Читать книгу Jan Karski. Jedno życie - Waldemar Piasecki - Страница 13

Rozdział III
Krew wroga…

Оглавление

Koło południa gruchnęła wieść: zabierają do Warszawy adiutanta dywizjonu kapitana Jana Kawnetisa i Tadeusza Sztumberka-Rychtera. Obaj mają natychmiast stawić się w… Wyższej Szkole Wojennej. Taki ruch personalny w chwili mobilizacji był zaiste kuriozalny.

– A po jaki ch.j?! Czego oni się tam mają uczyć?! – krzyczał Witowski, doprowadzony do szewskiej pasji, aż echo niosło. Wydzwaniał do Warszawy. W końcu mu się udało połączyć, ale jedynie potwierdzono rozkaz.

Komentarzom nie było końca. Krążyła plotka, że Rychter z Kawnetisem załatwili sobie przeniesienie połączone z awansem. Dokąd? Zdania na ten temat były podzielone.

Idąc w kierunku auta, które miało zawieźć obu oficerów na najbliższą stację kolejową, Rychter podszedł do Kozielewskiego i powiedział:

– Zajmie się tobą Dąbrowski. Trzymaj się!

Kapitan Stanisław Dąbrowski był dowódcą 1. baterii.

Rychter wręczył mu także swoją pelerynę przeciwdeszczową, mówiąc:

– Bierz, bracie! Zwiadowcy się przyda.

Nowym adiutantem został porucznik Stanisław Machnikowski, a oficerem zwiadowczym podporucznik Stanisław Rudnicki. Ich pozycje oficera broni i dowódcy plutonu objęli ściągnięci pośpiesznie oficerowie rezerwy. Kawnetis przekazał Machnikowskiemu pieczę nad sztandarem dywizjonu, był to obowiązek adiutanta.

– Oczywiście frapowało mnie, gdzie trafi Tadek i kto się o niego „upomniał”. Okazało się, że przez Kraków dotarł do Warszawy, gdzie w WSWoj dostał przydział do krakowskiej 6. Dywizji Piechoty generała Stanisława Monda na drugiego oficera sztabu artylerii dywizyjnej. Był to oczywisty i godny awans. Tyle że dywizji już nie było w Krakowie, stacjonowała w okolicy… Oświęcimia. Pojeździwszy po kraju, Tadek wylądował znowu na dworcu oświęcimskim… Kawnetisa skierowano do Łodzi – wspominał Karski.

Po południu dwudziestego dziewiątego sierpnia, po nadejściu rozkazów ze sztabu Krakowskiej Brygady Kawalerii, podpułkownik Witowski zarządził wymarsz w kierunku na Zawiercie, a potem Koziegłowy. Poruszali się w dwie baterie. Rozłożyli się w okolicy sporego kompleksu leśnego w wioskach Koziegłówki i Mysłów. 3. bateria stała pod Koszęcinem.

Karski:

– Czuło się, że wojna jest blisko. Nocy praktycznie nie przespałem. Do późna gadaliśmy z moim przełożonym, oficerem zwiadowczym 1. baterii. Podporucznik Wacław Leśkiewicz, rezerwista jak ja, skończył włodzimierską SPRA rok przede mną. Wspominaliśmy naszą kadrę, egzaminy i zaliczenia. Opowiadał, ile czasu zajęło mu opanowanie kątomierza busoli, podstawowego urządzenia do pomiaru kątów i azymutów służącego do określania położenia celu i skierowania ognia tak, żeby weń trafił. Oczywiście busola była na stanie każdej sekcji zwiadu. Leśkiewicz był bystry i oczytany. Za najwybitniejszego zwiadowcę uwiecznionego w polskiej literaturze „ku pokrzepieniu serc” uznawał Andrzeja Kmicica. Był też kinomanem i wielbicielem Freda Astaire’a. Co do wojny zaś uważał, że długo nie potrwa, bo Niemcy szybko się zorientują, że nie mają z nami szans…

O świcie następnego dnia Witowski z dowódcami baterii kapitanami Dąbrowskim i Stradomskim oraz żołnierzami zwiadu ruszyli w teren wyznaczać stanowiska ogniowe i obserwacyjne w okolicy Koziegłowów. Szykowano się na przyjęcie wroga. Działania kontynuowano trzydziestego pierwszego sierpnia. Wiadomo już było, że można się tu spodziewać jednostek 2. Dywizji Lekkiej generała Georga Stummego. Stała ona naprzeciw Krakowskiej Brygady Kawalerii generała Zygmunta Piaseckiego, w składzie której znajdował się 5. DAK. Największą miejscowością pomiędzy siłami polskimi i niemieckimi był Koszęcin.


1 września, tuż przed piątą rano, niemiecka nawała ruszyła.

Jako pierwsza z dywizjonu weszła do walki pod Koszęcinem 3. bateria kapitana Goreckiego. O wpół do szóstej operujące oddzielnie baterie 1. i 2. ruszyły na wyznaczone stanowiska ogniowe na linii Czarny Las–Mzyka. Do pierwszego starcia doszło przed piątą po południu, kiedy obie baterie pośpieszyły z pomocą 5. Pułkowi Strzelców Konnych zaatakowanemu pod Woźnikami przez oddziały 2. Dywizji Lekkiej, rozpoczynając ostrzał wroga. Ogień był celny i zadawał Niemcom straty. Zlokalizowawszy polskie pozycje, nieprzyjaciel opanował leżącą opodal cegielnię i rozpoczął intensywny ostrzał z ciężkiej broni maszynowej.

– Walili do nas z odległości mniejszej niż dwieście metrów, uniemożliwiając prowadzenie ognia artyleryjskiego. Zapadał zmrok. Wykorzystując to, kapitan Stradomski przesunął dwa działa swej baterii i otworzył ogień na cegielnię. Po kwadransie naszego ostrzału cegielnią wstrząsnęła eksplozja. „W zapas amunicji dostali”, rzucił ktoś. Zapanowała cisza. Wyglądało na to, że stanowisko niemieckie zostało zlikwidowane. Bliżej zabudowań znajdowała się pozycja naszej baterii. Dąbrowski zarządził wysłanie zwiadu. Ruszyliśmy we czterech pod komendą Leśkiewicza. Było już po dziesiątej, świecił księżyc. Nie ryzykowaliśmy poruszania się na wprost przez otwarty teren do cegielni i pod osłoną lasu doszliśmy do prowadzącej w jej stronę drogi. Tędy zapewne dotarli także Niemcy. Szliśmy dwójkami, przyświecając latarkami. Panowała cisza, nic nie wskazywało na zagrożenie ze strony zabudowań. Leśkiewicz polecił dwóm żołnierzom zalec w przydrożnym rowie i osłaniać. Dalej posuwaliśmy się we dwóch… – wspominał Karski.

Między budynkiem a pryzmami przygotowanych do transportu cegieł dojrzeli motocykl z koszem. Leśkiewicz omiótł go światłem latarki.

– To jest zündapp… – powiedział szeptem Kozielewski.

– Skąd wiesz? – zapytał Leśkiewicz.

– Bo byłem w ich fabryce w Norymberdze.

– A coś tam robił?

– Byłem delegatem na parteitagu. Wozili nas po różnych miejscach i się chwalili…

Za chwilę zobaczyli drugą taką samą maszynę. Obie były zupełnie niewidoczne z drogi. O to pewnie chodziło. Na koszach obu motorów zainstalowano wsporniki jarzmowe do karabinów maszynowych. Leśkiewicz wyszedł na drogę i latarką dał znać, aby osłona dołączyła do nich. Polecił, aby dwójkami obchodzić cegielnię z prawa i lewa. Przywoływać się gwizdem. Kiedy minęli komin i ruszyli wzdłuż piętrowego budynku z paleniskami, Janek potknął się o coś. Leśkiewicz przyświecił. Była to… ludzka noga w wojskowym bucie wystająca spod kupy gruzu. Nieco dalej zobaczyli leżące na sobie w nienaturalnych pozycjach ciała dwóch innych niemieckich żołnierzy.

Porucznik skierował światło wzdłuż muru w górę. Fragment między kominem a budynkiem był rozwalony.

– Tu mieli gniazdo karabinu maszynowego. Dostali z naszej prawosławnej i spadli jak gruszki. Dobra… Odwróć tego z góry i odłam mu nieśmiertelnik. Przeszukaj kieszenie – rzucił Leśkiewicz.

Kozielewski, drżąc z emocji, chwycił zabitego za rękę i kołnierz. Pociągnął w swoim kierunku.

– O Jezu… – wyrwał mu się zduszony okrzyk.

– Stul pysk! Co się drzesz? – syknął porucznik.

Niemiec nie miał twarzy, której pozbawił go odłamek pocisku. Chcąc dostać się do nieśmiertelnika, noszonej na sznurku na piersi dwuczęściowej blaszki z nazwiskiem żołnierza i nazwą jednostki, z identycznymi danymi na każdej z połówek, Janek musiał rozpiąć oblepioną krwawą masą bluzę mundurową. Wahał się, aż usłyszał za plecami rozkaz:

– Kozielewski, wykonać!

Mocował się z guzikami dłonią mokrą od krwi.

– Nożem!

Usłyszał komendę porucznika podającego mu narzędzie. Rozciął bluzę i podkoszulek. Obiema dłońmi szarpał za blaszkę nieśmiertelnika, by odłamać jej część.

– Długo jeszcze? – syczał Leśkiewicz.

Udało się. Podał nieśmiertelnik porucznikowi. Ten przyświecił latarką.

– Da się odczytać. Kurtz, chyba szósty szwadron 2. Dywizji. – Schował blaszkę do kieszeni.

Usłyszeli przeciągły gwizd. Ruszyli w jego kierunku. Zwiadowcy Heniek i Staszek stali przy rozbitym stanowisku drugiego karabinu maszynowego. Dwóch zabitych Niemców leżało tuż obok siebie. Trzeci trzydzieści metrów dalej. Ranny, starał się wyczołgać i uratować. Leżał na plecach. Twarz sprawiała niesamowite wrażenie. Była spokojna. Otwarte oczy skierowane były prosto w rozgwieżdżone niebo. Z prawej dłoni wystawała na wpół zgnieciona ostatnim uściskiem fotografia starszej kobiety. Pewnie matki.

– Stałem jak zahipnotyzowany, patrząc na tego niemieckiego chłopaka w moim wieku. Pomyślałem, że moja świętej pamięci matka jest szczęśliwsza od jego matki. Gdybym zginął, nie będzie przeżywać mojej śmierci… – wracał do tamtej chwili.

Zabrawszy dwa kolejne nieśmiertelniki i znalezioną w pobliżu drugiego stanowiska raportówkę, zwiadowcy Leśkiewicza ruszyli w powrotną drogę.

– Gdzie Kozielewski? – ciszę nocną przerwał stłumiony głos Leśkiewicza.

– Melduję, panie poruczniku, że został koło tamtej sosny, dwadzieścia metrów z tyłu. Rzyga… Zaraz dołączy – brzmiała odpowiedź któregoś ze zwiadowców.

Karski:

– Szukałem odpoczynku po doświadczeniach pierwszego dnia wojny. Pierwszy raz w życiu widziałem z bliska żołnierskie trupy. Krew jednego z nich miałem dosłownie na rękach. Zmywałem ją intensywnie, ale pozostawiła ślady za paznokciami. Postanowiłem coś z tym zrobić za dnia. Znacznie ważniejsze było doczyszczenie munduru z wymiocin.

Od rana drugiego września 1. i 2. bateria przygotowywały się do odparcia niemieckiego ataku oczekiwanego na linii Koziegłowy–Żarki. Obie baterie zajęły nowe pozycje, obsadzono nowe punkty obserwacyjne. O wpół do drugiej po południu ruszyła niemiecka piechota. Polscy artylerzyści odpowiedzieli ogniem szrapneli. Był celny, padło około setki niemieckich piechurów. Wróg się wycofał.

Wkrótce potem doszło do ostatecznego rozdzielenia 5. DAK. Witowski polecił 1. baterii dołączyć do 8. Pułku Ułanów, znanej jednostki kawaleryjskiej noszącej imię Księcia Józefa Poniatowskiego, dowodzonej przez pułkownika Włodzimierza Dunin-Żuchowskiego. Konnicy Dąbrowskiego ruszyli więc w kierunku Zawiercia.

Jan Karski. Jedno życie

Подняться наверх