był w najmniejszym stopniu zainteresowany prezentowaniem w książce jakichkolwiek pozytywów. Dominować miał obraz klęski. Dlatego między innymi szlak bojowy macierzystej jednostki autora jest zniekształcony. 5. dywizjon artylerii konnej ulega rozbiciu podczas ataku lotniczego na koszary 1 września 1939 roku, a dalej żołnierze panicznie wycofują się na wschód, by 17 września dostać się w ręce sowieckie pod Tarnopolem. W rzeczywistości 5. DAK walczy dzielnie do 24 września na terenie Zamojszczyzny, w ogóle nie przekraczając linii Sanu i nawet nie zbliżając się do Tarnopola. Po prostu w książce miała być sanacyjna klęska i degrengolada. Z niej autor miał się podnieść. Oczywiście dzięki politycznym „pasterzom” z rządu RP na wychodźstwie. Po latach Jan Karski mówił, że ekipa Władysława Sikorskiego i jego gabinetu przy całym zrozumiałym i usprawiedliwionym krytycyzmie wobec poprzedników często z jakąś sadystyczną satysfakcją ich poniżała i niszczyła. Wymieniał jako specyficzny symbol tego „dzieła” obóz internowania dla sanacyjnych oficerów wtrącanych tam przez służbę lustracyjną generała Sikorskiego. „Polacy Polakom rękami Polaków…” – gorzko konstatował. Echa tego pobrzmiewają w książce. Wtedy musiał na to przystać, choć był przecież „dzieckiem sanacji”. W tej biografii już nie. Koryguje ona niektóre zniekształcenia i przerysowania z Tajnego państwa. Profesor uważał, że ma u schyłku swej drogi taki obowiązek.
Po drugie, swoje pomysły na wojenną książkę miał także wydawca. Nie był on szczególnie zainteresowany, a jak podejrzewał Karski, często znudzony, niuansami Polski podziemnej i wojennej drogi bohatera. Legendarna stała się, przytaczana jeszcze w przedmowie do Tajnego państwa, sytuacja, kiedy amerykański redaktor domagał się od Karskiego wprowadzenia do książki wątku erotycznego w celu jej uatrakcyjnienia. Dążył do uproszczeń łatwiejszych w przyswajaniu dla amerykańskiego czytelnika. Niestety, nie tylko w postaci nazw geograficznych, ale czasem także faktów. Dotyczy to między innymi obozu śmierci w Bełżcu, do którego miał wejść autor. Do tych kompromisów są odniesienia w Jednym życiu.
Po trzecie, w Tajnym państwie występował kamuflaż personalny, rozszyfrowywany w napisanym przeze mnie Kluczu, pokazującym, kto jest kim. Częściowo pozmieniane zostały nazwy miejscowości oraz sytuacje. Chodziło o nienarażanie ludzi w okupowanym kraju. W tej książce już takiej potrzeby nie było.
Mówiąc krótko, obraz wojennej drogi Jana Karskiego pokazany w Tajnym państwie został skorygowany i przybliżony rzeczywistości. W ścisłym słowa znaczeniu nie jest to książka w pełni dokumentalna. Autor opisywał zresztą część wszystkich ograniczeń i kompromisów związanych z powstawaniem książki w swoim raporcie w Londynu.
Również Jedno życie nie jest książką dokumentalną w pełnym znaczeniu tego słowa. Jest natomiast fabularyzowaną opowieścią biograficzną, bliską prawdy na tyle, na ile się to udało osiągnąć.
Po śmierci Jana Karskiego, kiedy on sam już nie mógł mi pomóc, musiałem zwrócić się o pomoc do innych osób. Dziękuję im w osobnym miejscu, teraz wymieniając tylko jego żyjących najbliższych spośród rodziny. Obie siostry: cioteczną Edwardę Natkańską i stryjeczną, studwuletnią nestorkę rodu Jadwigę Lenoch-Bukowską. Przede wszystkim zaś doktor Wiesławę Kozielewską-Trzaskę, bratanicę Jana Karskiego i jego córkę chrzestną. Pełną determinacji strażniczkę godności rodziny.
Przy temacie rodzinnym pewien wątek bliski temu nurtowi musi być poruszony… Zbierając materiał, zmagałem się z ortodoksją Profesora w kwestii spraw sentymentalno-uczuciowych. Uważał on, że dżentelmen w ogóle nie powinien mieć tej sfery życia. Z czasem łagodził stanowisko. Definiował kategorie związków przelotnych, dramatycznych i małżeńskich. Początkowo uważał, że jeżeli już, to możemy pisać tylko o jego drugim małżeństwie. Pierwsze bowiem się rozpadło, a on nie chce nawet wymieniać imienia i nazwiska żony, bo nie wie, jak odniosłaby się do tego jej rodzina. Ostatecznie podał. O swoich trzech narzeczonych nie chciał mówić w ogóle. Bo nie był pewien, czy one by… chciały. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że dwie zostawiły go przed wojną, a jedną – on, kiedy po wojnie pozostał w Ameryce. Cierpliwość popłacała.
Liberalizując standardy, zapytał kiedyś, czy „urządza mnie”, jeśli opowie o narzeczonych, ale… bez nazwisk. Oczywiście przystałem. Optymistycznie zakładałem, że kiedyś może mi je poda. Na sześć tygodni przed śmiercią, podczas podróży do Polski, podał jedno. Było to podczas uroczego przedstawienia dedykowanego Édith Piaf w warszawskim teatrze Ateneum. Niestety po powrocie do Waszyngtonu słabł już na zdrowiu, a zupełnie przybiła go wiadomość o śmierci księdza profesora Józefa Tischnera – pierwszego laureata Nagrody Orła Jana Karskiego. Narzeczona z lwowskich czasów studenckich sprzed sześćdziesięciu pięciu lat stała się jakby mniej ważna. Kiedy pisząc, starałem się zweryfikować usłyszane nazwisko wspólnie z wybitnym specjalistą od historii Lwowa i Uniwersytetu Jana Kazimierza profesorem Adamem Redzikiem, ten mimo wysiłków nie potrafił tego zrobić. Zwrócił mi uwagę, że mogło chodzić o inną osobę, odpowiadającą postaci sportretowanej w książce. Nie zdecydowałem się na dokonywanie zmiany. Zostało, jak usłyszałem pod wpływem impulsu, jakiemu uległ Jan Karski, któremu odtwarzająca Édith Piaf Katarzyna Groniec przypomniała nagle lwowską miłość.
Przykład ten zdaje się pokazywać, że bohater tej książki miał dobrze strzeżone strefy osobistej pamięci, do których znalezienie „kodu dostępu” było niełatwe, a często niemożliwe. Zwykle im bardziej próbowało się czegoś dociec, tym bardziej wywoływało to w Profesorze jakąś chłopięcą przekorę. „Jestem uparty jak kozioł. Nazwisko Kozielewski zobowiązuje” – żartował. Wtedy najlepiej było udawać brak zainteresowania. Istniała duża szansa, że sam powróci do tematu.
Z czasem stawało się to wszystko jakimś rodzajem gry. Nie powiem, że niewciągającej. Była to gra na jego warunkach. Opowiedział o sobie, ile chciał, dopowiedziałem, ile mogłem.
Przed wyjściem na kolację, która miała się okazać ostatnią, jaką zjedliśmy razem, nagle zaczął opowiadać o czasie swojej przyjaźni z młodymi debiutantami z Broadwayu: kompozytorem Leonardem Bernsteinem, choreografem Jerome’em Robbinsem i tancerzem Johnem Krizą. Wchodzili w 1944 roku na rynek swym głośnym musicalem Fancy Free. Jan Karski zaś – na rynek czytelniczy swym Story of a Secret State. Byli młodzi, pełni radości życia i fantazji.
Wiedziałem, w jakim kierunku zmierza opowieść. Znałem ją. Musiało w niej dojść do śmierci Johna. Kiedy już dobiegał sześćdziesiątki, a karierę tancerza miał za sobą, wypłynął na wody Zatoki Meksykańskiej tak daleko, aby nie móc już wrócić. Utonął. Było to w 1975 roku. Tyle że on o tym, jak umrze, miał opowiedzieć Janowi trzydzieści lat wcześniej.
„Nic o mnie nie wiesz...” – powiedział.
Nie wiem, czy gdyby przeczytał tę książkę, miałby inne zdanie.
Jedno życie składa się z trzech części. Pierwsza, do wybuchu wojny, nosi tytuł Madagaskar, bowiem Jan Karski uważał, że Polska prąca do posiadania Madagaskaru mentalnie sama się nim surrealistycznie stawała. Druga, wojenna, część to Inferno. Piekło. Trzecią, obejmującą czasy powojenne, jest Manhattan. Nie tylko jednak z powodu wyspy, która jest kwintesencją Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych, ale także ukochanego koktajlu bohatera o tej samej nazwie.
Kierując książkę do rąk Czytelnika, chcę się podzielić swoim obrazem Jana Karskiego, dziękując mu za lata serdecznej przyjaźni.
Nie muszę dodawać, że za wszelkie niedostatki tego obrazu odpowiedzialność ponosi tylko –
autor