Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 11

Rodział I
Wymarsz

Оглавление

Było krótko po szóstej rano w czwartek dwudziestego czwartego sierpnia 1939 roku. Jadwiga Kozielewska krzątała się w kuchni, którą wypełniał aromat kawy. Jej mąż Marian, komendant policji miasta stołecznego Warszawy, siedział w fotelu i palił papierosa. Szwagier Janek brał od kilku minut prysznic, starając się powrócić do świata żywych po całonocnym balowaniu w rezydencji portugalskiego ambasadora. Kwadrans wcześniej zbudził ich okrzykiem, że idzie na wojnę, po tym jak policjant dostarczył wezwanie mobilizacyjne do macierzystego 5. Dywizjonu Artylerii Konnej stacjonującego w Oświęcimiu.

– Myślisz, że będzie wojna? – zapytała męża Jadwiga, stawiając przed nim filiżankę.

– Obawiam się, że tak… – powiedział powoli.

– Jak długo to może potrwać?

– Nie wiem. Miesiąc, może dwa. Dopóki Niemcy się nie zorientują, że nie mają szans, i nie poproszą o rozejm.

– Boję się o Janka.

– Niepotrzebnie. Da sobie radę. Też musiałem sobie dać radę na wojnie…

– Ale wyszedłeś z ranami, które nie pozwoliły ci na karierę w armii. Dobrze, że możesz służyć w policji.

– Jakoś sobie radzę…

– Oczywiście, że sobie radzisz. Jesteś najlepszym komendantem, jakiego Warszawa miała od 1918 roku…

– Przesadzasz.

– Nim Janek wyjdzie z domu, chciałabym, żebyście się wreszcie naprawdę pogodzili. On ma żal, że nie mógł być na pogrzebie matki, bo powiedziałeś mu o jej śmierci dopiero po pochówku.

– Tak było lepiej. Chciałem mu oszczędzić tej tragedii. Matka była dla niego wszystkim. Mógł się załamać, a miał przed sobą jeszcze pół roku szkoły.

– Marian, tak było gorzej. Pomyśl, co ona by na to powiedziała. Kiedy w Nowogródku w wakacje 1922 roku zmarł Cyprian, też nie pytałeś matki, czy chce przyjechać na pogrzeb, tylko urządziłeś go po swojemu.

– Wiem swoje.

– Bo jesteś uparty jak… kozioł. Janek też swoje wie… Nosi w sobie zadrę. Zrób gest w jego stronę. Powinieneś, nim stąd wyjdzie…

– Skarżył ci się?

– Nie… Jest na to zbyt dumny. Cały Kozielewski.

Janek wszedł do pokoju. Był jeszcze w szlafroku. Jadwiga podała mu kawę. Wróciła do kuchni, gdzie na patelni dochodziła jajecznica na boczku.

– Jak tam nastrój bojowy? – zapytał Marian.

– Melduję, że jest! Dołożymy Niemcom. Jak amen w pacierzu!

– Tylko bez fanfaronady. Widziałeś ich wojsko na własne oczy w Norymberdze. To nie jest ta sama armia co w 1914 czy 1918. Masz pilnować swego łba i wrócić w jednym kawałku. Masz ze sobą medalik od mamy?

– Mam.

– Pamiętaj, że ona będzie z nieba czuwać nad tobą. Ja też wierzę, że dasz sobie radę. Jak brat bratu, chcę ci teraz coś powiedzieć. Nie doceniłem w tobie mężczyzny i żołnierza, kiedy nie powiedziałem ci od razu, że mama odeszła. Myślałem, że jej widok w trumnie może cię rozwalić. Chciałem, żebyś zapamiętał ją żywą. Dlatego odezwałem się dopiero po pogrzebie. Nie powinienem decydować, co w takiej sytuacji jest dla ciebie lepsze. Przepraszam! – Marian wyciągnął rękę w kierunku brata.

Janek schwycił dłoń i uścisnął z całej siły. Był gotów ją pocałować z wdzięczności za te słowa.

– Idę wkładać mundur… – rzucił energicznie.

– Powoli, nie tak nerwowo… Przecież w pociągu będziecie jechać jak śledzie w beczce. Wątpię, by mundur uchronił cię od tego ścisku, ale ty możesz go ochronić przed tym, żeby nie wyglądał jak psu z gardła wyciągnięty.

– Jak?

– Pojedziesz w cywilnym ubraniu, a mundur zabierzesz w walizce. Buty i spodnie możesz już mieć na sobie. Na dworcu w Częstochowie przebierzesz się w toalecie i do jednostki wkroczysz jak Pan Bóg przykazał. Będziesz wyglądał jak prawdziwy polski oficer…

– Na razie jestem ogniomistrz podchorąży… – sprostował Janek.

– Ale jedenastego listopada odbierasz patent podporucznika. Bez zbytniej skromności. Przynieś mundur. Jadzia go przeprasuje i sprawdzi, czy wszystko w porządku. Guziki policzy, czyś gdzie nie pogubił…

Janek przypomniał sobie slogan: „Niemcom nie oddamy nawet guzika”.

Uniform był w worku ubraniowym. Pachniał naftaliną, która chroniła go przed molami. Wykonany z najwyższej jakości bielskiego kamgarnu, „oficerskiej” tkaniny z wełny czesankowej. Szyty był na miarę, jednak nie w jednym ze znanych prywatnych zakładów krawiectwa mundurowo-wojskowego, ale w Państwowym Zakładzie Umundurowania w Warszawie, gdzie pracował stary mistrz krawiecki z Łodzi, znany Marianowi od zawsze. Pułkownik Kozielewski uważał go za najlepszego fachowca od mundurów w Polsce. Po promocji podchorążowie mieli przywilej sprawienia sobie pozasłużbowego uniformu, bardziej szykownego, zdecydowanie lepszego gatunkowo niż przydziałowy, zwany skarbowym. Był to koszt stu, stu pięćdziesięciu złotych, ale na wyglądzie i fasonie oszczędzał mało który podchorąży. Każdy wolał raczej się zapożyczyć…

Jeszcze po latach Karski stwierdzał, że można się w nim było… zakochać. Bluza miała siedem metalowych guzików oksydowanych na stare srebro, z wizerunkiem orła. Kołnierz zdobił wężyk haftowany metalową nicią, oksydowaną jak guziki, oraz czarno-amarantowe proporczyki artylerii konnej. Lewą pierś – odznaka SPRA. Naramienniki obszyte były biało-czerwonym sznurem cenzusowym, oznaczającym co najmniej maturalne wykształcenie podchorążego. Po ich środku oznaka stopnia ogniomistrza w kształcie rzymskiej piątki jak u sierżanta innych formacji, szyta metalową nicią galonową w kolorze starego srebra, z karmazynową obwódką. Mankiety otaczały takie same srebrne galony z karmazynową nicią przez środek. U dołu naramiennika cyfrowe oznaczenie dywizjonu, srebrne „5”. Drugim elementem były kamgarnowe spodnie wpuszczane w buty. Te zaś były „szklankami” do konnej jazdy z zakładu samego mistrza Hiszpańskiego. Oczywiście była też czapka z orłem, czarnym otokiem i znakiem stopnia oraz pas wojskowy.

Nic nie brakowało. Wszystko było w porządku. Jadwiga podała talerze z jajecznicą na boczku i wzięła się do szybkiego prasowania munduru. Bracia jedli pośpiesznie, jakby obaj mieli za chwilę wyruszyć. Janek zaczął pakować walizkę. Trafił do niej aparat Leica i kilka filmów. Parę paczek papierosów. Trochę drobiazgów. Na wierzch – mundur. Na zewnątrz przywiązana została, zawinięta w pled, szabla honorowa Prezydenta RP.

– Myślisz, że będziesz się nią bić? Broń honorowa nie jest do tego… – rzucił Marian.

– Wiem. Ale na paradę zwycięstwa w Berlinie będzie w sam raz – ripostował natychmiast młodszy brat.

Janek wychodził z domu żegnany błogosławieństwem Jadwigi, a przez brata mocnym klepnięciem w plecy i słowami „Honor Kozielewskich nie ma ceny”.

Było krótko po siódmej. Szef kadr i służby konsularnej MSZ Tomir Drymmer siedział za biurkiem i starał się nie robić wrażenia bardzo przejętego sytuacją. Jan Kozielewski, jego sekretarz, właśnie dotarł przez miasto, na którego ulicach panowało wyraźne poruszenie spowodowane mobilizacją.

– To nie jest powołanie na wojnę tylko na ćwiczenia w trybie alarmowym. Nie należy histeryzować. Musimy pokazać Niemcom, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi do stawienia im zdecydowanego odporu. Nasza akcja z całą pewnością zostanie dostrzeżona przez Berlin i da im tam do myślenia. Będzie też sygnałem dla Londynu i Paryża. Może im się nawet nie spodoba. Oni za bardzo robią w gacie przed Hitlerem, sama myśl, że można go czymś sprowokować, spędza im sen z oczu… – Drymmer starał się trzymać fason.

Prawda była jednak taka, że w resorcie przygotowania na wypadek wojny były intensywnie realizowane od paru miesięcy. Późną wiosną gotowe były dwa dokumenty o kluczowym znaczeniu: „Podział funkcji i kompetencji w centrali MSZ na czas wojny” i „Statut organizacyjny MSZ na czas wojny”. Przewidywały utworzenie nadrzędnej jednostki organizacyjnej – Sztabu Ścisłego MSZ i obsługującego go Kwatermistrzostwa odpowiedzialnego za zaopatrzenie, kwaterunek, paszporty i środki finansowe. Powstały instrukcje zabezpieczania i niszczenia dokumentów, mobilizacji alarmowej pracowników. Na Wierzbowej pojawiło się wielu nowych „pracowników” delegowanych przez wojskowe służby wywiadowcze. Ambasady i konsulaty otrzymały nowe zadania. Otwierano nowe placówki mające stanowić wojenne zabezpieczenie polskich interesów. Należał do nich Konsulat Generalny RP w Bagdadzie mający rozpocząć działanie z pierwszym dniem września z jego szefem Zygmuntem Vetulanim, doskonale znanym Kozielewskiemu z praktyki w Bukareszcie. W organizowanie wszystkich tych procedur Drymmer zaangażowany był po uszy. Między innymi przygotował spis pracowników niepodlegających wojskowej mobilizacji wojennej, bo niezbędnych dla MSZ. Janek nigdy nie interesował się, czy jest na tej liście. Uważał, że jest to poniżej godności prymusa rocznika artylerii konnej. Ma bić Niemca, a nie dekować się pośród resortowych urzędników.

Obecną beztroskę tonu swego szefa przyjmował z pewnym osłupieniem. Ufając Drymmerowi bardziej niż sobie samemu, zaczynał dopuszczać myśl, że może istotnie za wszystkim stoi jakiś polityczny geniusz organizujący akcję prewencyjnego odstraszania Hitlera przez alarmową mobilizację i nie jest to zaproszenie na realną wojnę.

– Dostałeś powołanie, to jedziesz. Poskładaj papiery do szuflady, zamknij na klucz i przynieś mi go. Za dwa tygodnie będziesz z powrotem i wrócisz do normalnej pracy. Pogoda jest dobra. Pojeździsz konno, opalisz się. To ci tylko dobrze zrobi dla kondycji fizycznej i samopoczucia. Nie zapomnij robić zdjęć. Jakieś pytania? – beztrosko kontynuował Drymmer.

– Wszystko jasne! Nie oddamy nawet guzika… – wykrzyknął sekretarz w postawie zasadniczej.

– Aha… Wczoraj ambasador Raczyński podpisał wreszcie z lordem Halifaxem sojusz wojskowy. Mamy brytyjskie gwarancje na wypadek wojny z Niemcami.

Dyrektor wyszedł zza biurka, objął swego ulubionego pracownika i ucałował w oba policzki.

– Wracaj szybko, chłopcze – powiedział znacznie mniej oficjalnie. – Widzę, że gust nadal ci sprzyja, skoro używasz wody „Floris”… – roześmiał się.

Jeszcze po sześćdziesięciu latach Jan Karski nie był pewien, czy wtedy jego szef starał się szczerze zaklinać rzeczywistość, czy po prostu odgrywał przedstawienie przed swym ulubionym pracownikiem. Po latach Drymmer był mądrzejszy, pisząc w swych wspomnieniach, że wojna dla MSZ zaczęła się 25 sierpnia 1939 roku, kiedy Niemcy zamknęli Konsulat RP w Kwidzynie i internowali w budynku jego personel.

Dochodziła godzina ósma. Ulice zapełniały się młodymi mężczyznami ciągnącymi na dworzec kolejowy, skąd mieli odjeżdżać do swoich jednostek wojskowych. Nie wiedzieć czemu, Janek pomyślał o ambasadorównie Mendesównie. Zaszedł do hotelu „Polonia” i z recepcji zatelefonował do Mendesów. Odebrał Cesar.

– Mam powołanie mobilizacyjne do mego dywizjonu. Idę na dworzec. Coś chyba wisi w powietrzu…

– To możliwe. Ojca zbudził nad ranem telefon. Niemcy podpisali układ z Sowietami. Mówi, że oni razem szykują się na Polskę. – Młody de Sousa Mendes był wyraźnie podekscytowany.

– Chciałem się z wami pożegnać…

– No, chyba bardziej z Marią Louisą niż ze mną.

– Masz rację.

– Nie traćmy czasu. Mów, gdzie jesteś, a oboje podjedziemy…

Do „Polonii” z rezydencji nie mieli daleko.

Usiedli w kawiarni. Paradoks sytuacji przytłoczył atmosferę. Jeszcze parę godzin temu bawili się, a Jankowi i Marii wydawało się, że mogą tańczyć razem w nieskończoność. Teraz dziewczyna zachowywała wyjątkową trzeźwość umysłu. Podała mu kopertę.

– Zajrzyj… – poleciła.

Była tam jej fotografia. Na odwrocie napisała po francusku: „Janowi z sympatią Maria Louisa”. Niżej było post scriptum: „Wujku Aristide, pomóż Janowi, gdyby potrzebował”.

Janek spojrzał pytająco. Wyjaśniła, że brat bliźniak ojca, Aristide de Sousa Mendes, jest portugalskim konsulem w Bordeaux. Gdyby rzeczywiście zaczęła się wojna, a los rzucił Janka do Francji, nigdy nie wiadomo, jakiej pomocy może potrzebować. Czuł wzruszenie, nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył na dziewczynę. Coś mu się przypomniało. Sięgnął do kieszeni i też wyjął kopertę. Były w niej dwa zaproszenia na sobotę 26 sierpnia do gmachu YMCA przy ulicy Konopnickiej na… pokaz telewizyjny. Zapraszała firma Philips, na której to aparaturze po raz pierwszy w Polsce miano podziwiać cud techniki. Z nadajnika na wieżowcu Prudentialu miał być nadany film Józefa Lejtesa Barbara Radziwiłłówna z Jadwigą Smosarską w roli tytułowej. Gwiazda miała być obecna osobiście. Janek chciał zrobić swojej koleżance niespodziankę, zabierając ją ze sobą. Niestety, ojczyzna wzywała. Oddawał zaproszenia ambasadorównie jak jakiś skarb.

– Boże, jakież to wzruszające… Romans chyba rozkwita… Weźmiesz mnie ze sobą na ten pokaz telewizyjny? W zamian zabiorę cię na mecz futbolowy Polska–Węgry. Ojciec dostał zaproszenie na miejsca specjalne i mi oddał. Chciałem, żeby poszedł ze mną w niedzielę monsieur Kozielewski. No, ale Niemcy krzyżują nam plany… zaśmiał się Cesar.

– Mówiłeś coś o zmowie niemiecko-sowieckiej… – Janek szybko zmienił temat.

– Tak. Coś podpisali w Moskwie w czasie, kiedy myśmy tu w Warszawie wczoraj szaleli. Jak znam waszą historię, z takich sąsiedzkich kombinacji nic dobrego nie wynika.

Kozielewski intensywnie zastanawiał się, dlaczego Drymmer nic mu nie powiedział. W MSZ mówiło się, że Moskwa zabiega u nas o zgodę na przemarsz wojsk sowieckich przez Polskę, gdyby chcieli iść z Francuzami na Niemcy. Beck miał to negocjować. A tu za plecami taki numer… Nie mógł ochłonąć z wrażenia. Naprędce przyjął wersję, że pewnie Mołotow chce zamącić w głowie Ribbentropowi i odwrócić uwagę od ewentualnego sojuszu sowiecko-francuskiego.

Trzeba było się pożegnać.

– Będziesz o mnie pamiętać? – zapytała ambasadorówna.

– Jakże mógłbym nie pamiętać? Wrócę niebawem…

– To dobrze. Będę czekała…

– Jak w filmie, jak w filmie… – komentował Cesar. – Tylko nie daj się zabić na tych waszych manewrach czy wojnie, bo ona umrze z rozpaczy…

Wyściskali się serdecznie.

– A co tu masz przytroczone do sakwojaża? – zdążył jeszcze zapytać Cesar.

– Szablę…

– Oczywiście… Zapomniałem, że jestem w Polsce. Przyda ci się pewnie na czołgi. Niedawno wasze gazety pisały, że Niemcy mają czołgi z… tektury.

Jan Karski. Jedno życie

Подняться наверх