Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 12
ОглавлениеRozdział IV
Adres
Szczury spadały z nieba. Czteroletni Srulek Wajs gotów był przysiąc, że lecą wprost ze słońca. Patrzył w jego świetlistą kulę, starając się jak najdłużej nie zamknąć oczu, kiedy dostał szczurem w głowę. Krzyknął tylko i przewrócił się. Z szałasu wybiegła Małka, jego matka, i podbiegła do dziecka z krzykiem przerażenia. Dostała szczurem w plecy. Gdzieś z góry dobiegło: „Ej, ty, Żydzie w szałasie, twoja dusza we kwasie”. I śmiech. Małka wrzasnęła: „Poznam was, łobuzy!”. Gryzoń spadł obok jej nóg. Inny głos wołał z góry: „Ej, ty, Żydzie w namiocie, twoja dusza na płocie”.
Dobiegły odgłosy szamotaniny. „Koziołek, ty zdrajco! Z Żydami trzymasz!? Oddaj worek!” – krzyczał chłopięcy głos.
Odkąd pamiętał, gdy przychodziło Święto Kuczek, Żydzi stawiali na podwórzu ich kamienicy swoje namioty na pamiątkę koczowania po wyjściu z niewoli egipskiej. Zawsze wzbudzało to rozmaite reakcje polskich współlokatorów. Żydowskie szałasy w studni podwórka były dobrze widoczne z okien klatki schodowej. Nie tylko zresztą widoczne. Sklecone z desek, przykryte gałęziami, były też łatwo dostępne. Kiedy rzuciło się coś z drugiego, trzeciego piętra, bez trudu wpadało to przez „dach” do środka. Zabawa była, kiedy nie tylko wpadło, ale też przestraszyło przebywających w szałasie. Najlepsze do tego były zdechłe szczury.
Nie brakowało ich w piwnicach. Mieszkańcy kamienicy walczyli z nimi wszelkimi sposobami. Najczęściej podkładając resztki jedzenia z trucizną. Potem zbierało się trupy gryzoni i wyrzucało na ulicę. W Kuczki można je było rzucać z okien do żydowskich szałasów. Było to ulubione zajęcie chłopaków. Po każdym celnym trafieniu podnosiły się wrzaski przerażenia i oburzenia, a z namiotów wypadali Żydzi, złorzecząc napastnikom.
Problemem był Koziołek, jak na podwórku nazywali małego Kozielewskiego. Nie tylko nie chciał rzucać szczurami w Żydów, ale jeszcze innym nie pozwalał.
Polscy lokatorzy kamienicy, choć na ogół zgadzali się, że Żydom nie powinno się przeszkadzać w świętowaniu, to jednak nie reagowali zdecydowanie na poczynania swoich latorośli. Dość osobliwym wyjątkiem była Walentyna Kozielewska. Kiedy Janek zapytał ją, co się wyprawia na podwórzu, dostał lekcję ekumenizmu. „Widzisz, chłopcze, Pan Bóg jest jeden. Jeden dla wszystkich. Dla nas, dla Niemców, Rosjan, Chińczyków, Arabów, Żydów. Każdy wierzy w Niego po swojemu, inaczej się modli, o innym czasie. Nie wolno nikomu dokuczać dlatego, że inaczej się modli. Teraz nasi sąsiedzi świętują na pamiątkę tego, że Pan Bóg wyprowadził ich z egipskiej niewoli. Jak uciekali, mieszkali w podobnych szałasach. Nie wolno im dokuczać. Kto tak robi, popełnia grzech. Pan Bóg ukarze tych, co podnoszą rękę na święto naszych sąsiadów, a będzie Mu miły każdy, kto łobuzom przeszkodzi. Masz gnać tych, co rzucają szczury. Masz mi mówić, kto to robi!” – kładła mu do głowy.
Słuchałem tego z wypiekami na twarzy – wspominał po latach. – Matka mówiła to głosem tak poważnym, że aż… strasznym. I wtedy doznałem olśnienia. Przecież ci Żydzi w szałasach mogliby być… Indianami u Karola Maya. Jak będę ich bronił, to tak, jakbym walczył po stronie Apaczów, których napadają złe blade twarze.
Chłopak wziął to sobie do serca. Pilnował klatki schodowej, wypatrując chłopaków skradających się z workiem kryjącym szczurze truchła. Gdy za pierwszym razem próbował perswazji wobec trzech starszych kolegów, używając argumentów matki, dostał kopniaka, a kiedy nie dawał za wygraną i dalej wyrywał im worek, otrzymał celne trafienie w nos. Zaczęła się szarpanina. Janek zaczął głośno wykrzykiwać imiona rzucających szczurami. To najwyraźniej zaskoczyło napastników i zwiali.
Do domu wracał z poczuciem bohatersko wypełnionej misji. Nie był pewny, czy powinien chwalić się matce. Nie było potrzeby. Słyszała krzyki z klatki schodowej. Wystarczył rzut oka na poszarpane ubranie i pokiereszowaną twarz syna. „Idź się umyj i przyjdź coś zjeść” – usłyszał. W kuchni czekała wielka kromka chleba z masłem i wiśniowymi konfiturami, dość rzadki, ulubiony delikates Janka. Matka stała z butelką wody utlenionej i kawałkiem gazy. Przemyła zadrapania na twarzy chłopca. „To był dobry uczynek” – powiedziała.
Nie zawsze jednak Janek musiał występować przeciwko starszym. Zabawa podobała się także szczeniakom niechodzącym jeszcze do szkoły. Z tymi ośmiolatek radził już sobie bez trudu.
Koziołek czuł się obrońcą Żydów-Apaczów. Oczywiście chłopaków definitywnie do rzucania szczurami nie zniechęcił. Starsi jednak starali się nie robić tego w obecności Janka. Woleli, aby Żydzi nie słyszeli ich nazwisk wykrzykiwanych na całą klatkę schodową. Zapewne działał na ich wyobraźnię brat chłopaka w mundurze oficera policji, który często odwiedzał rodzinę. Młodsi zwyczajnie się go bali.
Kuczki trwały tylko tydzień i „gra” w szczury kończyła się, gdy żydowskie szałasy znikały z podwórza.
Postawa chłopca zwróciła uwagę żydowskich lokatorów. Zaczęli darzyć go wyraźną sympatią. Jeden z nich, Saks, spotkawszy kiedyś Janka na klatce schodowej, zaprosił go do swojego mieszkania. Poprosił, aby usiadł przy stole i poczęstował go czekoladą Sucharda – przedmiotem westchnień każdego dziecka, i na ogół – z powodu ceny – tylko westchnień. „Kawaler wie, że jesteśmy Żydami… Kawaler też wie, że świętujemy od piątku wieczór do soboty wieczór. Czy zechciałby kawaler wtedy coś dobrego dla nas uczynić? Gdyby kawaler się zgodził, byłbym bardzo wdzięczny i zrewanżował się na ciastko lub kino. Co kawaler powie?”
Koziołek był oszołomiony. Nikt dotąd nie zwracał się do niego „kawaler”, i to raz po raz. Nikt z dorosłych dotąd w taki sposób go o nic nie prosił. Nikt nie proponował za jego pracę pieniędzy. Zgodził się. Bił się z myślami, czy powiedzieć matce. Na wszelki wypadek postanowił nic nie mówić.
W piątek o piątej po południu poszedł do sąsiadów. Okazało się, że oczekiwania nie przekraczają jego możliwości. Miał pilnować ognia pod piecem kuchennym, na którego blasze i w piekarniku stały garnki i brytfanny ze świątecznymi daniami, przynieść nowy świecznik z pozapalanymi świecami, kiedy się wypalą w starym, a kiedy zrobi się ciemno za oknem, pozapalać światło. Janek wykonywał wszystko z wielkim przejęciem, z nie mniejszą ciekawością podglądając przy okazji, co w szabasowy wieczór robią gospodarze. Na koniec pan domu poprosił go… o włączenie patefonu. Chłopak widział już to urządzenie u brata Mariana, ale ten nie pozwolił mu się do niego nawet zbliżyć.
Saks poprosił, aby pokręcił korbą naciągającą sprężynę napędu, położył płytę, ustawił na niej głowicę i uruchomił. Chłopiec robił to z taką determinacją i skupieniem, jakby miało od tego zależeć jego… życie. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w błyszczącą nazwę „Victor” na obudowie. Płyta zaczęła się kręcić, popłynęła muzyka…
– Bardzo kawalerowi dziękuję za uprzejmość… Na kredensie jest coś dla kawalera… – usłyszał.
Zobaczył jakieś małe zawiniątko w bibułce. Wziął je i rakiem wycofał się do przedpokoju. Na klatce schodowej rozwinął je i zobaczył cztery monety dwudziestogroszowe.
Myślałem, że śnię. Dwadzieścia groszy kosztowało najlepsze ciastko w cukierni na Piotrkowskiej, a za dwadzieścia pięć groszy kupowało się najtańszy bilet do kina „Corso”. Tyle samo kosztował bochenek chleba, jajko pięć groszy, a gazeta dziesięć. Nie mogłem wprost uwierzyć, że zarobiłem takie pieniądze. Nie chcąc ich wydawać na byle co, na razie postanowiłem je odkładać – mówił.
Pierwszym zakupem, jakiego dokonał, było dziewięć pięknych róż po dziesięć groszy za kwiat, które zaniósł Kobylarzowi, by ten mógł spełnić swe marzenie. Wicek w pierwszym odruchu nie chciał ich przyjąć, podejrzewając, że Koziołek je komuś… ukradł. Potem był zachwycony i obiecał, że odtąd będzie obijał wszystkich chłopaków, jacy dokuczą czymkolwiek Jankowi. To umiał naprawdę dobrze.
Szabesgojowanie miało się zapisać w pamięci chłopca w jeszcze jeden szczególnie dramatyczny sposób. W 1922 roku święto Chanuka, uchodzące powszechnie za żydowski odpowiednik Bożego Narodzenia, rozpoczynało się 14 grudnia w czwartek. Janek pomagał w piątek, a do Saksów dodatkowo poproszono go także na sobotę.
Była może godzina szósta po południu, kiedy włączone przed chwilą radio podało wiadomość: „Prezydent Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz zamordowany!”. Wszyscy oniemieli… – wspominał ten wieczór Profesor Karski.
Po dłuższej chwili gospodarz wydusił uwagę, że to wielka tragedia, a w ogóle to biedny jest ten kraj, gdzie Polak zabija Polaka.
Janek pobiegł do domu. Na klatce schodowej stali już sąsiedzi i mówili tylko o tym. Walentyna Kozielewska też już wiedziała.
Od początku grudnia Polska żyła pierwszymi w historii wyborami prezydenta, które wywoływały wielkie emocje. Elekcji głowy państwa dokonywało Zgromadzenie Narodowe, składające się z wyłonionego w listopadowych wyborach Senatu i Sejmu I kadencji, który zastąpił pracujący do 1919 roku Sejm Ustawodawczy. Ogółem w ławach sejmowych zasiadło wtedy aż trzydziestu pięciu posłów żydowskich, reprezentujących wszystkie odłamy społeczne i polityczne tej mniejszości. Po raz pierwszy dostał się do niego ortodoksyjny Żyd, znany rabin Majer Szapira, lider religijnej partii Aguda Israel. Przez wielu Żydów uznawany był za mędrca i proroka. Znalazło to potwierdzenie, kiedy stworzył Jesziwę Mędrców Lublina, uczelnię rabinacką słynną na cały świat. Do Sejmu wybrany został także inny reprezentant Agudy, łódzki przemysłowiec Lejb Mincberg, właściciel słynnej fabryki wstążek przy naszej ulicy i założyciel Banku Kupiecko-Kredytowego. Był nie tylko jednym z najbardziej znanych łódzkich starozakonnych, przez lata grającym pierwsze skrzypce w radzie gminy żydowskiej, ale i postacią powszechnie znaną w mieście, angażującą się w wiele przedsięwzięć komunalnych i charytatywnych. Do tego wierny zwolennik Józefa Piłsudskiego, którego uważał za zbawcę Polski.
Mincberg od czasu do czasu bywał także w naszej kamienicy, gdzie miał dobrych znajomych. Przyjeżdżał automobilem, czarnym, lśniącym Fordem, co zawsze dla nas, chłopaków, było wydarzeniem. Z przejęciem oglądaliśmy pojazd ze wszystkich stron, a szofer, niezwykle przejęty rolą, nie pozwalał dotykać karoserii, bo „się paluchy poodbijają i będzie musiał pucować”.
Dla naszych żydowskich sąsiadów Mincberg był wyrocznią, a jego pozycja polityczna gwarantowała ochronę przed zagrożeniami otoczenia. Tymi znanymi i potencjalnymi. Jego wybór do Sejmu przyjęto powszechną radością, tak samo jak rabina Szapiry. W wyborach prezydenckich Żydzi zamierzali popierać kandydata, który będzie im równie przychylny jak Piłsudski… – przybliżał tamten czas.
Naturalnym żydowskim wyborem numer jeden był znany językoznawca profesor Jan Baudouin de Courtenay, potomek spolonizowanej szlachty francuskiej, znany z sympatii dla Żydów, autor niekonwencjonalnego pomysłu, aby we wszystkich szkołach żydowskich nauczać obowiązkowo języka polskiego, a w polskich – jidysz.
9 grudnia 1922 roku rozpoczęła się gra prezydencka, przypominająca film sensacyjny. W pierwszej turze wygrywa kandydat katolicko-narodowy Maurycy hrabia Zamoyski z dwustu dwudziestoma dwoma głosami. Wspierany przez Józefa Piłsudskiego i część ludowców Stanisław Wojciechowski ma sto pięć głosów, tylko dwa mniej niż Baudouin de Courtenay. Gabriel Narutowicz, przybyły po odzyskaniu niepodległości ze Szwajcarii znany inżynier hydrolog, potem minister robót publicznych i spraw zagranicznych, uzyskuje poparcie sześćdziesięciu czterech głosujących. Najmniejsze poparcie ma faworyt socjalistów Ignacy Daszyński (czterdzieści dziewięć głosów). Druga runda. Zamoyski – dwieście dwadzieścia osiem głosów. Wojciechowski – sto pięćdziesiąt trzy. Trzeci, ku zaskoczeniu wszystkich, jest Narutowicz ze stu pięćdziesięcioma jeden głosami, dzięki przeniesieniu na niego poparcia elektorów głosujących dotąd na Baudouina de Courtenaya. Ten ostatni poprosił o taki manewr, przewidując, że może to zwiększyć szansę powstrzymania Zamoyskiego. Baudouin de Courtenay dostaje już tylko dziesięć głosów. Daszyński zaś zaledwie jeden i odpada. Trzecia runda. Zamoyski powtarza rezultat. Narutowicz jest już drugi ze stu pięćdziesięcioma ośmioma głosami. Za nim, o osiem głosów mniej, Wojciechowski. Baudouin de Courtenay z pięcioma odpada. Czwarta runda, którą podobno poprzedza gwałtowny nacisk na Narutowicza, aby się wycofał na rzecz Wojciechowskiego. Zamoyski otrzymuje dwieście dwadzieścia cztery głosy. Narutowicz – sto siedemdziesiąt jeden. Wojciechowski z poparciem stu czterdziestu pięciu parlamentarzystów odpada. Przed piątą rundą emocje sięgają zenitu. Endecja walczy o zwolenników Wojciechowskiego. Ten jednak udziela wsparcia Narutowiczowi. Finał. Narutowicz otrzymuje dwieście osiemdziesiąt dziewięć głosów, Zamoyski – dwieście dwadzieścia siedem.
W kraju zapanowały zdumienie i „patriotyczna” histeria. Ruszyła jazgotliwa kampania prasowa oskarżająca Narutowicza o wszystko, co najgorsze. Przede wszystkim, że nie jest katolikiem, tylko wolnomularzem, a wybrali go nie-Polacy. Samo zło. Oczywiście inne nastroje panowały w kamienicy przy Widzewskiej 71. Tam wybór Narutowicza przyjęto z radością i nadzieją.
Brat wspominał, że Komendantowi bliski był jako prezydent Wojciechowski, ale kiedy odpadł, stawiał już na Narutowicza. Podobnie zdecydowana większość piłsudczyków. Był to także faworyt mojej mamy… – opowiadał.
Endecja natychmiast podniosła larum, ogłosiła, że Polska znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu w związku z demokratycznym wyborem pierwszego prezydenta po latach niewoli. Wyprowadziła ludzi na ulice Warszawy i całego kraju. Z balkonu swego mieszkania przy Alejach Ujazdowskich do tłumu przemawia generał Józef Haller. Padają słowa:
Rodacy i towarzysze broni! Wy, a nie kto inny, piersią swoją osłanialiście, jakby twardym murem, granice Rzeczypospolitej, rogatki Warszawy. W swoich czynach chcieliście jednej rzeczy, Polski. Polski wielkiej, niepodległej. W dniu dzisiejszym Polskę, o którą walczyliście, sponiewierano. Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i przybiera jak fala.
Fala ta zmierza już w jednym kierunku. Narodowa Demokracja oficjalnie ogłasza, że nie zaakceptuje żadnego rządu, który został utworzony przez „prezydenta narzuconego przez obce narodowości: Żydów, Niemców i Ukraińców”. Publicznie wzywa się do niedopuszczenia do zaprzysiężenia głowy państwa.
W takiej atmosferze marszałek sejmu Maciej Rataj ogłasza zaprzysiężenie na 11 grudnia. Dzień wcześniej przybywa do mieszkającego w willi w Łazienkach Gabriela Narutowicza z informacją o nastrojach. Prezydent elekt odpowiada, że w zaistniałej sytuacji nie ma nawet mowy, aby zrzekł się honoru, jaki powierzyła mu Polska. Rataj proponuje specjalną ochronę willi i okolic Łazienek lub w ogóle wyprowadzkę w inne miejsce. Nie wie, że kilka godzin wcześniej do Narutowicza telefonowała już marszałkowa Aleksandra Piłsudska z zaproszeniem do Belwederu. Nalegała, aby zamieszkał tam jeszcze przed zaprzysiężeniem.
Narutowicz odmawia Ratajowi i przeprowadzki, i wystawienia specjalnej ochrony. Nie chce postępować jak tchórz i uciekinier. Odpowiedź brzmi: „Gdyby się tu wdarli, będę strzelał. Ale tylko wtedy, jeśli zechcą coś zrobić memu chłopcu. A do sejmu pojadę! Przecież nie wolno mi się cofnąć!”.
Zrobił, jak zapowiedział. By zostać zaprzysiężonym, prezydent elekt musiał być w sejmie obecny. Przeciwnicy skoncentrowali się zatem na tym, aby dojechać nie mógł, a gdyby mu się to udało, by na sali nie było wymaganego kworum poselskiego, przed którym miał składać przysięgę. Tłum blokował więc wszystkie przejścia do budynku. Przebywający w nim posłowie prawicy wskazywali innych posłów, których zatrzymywano. Byli bici. Policja nie reagowała.
Aleje Ujazdowskie, którymi Narutowicz miał jechać otwartym powozem w asyście szwoleżerów, zablokowano na wysokości alei Róż wysoką barykadą z ławek i skrzyń na śmieci. Znów przy braku reakcji policji. Tuż przed wyruszeniem do sejmu prezydent elekt dowiedział się, że mający mu asystować premier Julian Nowak zrejterował. Asysty podjął się więc szef protokołu dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych hrabia Stefan Przeździecki. Kiedy powóz z Narutowiczem dotarł do barykady, musiał się zatrzymać. W kierunku Narutowicza poleciały kule śnieżne, bryły lodu, laski. Jeden z demonstrantów podbiegł do powozu, wspiął się na stopień i chciał uderzyć prezydenta elekta laską w głowę. Kiedy ten spojrzał mu prosto w oczy i zapytał: „Dlaczego?”, bandyta zrezygnował. W tym samym czasie dowódca oddziału szwoleżerów domagał się od dowódcy kordonu policji, aby zamiast stać i się gapić, rozebrali barykadę. Po gwałtownej wymianie zdań i groźbie złożenia meldunku na dowodzącego, który niechybnie „wyleci z roboty na pysk”, policjanci wzięli się do roboty z pomocą szwoleżerów.
Gabriel Narutowicz dotarł do sejmu spóźniony dziewięć minut. Wszedł na salę obrad witany przez marszałka Rataja, którego wcześniej posłowie prawicy usiłowali przekonywać, że Narutowicz, który w podaniu o paszport szwajcarski napisał, że jest „bezwyznaniowy”, nie może złożyć przysięgi na Ewangelię, a nawet gdyby to uczynił, to nie będzie ona ważna w świetle prawa boskiego i państwowego. Po stwierdzeniu kworum przysięga została przyjęta. Obecni posłowie zgotowali prezydentowi RP owację na stojąco.
Jeszcze tego dnia minister spraw wewnętrznych Antoni Kamieński złożył dymisję, uzasadniając ją tym, że podległa mu policja nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa głowie państwa. Była to dymisja – rzec by można – prorocza.
Kamieński był poprzednio wojewodą łódzkim. Wrócił do kraju po odzyskaniu niepodległości z Austrii, gdzie ukończył studia metalurgiczne i pracował w hucie. W Polsce też organizował pracę hutnictwa, został jednak „wzięty” do administracji państwowej. Wojewodował w Łodzi trzy lata, potem nagle awansował na szefa spraw wewnętrznych. Chyba nigdy o to nawet nie zabiegał. Jak mówił brat, na robocie policyjnej się nie znał ani też autorytetu w niej nie miał. Zachował się jednak honorowo, ustępując ze stanowiska. Komendant główny policji Wiktor Zygmunt Sas-Hoszewski i komendant stołeczny Bronisław Sikorski najwyraźniej nie mieli sobie nic do zarzucenia i w ślady ministra iść nie zamierzali. Brat zawsze uważał, że ich amatorstwo doprowadziło do tragedii. Nowy minister spraw wewnętrznych ich i kilku innych wysokich oficerów policji niebawem zdymisjonował – wspominał po latach Profesor Karski.
Życie tymczasem toczyło się dalej. W Belwederze 14 grudnia 1922 roku naczelnik państwa Józef Piłsudski przekazał urząd Gabrielowi Narutowiczowi. Ceremonia odbyła się w obecności marszałków sejmu i senatu Macieja Rataja i Wojciecha Trąmpczyńskiego oraz premiera Juliana Nowaka, który tu już nie miał oporów asystować. Naczelnik wzniósł historyczny toast, stojąc w postawie zasadniczej:
Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle szczęśliwy, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierwszego Obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie! Jako jedyny oficer polski czynnej służby, który dotąd przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej niech żyje!
Wcześniej wydrukowaną treść toastu od razu przekazano prasie. Chodziło bez wątpienia o uspokojenie nastrojów przez odwołanie się do autorytetu Piłsudskiego, który jednoznacznie określał swój stosunek do urzędu prezydenta oraz pierwszego nań wybranego w niepodległej Polsce. Miało to stworzyć także warunki do budowania nowego rządu, w którym Narutowicz widział szeroką reprezentację wszystkich sił politycznych.
Pierwszego dnia urzędowania w Belwederze, 15 grudnia, prezydent znalazł wśród stosu korespondencji trzy anonimy grożące mu śmiercią, wysłane z Wilna, Lwowa i Warszawy. Ten ostatni takiej treści:
Szanowny Panie Ministrze! Wobec wyboru pana ministra na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego, będąc pewnymi, że pan minister będzie ugodowcem, będzie zmuszony wywdzięczać się blokowi mniejszości, że p. minister nie stworzy rządu o silnej ręce, rządu, że tak powiemy, poznańskiego, wreszcie, że pan minister śmiał przyjąć ofiarowaną sobie kandydaturę, grozimy panu ministrowi jak najfantastyczniejszym mordem politycznym. Z poważaniem polski faszysta.
Narutowicz podobno groźbami się nie przejął. Rozmawiając jednak z Leopoldem Skulskim, swoim przyjacielem myśliwym, który przyjechał namówić go na krótkie polowanie, poprosił go, aby w razie nieszczęścia ten zaopiekował się jego dziećmi.
Dzień 16 grudnia Gabriel Narutowicz rozpoczął od… aktu łaski dla więźnia skazanego na śmierć za zabójstwo. Uważał to za dobry znak dla swojej prezydentury. Był to pierwszy i jedyny – jak się miało okazać – dokument podpisany za jego urzędowania.
Potem udał się na spotkanie z metropolitą warszawskim kardynałem Aleksandrem Kakowskim, zabraniając informowania ochrony policyjnej o swoim rozkładzie dnia. Hierarcha był życzliwy wyborowi Narutowicza na prezydenta i bezwzględnie potępiał ataki na niego, choć Narutowicz był bezwyznaniowcem i wolnomularzem. Podczas spotkania kardynał określił prezydenta mianem człowieka prawego i wybitnego oraz prosił o zniesienie upokorzeń dla wspólnego dobra, gawiedź uliczna i zjadliwa prasa to przecież nie cała Polska.
Zadowolony ze spotkania i podtrzymany na duchu Narutowicz udał się do Zachęty na otwarcie wystawy malarstwa. O tej wizycie także zabronił informować policję. Po przywitaniu przez kierownictwo galerii i szefa protokołu dyplomatycznego prezydent udał się do sali wystawowej wśród oklasków i wiwatów przybyłych gości. Przywitał się z artystami oraz zamienił kilka zdań z ambasadorem brytyjskim i jego małżonką. Pogratulowała ona Narutowiczowi prezydentury, a ten odparł, że bardziej odpowiednie byłyby… kondolencje.
W chwili gdy prezydent oglądał obraz Szron Teodora Ziomka, padły trzy strzały. Narutowicz upadł na ziemię. Strzelał z odległości metra Eligiusz Niewiadomski, przeciętny malarz, zjadliwy krytyk sztuki i gorliwy narodowiec. Dał się rozbroić, nie stawiając oporu. Szybko przybyły lekarz stwierdził krwotok wewnętrzny i zatrzymanie akcji serca. Prezydent Rzeczypospolitej nie żył.
Ta właśnie wiadomość, którą usłyszałem przez radio w mieszkaniu sąsiadów, dosłownie mnie ogłuszyła. Co ciekawe, była ona wstrzymywana przez władze. Do prezydenta strzelano około 12.15. Kwadrans później w kościele na placu Trzech Krzyży rozpoczynały się uroczystości pogrzebowe robotnika zabitego w zamieszkach ulicznych, zwolennika Narutowicza. Władze przestraszyły się, że gdyby do zebranych kilkudziesięciu tysięcy ludzi dotarła wiadomość o zamordowaniu prezydenta, doszłoby do regularnej wojny domowej. Kazano zamknąć wszystkich obecnych w Zachęcie oraz nie informować prasy i radia do czasu, kiedy pogrzeb robotnika się nie zakończy. Dowiedziałem się o tym dopiero dużo później. Marian oceniał decyzję jako rozsądną. Był jednak bardzo krytyczny wobec ochrony prezydenta. To, że on jej nie chciał, wcale nie znaczyło, że jej miał nie mieć. Jako prezydent RP nie był już tylko swoją własnością. Powinien być chroniony bez względu na to, czy mu się to podobało, czy nie. Argumentację brata podzielałem – słuchałem wspomnień.
Gabriel Narutowicz miał monumentalne pożegnanie i pogrzeb w katedrze Świętego Jana w Warszawie. Kiedy po siedemdziesięciu pięciu latach Jan Karski stał przed jego sarkofagiem, wciąż pamiętał wiersz Juliana Tuwima Pogrzeb prezydenta Narutowicza, którego uczył się w szkole:
Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni,
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien – i patrzcie! i patrzcie!
Z Belwederu na Zamek, tętnicą Warszawy,
Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem,
Idzie kondukt żałobny, krepowy i krwawy:
Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na mieście.
Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem,
Jedzie Prezydent Martwy a wielki stokrotnie.
Nie odwracajcie oczu! Stać i patrzeć, zbiry!
Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie!
Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta,
Jak Jego pierś kulami, niech widzi stolica
Twarze wasze, zbrodniarze – i niech was przywita
Strasznym krzykiem milczenia żałobna ulica.
Eligiusz Niewiadomski miał jednodniowy proces 30 grudnia 1922 roku. Nie przyznał się do winy, tylko do ciężkiego przestępstwa zabójstwa człowieka, którego utożsamiał ze „złem”, jakie spadło na Polskę. Chciał początkowo zabić Józefa Piłsudskiego, ale kiedy ten zrezygnował z kandydowania na urząd prezydenta, postanowił znaleźć inny symbol. Wybrany głosami mniejszości narodowych i socjalistów Narutowicz był takim symbolem. Zabójca skruchy nie okazał, zwrócił się o karę śmierci, więzienie bowiem byłoby dla niego poniżające. Sąd skazał mordercę na śmierć przez rozstrzelanie. Stanisław Wojciechowski, następca Gabriela Narutowicza na urzędzie prezydenta, nie skorzystał z prawa łaski, o co zresztą sam skazany nie prosił. Wyrok wykonano w Cytadeli warszawskiej 31 stycznia 1923 roku. Przed egzekucją Niewiadomski nie pozwolił sobie zawiązać oczu. Ostatnie jego słowa brzmiały: „Zachowam spokój, strzelcie mi w głowę i w serce, ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski”.
Dla wielu morderca prezydenta pozostał godnym pogardy zbrodniarzem. Jednak dla równie wielu był bohaterem. Jeszcze bardziej pogłębił już istniejący podział Polski. W Łodzi przy pierwszej nadarzającej się okazji, która pojawiła się w 1924 roku, Rada Miejska przemianowała ulicę Dzielną na Prezydenta Gabriela Narutowicza. Jednym z głównych propagatorów tej idei był poseł Lejb Mincberg, przewodniczący łódzkiej gminy żydowskiej, mój sąsiad z ulicy Widzewskiej… – puentował wątek.
Janek Kozielewski stał się wśród żydowskich sąsiadów w kamienicy postacią popularną. O szabasowe przysługi zaczęli go prosić także inni. Z czasem doszedł do takiej wprawy, że był w stanie służyć pomocą podczas piątkowego wieczoru trzem sąsiadom, krążąc między ich mieszkaniami i wykonując te same w gruncie rzeczy czynności.
Sytuacja „kawalera” zaczęła się komplikować. Dzięki szabasowym usługom wśród rówieśników stał się krezusem, o którego względy koledzy zabiegali, licząc na fundowane im słodycze. Równocześnie jednak miał coraz większe problemy z wymykaniem się z domu w piątkowy wieczór. Ileż w końcu razy można było tłumaczyć matce, że idzie się bawić do kolegi.
Sprawa w końcu się wydała. Matka dowiedziała się o wszystkim, kiedy została wezwana do szkoły po mojej bójce z kolegą z klasy. Wychowawczyni, wyżaliwszy się na moje złe zachowanie, dodała konfidencjonalnie: „Jest jeszcze jednak znacznie gorsza rzecz. Nasz ksiądz katecheta »ustalił«, że Janek jest… szabesgojem. Pyta, dlaczego pani to toleruje”. Zaskoczona matka próbowała dojść, jak to ksiądz „ustalił”, ale nauczycielka nabrała wody w usta. Gdy mama wróciła do domu, wzięła mnie do galopu. Z drzwi gniewnie zapytała, co robię w piątkowe wieczory. Kiedy zawahałem się z odpowiedzią, dostałem w tyłek trzepaczką do dywanów. Musiałem się przyznać. Dostałem jeszcze trzy razy. „Wiesz za co?”, zapytała matka. „Bo pomagam Żydom?”, spytałem. „Nie! Za to, że mi o tym nie powiedziałeś!” – zapamiętał tę lekcję.
Dalej wytłumaczyła, że pomoc innym ludziom, zwłaszcza takim, na których religia nakłada trudne wymogi, jest dobrym uczynkiem. Grzechem jest niemówienie o tym matce.
– Bierzesz za to pieniądze? – prowadziła śledztwo.
– Nie biorę, tylko… dostaję. Po uważaniu… – kombinował Janek.
– No to będziesz oddawał! – zawyrokowała.
Wieczorem Walentyna Kozielewska poszła przepraszać żydowskich sąsiadów za syna. Nie było jej dobre dwie godziny. Okazało się, że Saks, do którego poszła najpierw, wszystko wziął na siebie i to on zaczął przepraszać, że „porządnemu katolickiemu kawalerowi narobił takich nieprzyjemności”. Już razem poszli do następnych. Nikt nie chciał słyszeć o zwrocie pieniędzy. Prosili kobietę, aby nie zabraniała synowi piątkowej pomocy. Dziękowali też za przepędzenie przez Janka chłopaków wrzucających im w Kuczki szczury do szałasów. Przy okazji okazało się, że to ich córka Dorka, rówieśnica Janka, nieopacznie wygadała się na temat szabasowej pomocy swojej polskiej koleżance, a ta od razu uznała, że to „chyba grzech”. Zapewne chciała to także skonsultować z katechetą.
Ostatecznie matka pozwoliła, aby Janek nadal pozostał szabesgojem. Jeżeli jednak otrzyma coś za przysługę, nie wyda tego na ciastka czy kino, tylko będzie składał do skarbonki na bardziej pożyteczny cel, a kiedy go zrealizuje, powiadomi o tym żydowskich sąsiadów. Po pół roku mógł się pochwalić przed nimi okazałym Powszechnym atlasem geograficznym Eugeniusza Romera, zakupionym z uskładanych drobniaków.
Z czasem sąsiedzi zaczęli mnie traktować jak domownika. Częstowali nawet szabasowym kuglem czy czulentem. Niekiedy nawet prosili o objaśnienie aktualnych wydarzeń. Niedługo po tym, jak z wielką pompą otwarto ulicę Narutowicza, Widzewską przemianowano na Kilińskiego. Krótko po tym fakcie Wajs zapytał mnie podczas piątkowej wieczerzy: „Czy kawaler byłby tak grzeczny i objaśnił, kim był ów Kiliński, bo powiadają, że pułkownikiem. Czyżby u pana naczelnika Piłsudskiego?” – wspominał z rozbawieniem Karski.
Chłopak objaśnił, że Jan Kiliński, mistrz szewski, stanął na czele ludu i podczas insurekcji kościuszkowskiej wyzwolił od Rosjan Warszawę, za co mianował go pułkownikiem naczelnik… Kościuszko.
– No, to on musiał być kolegą naszego pułkownika Berka Joselewicza! On też bił Ruskich u pana naczelnika Kościuszki… – podsumował radośnie gospodarz.
Kiedy Janek kończył szkołę powszechną, sąsiedzi sprezentowali mu piękny globus. Ten dzień zapamiętał do końca życia, podobnie jak dzień zamachu na Gabriela Narutowicza. Było to 31 maja 1926 roku, w dniu, kiedy Zgromadzenie Narodowe powierzyło godność prezydenta Rzeczypospolitej Józefowi Piłsudskiemu. On zaś odmówił i wskazał na Ignacego Mościckiego. Bardzo tym rozczarował ofiarodawców globusa. Dla Żydów Piłsudski był postacią kultową i uważali, że nie może być lepszego prezydenta. Problem tylko w tym, że on się nie zgadzał być wybranym. Ani w 1922 roku, ani teraz. Była to puenta przewrotu majowego i wydarzeń, jakie po nim nastąpiły.
Po siedemdziesięciu latach Jan Karski wspominał:
Przewrót majowy zapamiętałem wyraziście i po swojemu. Pamiętam, jak matka powiedziała mi 9 maja, że „Witos obraził Ojca Ojczyzny”, jak określała Józefa Piłsudskiego. Od lata 1923 roku, po wycofaniu się z życia politycznego, Naczelnik przebywał w Sulejówku. Wincenty Witos był nowo desygnowanym premierem swojego trzeciego już gabinetu. Piłsudski pozostawał w ostrej kontrze do tych rządów, podobnie zresztą jak do parlamentu. Zarzucał im partyjniactwo i korupcję oraz dbanie tylko o własne kieszenie i interesy swoich ugrupowań. Witos powiedział „Nowemu Kurierowi Polskiemu”, że jak Piłsudski jest taki mądry, niech weźmie władzę. Nawet siłą, jeżeli wojsko za nim pójdzie. Na drugi dzień premier skompletował gabinet, a „Ojciec” ogłosił za pośrednictwem „Kuriera Porannego”, że nie ma wyjścia, tylko musi podjąć walkę dla ratowania Polski.
Na polecenie Witosa nakład gazety skonfiskowano, ale wiele egzemplarzy drukarzom udało się ukryć, by trafiły one do ludzi, przekazywane z rąk do rąk. W kierunku Warszawy ruszyły wierne Piłsudskiemu oddziały. 12 maja na moście Poniatowskiego doszło do spotkania prezydenta Stanisława Wojciechowskiego z Piłsudskim, który był pewny, że przekona go do odsunięcia Witosa. Prezydent odmówił, zapowiadając, że będzie stać na straży konstytucji i nie dopuści do zamachu stanu. Zażądał kapitulacji Piłsudskiego. Zapewne spodziewał się wsparcia wojska, by powstrzymać przewrót. Polska wypatrywała wtedy reakcji jednego z twórców niepodległości Polski, generała Józefa Hallera, który Piłsudskiego nie darzył fanatyczną miłością. Spodziewano się nawet, że Haller wraz z wiernym mu wojskiem ruszy bronić Warszawy. Haller przewrót potępił, ale ręki do rozpętania wojny domowej w całym kraju nie przyłożył. Doszło do walk w stolicy, w których zginęło niemal czterystu ludzi.
14 maja Wojciechowski złożył rezygnację z urzędu prezydenta, przekazując obowiązki marszałkowi sejmu Maciejowi Ratajowi. Ten 15 maja powołał rząd z Kazimierzem Bartlem na czele. Piłsudski został w nim ministrem spraw wojskowych. Ostatniego dnia maja parlament wybrał go na prezydenta RP. Pokonał kandydata endecji Adolfa Bnińskiego znaczną różnicą głosów. „Ojciec” wyboru jednak nie przyjął, uważając, że prezydent ma za małe kompetencje konstytucyjne. Nazajutrz na jego miejsce wystawiono szerzej nieznanego profesora chemii Ignacego Mościckiego, specjalistę w dziedzinie produkcji nawozów azotowych. Łatwo wygrał głosowanie z Bnińskim.
Śledziłem te dramatyczne wydarzenia z rozpaloną głową, starając się je sobie jakoś poukładać. Z jednej strony słyszałem, że to, co się dzieje, to zamach stanu, upadek demokracji i dyktatura. Z drugiej, że wybawienie Polski. Matka i brat oczywiście stali murem za Piłsudskim. Nie było też nikogo w naszej kamienicy, kto uważałby inaczej. Podobnie reagowała robotnicza Łódź. Ta fabrykancka była już podzielona. Narodowcy, mający silne zaplecze w kręgach wywodzących się z arystokracji i zamożnego ziemiaństwa, przeklinali Piłsudskiego. Dla mnie szokiem i nowym doświadczeniem było to, że Polacy strzelali do Polaków i zabijali się nawzajem. Życie oddało czterystu.
W ostatniej klasie powszechniaka oprócz przewrotu majowego Janek Kozielewski przeżył jeszcze jedno znaczące wydarzenie. Został sodalisem mariańskim.
Bohaterem całej Łodzi był ksiądz biskup Wincenty Tymieniecki, ordynariusz diecezji łódzkiej, utworzonej dopiero w 1920 roku, do czego ogromnie się przyczynił. Znany był z wielkiego serca dla ludzi biednych i organizowania pomocy, zwłaszcza w czasie wojny. Sprowadził do Łodzi Sodalicję Mariańską, której był wielkim zwolennikiem – stowarzyszenie zasadzające się na jezuickiej koncepcji formowania postaw poprzez kult maryjny, zawierzenie Maryi i związanie z nią życia oraz obudzenia katolickiego ducha czynu w sobie, a potem w innych… – wspominał.
Do Sodalicji popchnęła Janka matka, która zetknęła się w Łodzi z wielką propagatorką tego ruchu siostrą zakonną Urszulą Ledóchowską, bratanicą prymasa Polski kardynała Mieczysława Halki-Ledóchowskiego. Jej brat, Włodzimierz, był generałem Towarzystwa Jezusowego, o wielkich wpływach w Watykanie i ambicjach zbudowania centralnej, światowej struktury sodalicyjnej. Jej siostra, Maria Teresa, była znaną misjonarką w Afryce, a kolejny brat, Ignacy Kazimierz, generałem wojska polskiego.
W fabrycznej Łodzi siostra Urszula zakładała sodalicje nauczycielek, katechetek i pielęgniarek, aby one z kolei zmieniały tutejszą społeczność. Walentyna Kozielewska święcie wierzyła, że ruch ten odmieni oblicze Polski tyleż patriotycznej i szczęśliwej z odzyskanej niepodległości, ile moralnie zdeprawowanej i złajdaczonej. Niekoniecznie tylko zaborami.
Bezrobotne, żyjące w nędzy rodziny włókniarskie wysyłały na ulice piętnastoletnie córki, aby te dorabiały prostytucją na utrzymanie, a dziesięcioletnich synów, by kradli. W niedzielę zgodnie udawali się na sumę do kościoła… – tak Profesor pamiętał swoją Łódź po latach.
Sodalicja Mariańska miała być ozdrowieniem dla Polski. Walentyna Kozielewska wierzyła w to święcie. Uważała, że znakomicie uformuje także jej syna. Sodalisem można było zostać dopiero w gimnazjum, ale zdarzało się, że jezuici zaczynali pracować już z chłopakami z ostatnich klas powszechniaka.
Tak było z Jankiem.
Jezuita, który się nami zajął, był przeciwieństwem księdza katechety. Był młody, elegancki, błyszczał inteligencją i dowcipem. Roztaczał wokół fascynujący zapach. Wytłumaczyłem sobie, że jest to na pewno aromat Ducha Świętego, który w niego wstąpił i zdecydowanie go wspiera. Marzyłem, aby kiedyś czegoś takiego doznać. Nie wiedziałem tylko, czy trzeba do tego zostać księdzem, czy też wystarczy sakrament bierzmowania uznawany za przyjęcie Ducha Świętego. Był to jeden z moich najpoważniejszych problemów, jakie wtedy miałem. Potem o nim zapomniałem. Po latach, kiedy byłem już na studiach we Lwowie i któregoś dnia szedłem pasażem Mikolasza, poczułem dosłownie ten sam zapach. Idąc za nim, trafiłem do perfumerii. Gdy spytałem, co tak pachnie, usłyszałem: „Dostaliśmy właśnie dostawę wyśmienitej wody perfumowanej »Lavender« firmy Floris, proszę szanownego pana” – wyjawiał rozwiązanie sekretu.
„Duch Święty” Janka Kozielewskiego okazał się… ekstraktem lawendy.
Duchowny jezuicki budził w chłopakach ducha czynu. Był w tym bardzo przekonujący. Czyn definiował jako nieustanną aktywność fizyczną, umysłową, duchową i społeczną.
Uczył, że sodalis powinien zachowywać sprawność i higienę fizyczną. Nie tylko wykonywać codziennie ćwiczenia gimnastyczne, ale wiedzieć też, jak… spać. Nie używać dużych, miękkich poduszek ani nazbyt ciepłych kołder czy pierzyn, najlepiej otwierać okno w sypialni. Nie najadać się na noc. Jeść, zawsze siedząc i dokładnie przeżuwając pokarm. Unikać picia zimnej wody, zwłaszcza po wysiłku fizycznym. Nie żałować jej natomiast, myjąc się do pasa rano i wieczorem. Dokładnie czyścić zęby. Starać się dużo przebywać na świeżym powietrzu i słońcu, najlepiej uprawiając jakiś sport. Pod żadnym pozorem nie sięgać po alkohol czy papierosy.
Rano sodalis miał być gotowy do obowiązków szkolnych. Nauka jest powinnością. Lekcji nie wolno lekceważyć, nawet kiedy nie jest to przedmiot szczególnie lubiany. Trzeba na nich uważać, śledzić, co mówi nauczyciel, ale także jak odpowiadają koledzy. Porównywać, czy wiemy tyle, co oni, i czego możemy się uczyć z ich odpowiedzi. Absolutnie nie ściągać od innych. Nie zgadzać się na rozrabianie podczas lekcji. Bezwzględnie odrabiać pracę domową i robić to w tych samych godzinach. Najlepiej od piętnastej trzydzieści do siedemnastej, potem przerwa i dokończenie pracy od dziewiętnastej do dziewiętnastej trzydzieści. Przedziały czasowe powinny być nienaruszalne, bo to uczy silnej woli i dyscypliny. Należy zaznajomić z nimi domowników i poprosić, aby wtedy nie przeszkadzali. Odrabianie lekcji powinno się zaczynać od najtrudniejszych i najmniej lubianych przedmiotów, kiedy aktywność umysłowa jest największa, a zmęczenie pracą najmniejsze. Dobrze poprzedzić je krótką modlitwą odsuwającą z pola uwagi inne sprawy.
Uświadamiał, że wrogiem czynu jest lenistwo, które niszczy i hańbi człowieka. I to zarówno lenistwo fizyczne, jak i umysłowe. Pierwsze degraduje organizm, drugie – umysł. Zalecał, aby wolny od nauki czy odrabiania lekcji czas wykorzystywać na ćwiczenia ciała, rozumu i ducha. Dobry jest sport, najlepiej zespołowy, wszelkie gry logiczne, a przede wszystkim szachy, nauka języków obcych z ich królową – łaciną oraz starannie dobrana lektura. Oczywiście także modlitwa.
Jezuita wpajał też Koziołkowi i jego kolegom, że ich powinnością jest dokładna znajomość religii, a przede wszystkim kluczowej roli Maryi. Podobnie traktował uczestniczenie w życiu Kościoła i w świętach religijnych. Na równi stawiał obowiązek znajomości historii narodowej, jej najważniejszych dat oraz aktywny udział w obchodach świąt państwowych. W życiu codziennym sodalisi powinni żyć w przyjaźni z Bogiem i ludźmi. Zawsze zastanawiać się, co mogą dla innych uczynić i co by na to powiedział Wszechmogący.
Spotkania Sodalicji odbywały się raz w tygodniu w szkole, Janek nie mógł się ich doczekać. Wpatrywał się w jezuitę moderatora jak w obraz, chłonął jego zapach, nauki i opowieści o świecie. Kiedyś jezuita zapytał chłopców, kto ze znanych im postaci literackich mógłby być dobrym sodalisem. Janek bez chwili wahania wypalił: Winnetou. Koledzy ryknęli śmiechem.
– Nie śmiejcie się. Wasz kolega ma rację. Winnetou całe życie czynił, jak sodalis mariański powinien, a zginął, uwalniając białych osadników z niewoli u złych Indian. Oddał za nich życie. Umierając, wyznał, że uwierzył w Boga, jego Syna Zbawiciela i stał się chrześcijaninem. On był jednym z nas. Był sodalisem… – mówił jezuita, a Janek Kozielewski rósł w dumę.
Dookoła roztaczał się dyskretny zapach lawendy.