Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 12
Rozdział II
Do armat!
ОглавлениеNa dworcu panował niewyobrażalny tłok i zamęt. Tajna mobilizacja alarmowa przestała być tajemnicą. Normalny rozkład jazdy podporządkowano celom wojskowym. Kozielewski zdołał się dowiedzieć, że aby dojechać do Oświęcimia, najpierw musi dotrzeć do Radomia, gdzie będzie miał przesiadkę na inny pociąg, idący na Katowice, przez Skarżysko i Koluszki. Jego 5. DAK od maja 1939 roku został przeniesiony z krakowskiego Zakrzówka do Oświęcimia, do dawnych austriackich koszar.
Dywizjon artylerii konnej mógł mieć trzy lub cztery baterie. W strukturze trzybateryjnej, jaką był 5. DAK, liczył siedmiuset dziewięćdziesięciu jeden ludzi, w tym dwudziestu siedmiu oficerów oraz siedmiuset sześćdziesięciu czterech podoficerów i kanonierów. Koni było dziewięćset dwa, w tym – wierzchowych czterysta sześćdziesiąt siedem, artyleryjskich dwieście osiemdziesiąt, a taborowych – sto trzydzieści dwa. Na uzbrojeniu znajdowało się dwanaście armat „prawosławnych”, dwadzieścia siedem jaszczy amunicyjnych, osiem ciężkich karabinów maszynowych, sześćset dziesięć karabinów, pięćset dziewięćdziesiąt szabel i sto pięćdziesiąt sześć pistoletów. Wozów konnych – sześćdziesiąt osiem, taczanek – dwanaście, dwa samochody i dwa motocykle. Ponadto cztery kuchnie polowe.
Etat bateryjny obejmował pięciu oficerów oraz stu sześćdziesięciu czterech podoficerów i kanonierów. Miał na stanie sto osiemdziesiąt sześć koni, z czego sto dwanaście wierzchowych, pięćdziesiąt sześć artyleryjskich i dwanaście taborowych. Na uzbrojeniu – cztery działa, tyleż jaszczy i dwa cekaemy. Karabinów – sto trzydzieści sześć, szabel – sto trzydzieści osiem, pistoletów – trzydzieści trzy. Do tego dziewięć wozów taborowych i kuchnię polową.
Schodząc na poziom plutonu, etat obejmował oficera, czterech podoficerów i trzydziestu pięciu kanonierów. Posiadał osiemdziesiąt koni: pięćdziesiąt sześć wierzchowych i dwadzieścia cztery artyleryjskie. Na uzbrojeniu – dwie armaty, dwa jaszcze, trzydzieści pięć karabinów, czterdzieści szabel, pięć pistoletów. Drugi pluton miał dodatkowo sekcję dwóch ciężkich karabinów maszynowych dowodzoną przez podoficera.
Dobrze dowodzony dywizjon artylerii konnej mógł być naprawdę groźną i skuteczną bronią. W Polsce wszyscy w to wierzyli.
– W moim dywizjonie niedawno nastąpiły zmiany. Dowodził czterdziestosiedmioletni podpułkownik Jan Kanty Jastrzębiec-Witowski. W lipcu spotkałem w Warszawie kolegę z „Piątki” Tadka Sztumberka-Rychtera, załatwiającego formalności w Wyższej Szkole Wojennej, i to on powiedział mi o nowym dowódcy. Poprzedni, pułkownik Karol Pasternak, któremu adiutantował, awansował na dowódcę 28. Pułku Artylerii Lekkiej. O Witowskim wiedziałem niewiele ponad to, że był starym artylerzystą, przez parę lat związanym ze szkołą włodzimierską. Tadek, służący w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii w latach 1930–31, znał go lepiej. Mówił o nim bez specjalnego entuzjazmu. W Oświęcimiu porucznik Rychter był oficerem placu. Miał jednak niebawem objąć stanowisko oficera zwiadowczego. Wspomniał, że dowódca nie wygląda na szczęśliwego z powodu jego studiów w WSWoj, ale ani myślał z nich rezygnować. Poważnie podchodził do kariery wojskowej. W żartach na pożegnanie rzucił, że w razie powołania do dywizjonu, postara się mnie „ustawić” – wspominał Jan Karski.
Zmierzając zatłoczonym pociągiem do swej jednostki, Kozielewski myślał przede wszystkim o Rychterze.
– Fakt, że bardzo dobrze zdał egzaminy do Wyższej Szkoły Wojennej, ucieszył mnie. Wróżyłem mu wielką karierę dowódczą, widziałem go generałem… – kontynuował.
Przez część trasy Kozielewski stał na korytarzu. Na kolejnych stacjach obserwował sceny rozstań powołanych pod broń. Im mniejsze miejscowości, tym więcej osób odprowadzało swoich najbliższych. Im dalej od Warszawy, tym pożegnania te miały więcej akcentów religijnych. Matki odprawiały synów błogosławieństwem, a oni także czynili znak krzyża, często całowali je w rękę. Żony z dziećmi odprowadzały mężów i ojców. W tych obrazach nie brakowało łez.
– „Przysięgnij przede mną i dzieciakami, że wrócisz i nie dasz się zabić”, wołała rozpaczliwie na stacji w Skarżysku kobieta z długim jasnym warkoczem, do której rąk i fartucha uczepiona była czwórka drobiazgu. Najstarsza dziewczynka mogła mieć najwyżej sześć lat. Mąż, pewnie jakiś drobny urzędnik, starał się trzymać fason i powtarzał propagandowe slogany o popędzaniu kota Niemcom. Chciał jak najszybciej wsiąść do pociągu… – przywoływał z pamięci Karski.
Kiedy już udało mu się usiąść, przyszedł czas rozmowy z towarzyszami broni. Ci wyglądający na inteligentów mieli inne problemy niż ci żyjący z pracy rąk. Pierwsi zastanawiali się, gdzie Polska pomieści niemieckich jeńców wojennych, których następnie można będzie użyć jako siły roboczej. Drudzy głowili się, kto planował mobilizację, skoro z jednej rzeźni powołano wszystkich rzeźników i nie tylko pół miasteczka zostanie bez kiełbasy, ale i wojsko nie będzie się mogło zaaprowizować. „Gdzie tu gospodarz?” – pytał jeden z owych rzeźników i częstował pasażerów przedziału kiełbasą. Inny polewał z butelki do blaszanego kubka mętny bimber. Koła dudniły miarowo.
Ostatecznie Kozielewski dotarł do koszar 5. DAK przed siódmą wieczorem. Ubrany w elegancki mundur, z dziarską miną. Szedł jak na bal. Ze zdziwieniem stwierdził, że dotarła dopiero jedna czwarta zmobilizowanych. Formalnie przynależał do 3. baterii, ale tej… nie było. Znajdowała się jeszcze na ćwiczeniach w okolicy Tarnowskich Gór i miała dołączyć w „stosownym czasie”. Poprosił dyżurnego o skontaktowanie z porucznikiem Sztumberkiem-Rychterem. Ten zjawił się po pięciu minutach.
Był oficerem zwiadowczym w dowództwie dywizjonu. Budził wyraźny respekt. Janka przywitał jednak bezceremonialnie. Zakomunikował mu, że trafia pod jego komendę do służby zwiadowczej. Po wyfasowaniu wyposażenia Kozielewski udał się do sali podoficerskiej. Potem miał iść na kolację i czekać na Rychtera.
– Na sali zobaczyłem Konstantego Potockiego, podchorążego SPRA z rocznika 1935. Znałem go z różnych sytuacji towarzyskich. Przywitaliśmy się radośnie. Szybko się okazało, że Potocki noc przed mobilizacją też przebalował. Miał opinię Casanovy i wielkie powodzenie u kobiet. Rozmowa zeszła więc na tematy damsko-męskie. Potem na sytuację bieżącą. Potocki twierdził, że ma „pewną wiadomość”, jakoby Francja i Anglia już zdążyły zaprotestować przeciwko polskiej mobilizacji alarmowej niepotrzebnie prowokującej Niemców. Snuł przewidywanie, że jeszcze może być tak, że zostanie ona odwołana i za trzy dni będziemy wracać do domów. Tymczasem poszliśmy na kolację i zeżarliśmy ją łapczywie. Od rana nie mieliśmy nic w ustach. Nadszedł Rychter i polecił mi po posiłku zgłosić się do jego pokoju – wspominał.
Kozielewski zastał go nad mapą sztabową. Zameldował się przepisowo.
– Spocznij i nie wygłupiaj się. „Porucznikujesz” mi tylko przy ludziach, normalnie po imieniu… – rzucił.
– Co o tym wszystkim myślisz? Będzie wojna? – zapytał Janek.
– Wojna jest pewna.
– Tadek, ale wielu mówi, że to się rozejdzie po kościach. Postraszymy Niemców i wrócimy do domu.
– Bzdury! Mają już na naszych granicach wielkie siły, a ściągają nowe. Podpisali układ z Sowietami. Czekają tylko na pretekst do ataku. Taka prawda.
– No, to co dalej?
– To się okaże. Na razie u nas sytuacja niewesoła. Spóźniają się oficerowie i podoficerowie rezerwy. Jest kłopot ze skompletowaniem taborów, bo brakuje wozów i koni. Nie nadeszły w całości zmówione buty i gacie. Braki w aprowizacji chleba i mięsa zgłaszają z kuchni…
– Bo rzeźnicy i piekarze zmobilizowani…
– A skąd ty to wiesz?
– Bo z takimi jechałem pociągiem. Mówili, że gospodarza brakuje…
– Może i brakuje… To, co gadamy, trzymasz dla siebie. Jasne?
– Jasne! Wiadomo, kiedy wychodzimy z koszar?
– Dowiesz się, jak przyjdzie czas. Jak masz olej w głowie, to się domyślisz, że niedługo…
Nadszedł dwudziesty piąty sierpnia. Mobilizacja trwała. Nadjeżdżali rezerwiści. Dotarła do koszar z ćwiczeń 3. bateria. W godzinach wieczornych pułk był gotowy do wymarszu. Wyruszyli nocą na dwudziestego szóstego sierpnia. W koszarach pozostała cześć taborów, która miała dołączyć później, podobnie jak 3. bateria. Po dotarciu w okolice Sosnowca i noclegu, 5. DAK skierował się na Zawiercie i w niedzielę dwudziestego siódmego sierpnia przed południem stanął w Rokitnie Szlacheckim.
Tego dnia w Warszawie rozgrywany był towarzyski mecz piłkarski Polska–Węgry. Szybko zorganizowano słuchanie transmisji przy pułkowej radiostacji. Madziarzy byli wówczas futbolową potęgą i mało kto spodziewał się sukcesu w tej konfrontacji. Stadion Wojska Polskiego wypełniony był ponad dwudziestoma tysiącami kibiców, z których sporą część stanowili rezerwiści z maskami przeciwgazowymi przewieszonymi przez ramię. Czuło się nadchodzącą wojnę. Po półgodzinie goście prowadzili już 2:0 po golach Zsengelléra i Ádáma. Do przerwy przewagę zmniejszył nasz supersnajper Ernest Wilimowski. On też poprowadził nas do zwycięstwa – po swoich kolejnych dwóch trafieniach i bramce Ewalda Dytki wygraliśmy 4:2. Sprawozdawca podkreślał „aliancki” charakter zwycięstwa, trenerowi Józefowi Kałuży pomagał bowiem w przygotowaniu batalii brytyjski szkoleniowiec Alex James. Szał radości zapanował w Warszawie i całej Polsce. Wlał też nadzieję w serca żołnierzy na stanowiskach polowych. Wszyscy odbierali to jako dobry omen na przyszłość.
Karski:
– Pod niebiosa wynosiliśmy „Eziego” Wilimowskiego, czarodzieja futbolu strzelającego gole w każdym meczu i w nieprawdopodobnych sytuacjach, a nawet przy zupełnym braku… sytuacji. Opowiadano o nim rozmaite historie. W tym o zamiłowaniu do picia mocniejszy trunków, papierosów i płci pięknej. Wszystko na „p”. Na falach eteru wypowiedzi gwiazdora futbolu puszczano raczej rzadko, bo mówił silną gwarą śląską, pomagając sobie wtrętami niemieckimi. Jak w czerwcu 1938 roku, po słynnym meczu z Brazylią na mistrzostwach świata, przegranym po morderczej walce 5:6, w którym strzelił cztery bramki, zapytano Wilimowskiego, czy jest dumny z bycia Polakiem, odparł, „Jo jest Oberschlesier”, czyli Górnoślązak. To się nie bardzo podobało. Pikanterii dodawał fakt, że piątego gola po faulu na Wilimowskim strzelił dla nas z karnego Egon Scharfke, obywatel RP, otwarcie deklarujący się jako Niemiec. Przed wykonaniem rzutu Ernest doradzał Egonowi, jak ma strzelać. Po niemiecku. W 1940 roku Wilimowski podpisał „volkslistę”. W czasie wojny grał w reprezentacji III Rzeszy, strzelając po dwa gole w meczu. Był bożyszczem niemieckich kibiców. Nie uchroniło to jego matki przez uwięzieniem w KL Auschwitz za rzekomy romans z Żydem. Ernest użył wszelkich sposobów, aby ją stamtąd wyciągnąć. Po wojnie uznano go w Polsce za zdrajcę. Nigdy, aż do śmierci w 1997 roku, nie pozwolono mu odwiedzić rodzinnego Śląska i Chorzowa.
Profesor wspominał „Eziego” jego jeden z paradoksów polskich wojennych losów. Darzył go pewną sympatią, obaj urodzili się niemal tego samego dnia i miesiąca, tyle że w odstępie dwóch lat. Postać Wilimowskiego Karski przywołał po raz ostatni, kiedy w maju 2000 roku, podczas spotkania z Aleksandrem Kwaśniewskim, prezydent pochwalił się, że właśnie podpisał nadanie obywatelstwa RP Emanuelowi Olisadebe, by mógł strzelać bramki dla nowej ojczyzny.
Dzień po zwycięskim meczu o dziesiątej rano 5. DAK stanął do uroczystej wojennej przysięgi na sztandar dywizjonu. Na jego prawej stronie (płacie) widniał czerwony krzyż maltański na białym tle z wyszytym pośrodku srebrną nicią Orłem Białym w wieńcu. Na ramionach krzyża u dołu znajdowała się cyfra 5 w podobnych mniejszych wieńcach. Na lewym płacie, pośrodku identycznego krzyża otoczona wieńcem dewiza „Honor i Ojczyzna”, na ramionach zaś daty i miejsca bitew, w których dywizjon się odznaczył: Toryczyn 19.I.1919 (na górze), Równe 4.VI.1920 (na dole), Antonów 1.VI.1920 (lewe ramię) i 28.VI.1920 (prawe). W prawym górnym polu widniał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, w lewym – Świętej Barbary, patronki artylerii. Natomiast na dole z prawej godło miasta Krakowa, a z lewej odznaka artylerii konnej. Sztandar ufundowało 5. DAK-owi społeczeństwo krakowskie, a wręczony został dwudziestego dziewiątego maja poprzedniego roku na krakowskich Błoniach przez inspektora armii generała Juliusza Rómmla. Tego samego, który Kozielewskiemu wręczał szablę honorową prezydenta RP po ukończeniu SPRA.
Karski:
– Uroczystość wręczania sztandaru zapamiętałem bardzo dobrze. Obecność w takiej chwili dla oficerów i żołnierzy służby czynnej była oczywistym obowiązkiem, dla rezerwy punktem honoru. Kraków szykował się do niej przez tydzień. Flagami państwowymi udekorowano kamienice, a wystawy sklepowe specjalnymi biało-czerwonymi draperiami i portretami marszałka Rydza-Śmigłego. Ceremonia na Błoniach dotyczyła nie tylko 5. DAK-u, ale także siedmiu innych pułków artylerii z okręgów korpusów krakowskiego i przemyskiego.
W przypadku naszego dywizjonu inicjatorem fundacji sztandaru był sam prezydent miasta Krakowa Mieczysław Kaplicki, doktor medycyny, arcypiłsudczyk, podpułkownik. Do przewrotu majowego w 1926 roku noszący rodowe nazwisko Maurycy Kapellner. Zasymilowany Żyd i wielki polski patriota. Kawaler Orderu Virtuti Militari i kawaler Krzyża Komandorskiego Orderu Polonia Restituta. Znakomity gospodarz miasta, które rozbudowywał, upiększał i u progu wojny pozostawił z siedemnastomilionową nadwyżką budżetową, przechodząc na stanowisko prezesa koncernu węglowego. Sam zainicjował zbiórkę na sztandar, kładąc pierwszy na ten cel pięćset złotych.
Uroczystość rozpoczęła się o dziewiątej rano. Na Błonia przybyła generalicja z reprezentującym prezydenta RP i marszałka Rydza-Śmigłego inspektorem armii generałem Juliuszem Rómmlem w towarzystwie pięciu innych: Stanisława Kwaśniewskiego, Emila Krukowicza-Przedrzymirskiego, Aleksandra Łuczyńskiego, Zygmunta Piaseckiego i Bernarda Monda. Po odebraniu raportu od pułkownika Leona Bogusławskiego, dowódcy artylerii 5. Korpusu, przy dźwiękach hymnu Rómmel przejechał konno przed honorowymi oddziałami pułków artylerii mającymi przyjąć sztandary. Generalicja wraz z wojewodami i prezydentami miast, w których stacjonowały pułki, zajęła miejsca przy ołtarzu polowym. Generał ksiądz biskup Józef Gawlina odprawił mszę. Koncelebrans ksiądz dziekan Zapała wygłosił kazanie o roli sztandaru w polskiej tradycji militarnej i jego funkcji jako spoiwa fundującego go społeczeństwa i przyjmującego go wojska. Biskup Gawlina poświęcił sztandary. Następnie zostały wyłożone na stołach przed frontami poszczególnych pułków w celu wbicia w drzewce okolicznościowych gwoździ. Jako pierwszy wbijał generał biskup Gawlina. Potem generałowie z Juliuszem Rómmlem na czele oraz przedstawiciele władz lokalnych. To oni przejmowali następnie poświęcone sztandary i przekazywali Rómmlowi, a ten wręczał je kolejno dowódcom jednostek, którzy przyklękając, składali przysięgę na wierność sztandarom. W naszym przypadku – podpułkownik Karol Pasternak. Dowódcy przekazywali je pocztom sztandarowym, a te przy dźwiękach hymnu odmaszerowywały do swoich jednostek. Dowódcą naszego pocztu był podporucznik Kazimierz Koziorowski, asystowali mu chorąży Stanisław Maciejasz, starszy ogniomistrz Adam Grudzień i ogniomistrz Jan Golec.
Potem odbyła się defilada poprowadzona przez gospodarza uroczystości i bohatera dnia pułkownika Bogusławskiego. Nie był to jeszcze koniec. Poczty sztandarowe udały się na Wawel, gdzie sztandary pochyliły się nad trumną Marszałka. Potem pułki uroczyście przemaszerowały przez Kraków.
Wieczór należał do wszystkich. Osobno fetowała go generalicja, dowódcy i lokalne władze. Osobno wyżsi oficerowie, a osobno tacy jak: Kawnetis, Sztumberk-Rychter czy Koziorowski, którzy łaskawie dopuścili do swego grona rezerwistę Kozielewskiego.
Obecna chwila przysięgi wojennej była dla Janka równie podniosła i wzruszająca jak ta na Błoniach. Obserwowała ją okoliczna ludność z księdzem. Na tę uroczystość ogniomistrz podchorąży przypiął szablę honorową prezydenta RP. Z wilgotnymi oczami ślubował Rzeczypospolitej, że będzie jej bronił do krwi ostatniej. Przecież na sztandarze stało: „Honor i Ojczyzna”.