Читать книгу Dolina nadziei - Zofia Mąkosa - Страница 10

Оглавление

4

Lothar obserwował Arnolda spod półprzymkniętych powiek. Usiadł pod ścianą, a rozgrzane z wysiłku plecy oparł o zimny mur. Chwila wytchnienia i znowu pójdą do pracy. Obsługiwali działo znajdujące się wewnątrz wieży. W pomieszczeniu przypominającym celę znajdował się tylko jeden jasny punkt – sporych rozmiarów otwór w grubym murze, przez który wystawała na zewnątrz długa lufa. Tym razem kazano celowniczemu skierować ją w dół. W śródmieściu pojawiły się czołgi wroga znacznie groźniejsze niż samoloty, bo torowały drogę żołnierzom mającym zadać ostateczną klęskę osłabionym i pozbawionym woli walki siłom niemieckim.

Spojrzenie Lothara straciło dawną życzliwość i czułość. Druh go zdradził! To nie do wiary, że jeszcze kilka dni temu przysięgali sobie, że jeśli będzie trzeba, umrą razem za ojczyznę. Widzieli przecież, jak niewiele gorliwości było w regularnych oddziałach. Doświadczeni żołnierze nie wierzyli w zwycięstwo. „To hańba! – mówili sobie dwaj przyjaciele. – Tylko na nas może teraz liczyć Hitler. Tylko my, Hitlerjugend, jesteśmy wierni do końca. Skoro nie ma już żadnych szans na ocalenie, umrzemy piękną śmiercią”.

Kiedyś w marcu natknęli się na ulicy na patrol SS, który sprawdzał dokumenty młodego mężczyzny. Przystanęli ciekawi, co będzie dalej. Zatrzymany był prawdopodobnie dezerterem. Zaprzeczał, ale sprawa wydawała się oczywista. Zdrowy człowiek w wieku poborowym nie walczył, tylko chodził po mieście z chlebem pod pachą. Wyrok był natychmiastowy. Zdrajcy kazano napisać na dużym kawałku tektury: „Jestem tchórzem”. Wiedział, co go czeka. Błagał, tłumaczył, że żona jest śmiertelnie chora, a on musi zajmować się małymi dziećmi. Ręka mu się trzęsła tak, że nie mógł pisać. Esesman rozejrzał się i zobaczył Arnolda i Lothara. „Chodź. – Skinął na Lothara. – Pisz, bo ta świnia nawet teraz nie umie się zachować”. Lothar wykonał polecenie i przyczepił tekturę do płaszcza mężczyzny. „Teraz ty. – Esesman wskazał Arnolda. – Powiesisz go”. Lothar obserwował towarzysza. Był z niego dumny, bo ten nie zawahał się ani przez chwilę. Przerzucił sznur przez konar drzewa i założył pętlę na szyję zdrajcy. Często wracali to tego wydarzenia. Uważali je za rodzaj inicjacji. Po raz pierwszy ujrzeli z bliska, jak z ich rąk umiera człowiek. Dzięki temu czuli się mocniejsi, bardziej odporni na to, co przyniesie los.

Wszystko się zmieniło, odkąd nieodłączny dotąd przyjaciel poznał dziewczynę. To jej wina, że Arnold nie był taki jak przedtem. W dodatku wybrał go na powiernika. „Jak śmie? – oburzał się Lothar. – Dzisiaj rano powiedział, że po wojnie chciałby skończyć szkołę i pójść na studia. Niewiarygodne, jak szybko zmienił podejście do walki. Po wojnie! Przecież wojna będzie trwała jeszcze długo, aż do ostatecznego zwycięstwa! Trzeba całkowicie poświęcić się walce, a nie planować przyszłość. Wystarczyło, że poznał dziewczynę, a stał się innym człowiekiem. Muszę zrobić z tym porządek. Ona nie może wszystkiego zepsuć” – postanowił.

Jeszcze tego samego dnia Lothar poszedł do dowódcy. Przełożony mocno się zdziwił, ale powiedział, że rozumie i pochwala. Wieczorem oznajmił Arnoldowi i jego druhowi, że za godzinę mają się zgłosić do najbliższej jednostki. Linia frontu przebiega już przez centrum, straty są bardzo duże, więc piechota potrzebuje uzupełnienia.

Arnold poczuł się, jakby ktoś uderzył go obuchem. Zaledwie ją poznał, kilka razy pocałował i koniec? Już nigdy nie ujrzy Arete? Dlaczego los tak się na niego uwziął? Dlaczego teraz?

Czym prędzej pobiegł w dół do schronu. Odór bijący z korytarzy budził mdłości, ale nie zwracał na to uwagi. Szukał drogi w półmroku, omijał ludzi, którzy o coś go prosili. Tam, gdzie zwykle siedzieli ojciec z córką, zobaczył pusty kąt. Rozejrzał się i dostrzegł starca wolno idącego korytarzem.

– Panie profesorze, gdzie jest Arete?

– Nie jestem pewien... Mówiła, że gdzieś idzie. Po chleb? – zastanowił się i przystanął. – Młodzieńcze, czy tam na zewnątrz jest bardzo niebezpiecznie?

– Nie. Teraz jest spokojnie – skłamał Arnold. – Panie profesorze, proszę jej przekazać, że mnie przenoszą. Jak tylko będę mógł, zajrzę do niej.

Wracając na górę po rzeczy, jeszcze się rozglądał, czy gdzieś jej nie zobaczy. Na próżno.

W nowym miejscu zorganizowano im szybkie przeszkolenie z taktyki walk ulicznych. Potem dostali broń – zdezelowany karabin na ramię, amunicję do kieszeni i pancerfaust do garści. Patrzyli, nie wierząc, że to możliwe. „Tym mamy bronić Berlina?” – myślał każdy z dziesięciu chłopaków. Niektórzy wyglądali na dwunastolatków. Próżno dociekać, czy znaleźli się tu przymuszeni, czy zgłosili się na ochotnika. Prócz Lothara i Arnolda wszyscy mieli na sobie cywilne ubrania z opaską Volkssturmu na rękawie. Rosjan tu jeszcze nie było, więc na razie mieli budować barykady w poprzek ulic. Pracowali do wieczora, mimo że pociski artyleryjskie wciąż wybuchały w pobliżu. Następny dzień upłynął na tym samym. Czasem ostrzał był tak intensywny, że mogli tylko czekać ukryci w jakiejś piwnicy. Do budowy barykad zatrudniono też cywilów. Kobiety narzekały i szemrały, bo nawet one wiedziały, że to wszystko na próżno. Do posłuszeństwa skłaniał je widok trupów z kartkami na piersiach. Zawisnąć można było za sianie defetyzmu, dezercję, zdradę, szpiegostwo, podejrzenie o samookaleczenie, niedostateczną dbałość o broń, słowem – za cokolwiek. Lotne sądy we wszechobecnym chaosie działały bardzo sprawnie.

Ludzie zajęci wznoszeniem kolejnej zapory podnieśli głowy na widok dwóch esesmanów prowadzących grupę chłopców. Nie mieli więcej niż szesnaście lat i byli przerażeni tym, co ich czeka. Na pewno schowali się w jakiejś piwnicy, bo mieli już dość bezsensownej walki, a teraz oskarżeni o dezercję prowadzeni są na śmierć.

– Hej, wy! – zawołał esesman do Arnolda i Lothara nadzorujących cywilów. – Popilnujcie aresztantów. My sprawdzimy resztę piwnic.

Posłusznie skierowali lufy karabinów w stronę grupki przestraszonych dzieciaków. Najwyższy rozglądał się, jakby szukał szansy ratunku. Właśnie to sprawiło, że Arnold zwrócił na niego uwagę. Przyjrzał mu się baczniej. Kogoś mu przypominał.

– Christian? – powiedział do siebie półgłosem, ale chłopak usłyszał swoje imię. Obrócił twarz ku bratu. Też go poznał. Patrzył mu prosto w oczy. Coś szepnął zbielałymi ustami i zaczął się cofać w stronę fasady zrujnowanej kamienicy. Najpierw wolno, potem nagle odwrócił się i pobiegł. Lothar błyskawicznie podniósł karabin. Strzelił, ale nie trafił. Strzelił znowu, jednak Christian zdążył zniknąć za murem. Inni dezerterzy, korzystając z zamieszania, też się rozpierzchli i przyczaili w ruinach.

– Coś ty zrobił! – Lothar był wściekły na Arnolda. – Puściłeś go, zdrajco! Teraz nas zabiją.

– Szybko, schowajmy się! – zawołał Neumann i trzymając nadal karabin, pobiegł przed siebie.

Esesmani, wywabieni strzałami na zewnątrz, rozglądali się wokół, próbując odnaleźć winowajców.

– Gdzie oni są? – wrzeszczeli do zobojętniałych cywilów. Ci wzruszyli tylko ramionami i wrócili do pracy.

Tymczasem Arnold z Lotharem czekali ukryci w leju po bombie.

– Podejrzewałem, że jesteś zdrajcą.

– Ty też pozwoliłeś, żeby uciekli. W razie czego zawiśniemy obaj. – Arnold nie zamierzał tłumaczyć się przed kolegą.

– Co teraz?

– Idziemy z powrotem. Oni nawet nie pamiętają, jak wyglądamy – powiedział Neumann, siląc się na spokój.

Spotkanie z bratem mocniej wstrząsnęło Arnoldem niż groźba śmierci. Christian bardzo się zmienił. Wcale nie był podobny do dziecka, które dwa lata temu wyjechało do ciotki Marty do Altreben. Nie wiedział, jak go rozpoznał w wysokim, chudym chłopaku o smutnym spojrzeniu. „Co on szeptał? – próbował sobie przypomnieć. – Mama żyje? Czy to możliwe? Mama żyje? – Czuł szaleńcze bicie serca. – Jeszcze wszystko mogę naprawić”. Podczas posiłku nie zwracał uwagi na pretensje i rozterki Lothara. Myślał o dawnym szczęśliwym życiu. Christian, mama, babcia – ich twarze przewijały się w pamięci. Kto mu to wszystko odebrał, kto jest winien? W gardle czaił się szloch. Pochylił się, by zawiązać sznurowadło. Nie zauważył pełnego rozczarowania i nienawiści spojrzenia towarzysza.

Od spotkania z bratem minęły dwa dni. Teraz walczyli naprawdę. Bili się o każdy most, dom, piwnicę i mur. Zawsze zaczynało się tak samo. Najpierw leciały pociski. Ogłuszające wycie i wybuchy wbijały w ziemię i roznosiły w pył wszystko wokół. Potem zapadała krótkotrwała cisza, a na jej końcu pojawiał się upiorny dźwięk. Jednostajny, narastający, chrzęszczący, przytłaczający. Czołgi.

Nerwy Arnolda napięły się niczym postronki. Wysunął pancerfaust przez piwniczne okienko. Wycelował i zwolnił spust. Pocisk stoczył się po metalowej ramie od łóżka, którą ktoś umieścił na pancerzu. Młody żołnierz jak automat obrócił się i zaczął uciekać. Trzeba pozwolić czołgom przejechać, a potem zaatakować z tyłu. Między piwnicami przebito ściany, dzięki czemu mógł szybko przemieścić się o kilkadziesiąt metrów dalej. Tu, na dole, wcale nie było bezpieczniej niż na dachu albo między domami. Biegnący za czołgami Rosjanie wrzucali do piwnic granaty. Nie sprawdzali, czy są tam żołnierze, czy kobiety z dziećmi. Wchodzili do domów, torując sobie drogę seriami karabinów maszynowych. Wszędzie leżały ciała, ludzkie kończyny albo trudne do rozpoznania szczątki. Bieg, strzały, bieg, wybuch, bieg. Dym gryzł w oczy i zatykał płuca. „Pić!” Arnold, ciężko dysząc, oparł się o ścianę. To już niedaleko do wieży przeciwlotniczej. Zaraz zobaczy Arete. Schronił się za drzewami. Strzelił na oślep i pobiegł w kierunku wejścia. Strażnicy, widząc swojego, wpuścili go do środka.

Na widok żołnierza z bronią w schronie wybuchła panika.

– Wynoś się! – krzyczeli przerażeni ludzie. – Oni przyjdą tu za tobą i nas zabiją!

Nie zwracał uwagi na ich gniew. Szukał Arete. Jest! Zdyszany upadł przed nią na kolana.

– Bałem się, że umrę, zanim cię zobaczę – wydyszał. Ona zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się mocno, nie zwracając uwagi na otoczenie. Chwila szczęścia trwała krótko, bo zaraz ktoś odciągnął chłopaka na bok. Gdzieś zginęła broń, czyjeś ręce zdarły z niego mundur i narzuciły cywilne ubranie. Teraz był jednym z nich. Nie zagrażała im jego obecność. Mimo to czuł, że powinien odejść.

– Jutro wieczorem w twoim mieszkaniu – powiedział, jakby umawiał się na najzwyklejszą randkę, i zniknął w labiryncie korytarzy.

Nazajutrz walki wciąż trwały. Nikt nawet nie zauważył pierwszej wiosennej burzy, jaka przeszła nad Berlinem. Artyleria zagłuszyła grzmoty i szemranie ciepłego deszczu, a dym zasłonił niebo. Wkrótce drobne krople zmieniły się w ulewę, tak silną, że zaczęły przygasać płomienie pożarów. Zbliżał się wieczór.

Arete przykryła kocem kaszlącego ojca.

– Zaraz wrócę, tatusiu – szepnęła mu do ucha i odeszła cichutko, by nie spłoszyć lekkiego snu.

– Jest rozkaz, żeby nikogo nie wypuszczać – powiedział wartownik, kiedy dotarła do wyjścia.

– Ja tylko na chwilę. Już nie mogę znieść tej duchoty. Niedobrze mi.

– Zwariowałaś, dziewczyno?

– Proszę. – Czarne oczy błyszczały, a chłopiec był młody. – Tylko minutkę, błagam. Stanę przy drzwiach, parę razy odetchnę i wracam.

Żołnierz, prawie dziecko, może rówieśnik, dał się zwieść. Odrobinę uchylił ciężkie wrota.

– Wystarczy? Stań tu. – Wskazał miejsce przy ścianie blisko drzwi, ale ona, zaledwie ujrzała wąską szparę, ruszyła w mrok rozświetlony płomieniami pożarów.

– Tylko park i jedna przecznica – szepnęła do siebie, skacząc przez kałuże i ciała poległych, których nikt nie zbierał. Żołnierzom w niemieckich mundurach wydawało się, że to omamy wzrokowe. Między drzewami, w coraz słabszym świetle kończącego się dnia, ujrzeli gnającą przed siebie drobną postać z czarnymi, rozwianymi włosami. Po chwili zniknęła im z oczu. Pędziła co tchu, choć słyszała czołgi, strzały i krzyki. Dopadła zdyszana do drzwi i otworzyła je kluczem. Wewnątrz zastała tylko pył i bezład. Podmuchy eksplozji rozrzuciły książki, rozbiły szkło w biblioteczce, zrzuciły obrazy ze ścian. Nie zwracała na to uwagi. Do miski nalała wody pełnej okruchów tynku, umyła się i przebrała w czystą sukienkę. Najpiękniejszą, jaką miała – w czerwone maki na białym tle.

Potem postawiła krzesło naprzeciwko drzwi, usiadła na nim, położyła ręce na kolanach i czekała spokojnie, choć jazgot bitwy narastał. Była pewna, że ukochany przyjdzie.

Arnold nie walczył, ukrywał się, bo nie miał munduru i broni. Nawet teraz, kiedy już nic nie miało sensu, mógłby być wzięty za dezertera i rozstrzelany. Pamiętał o spotkaniu. Zaledwie skończyła się ulewa, zniknął z oczu śledzącego go Lothara. Zazdrosny towarzysz znalazł go jednak. Zobaczył, jak Arnold przytulony do muru wypatrywał snajpera w pustych otworach okiennych, a potem przebiegł na drugą stronę czegoś, co było kiedyś ulicą. Lothar jak cień podążył za nim. Obaj zdawali sobie sprawę, co im grozi, ale każdego gnało uczucie silniejsze od rozsądku. Arnold co chwilę przystawał i zastanawiał się, w którą stronę powinien iść, potem ruszał przed siebie pochylony. Ktoś strzelił do niego, ale nie trafił. „To tu” – domyślił się, ujrzawszy kobietę siedzącą na kawałku muru wbitym w chodnik. Wyprostował się i obrócił, wypatrując domu Arete.

Seria z karabinu maszynowego skosiła ich obu. Upadli trafieni w brzuchy. W oczach Arnolda najpierw pojawiło się zaskoczenie na widok zakrwawionego Lothara leżącego nieopodal, zaraz jednak wszelkie inne doznania wyparł ból, tak straszny, niewyobrażalny, że przejmujący krzyk wydobył się z obu ust. Płakali i złorzeczyli ci, którzy marzyli o pięknej śmierci za ojczyznę. Lothar umilkł pierwszy. Arnold cierpiał dalej. Przeciągły jęk zmienił się w błaganie:

– Mamo! Mamo, ratuj!

Kobieta siedząca na murze podniosła głowę. W zgiełku bitewnym, pośród ryku dział i chrzęstu czołgów, usłyszała znajome wołanie. Podniosła się i poszła w jego kierunku. Przystanęła nad niebieskookim chłopcem o twarzy wykrzywionej bólem nie do zniesienia. Usiadła na bruku, położyła jego głowę na swe kolana i zaczęła nucić kołysankę, głaszcząc jasne włosy. Śpiewała mu o księżycu, który właśnie wstał, gwiazdach błyszczących na niebie, mgle unoszącej się z łąk i świecie tak cichym i słodkim, że można zamknąć bezpiecznie oczy i zasnąć. A jeśli miałby to być sen wieczny, nie trzeba się bać niczego, bo Bóg jest miłosierny[6].

Mijały kwadranse. Zgiełk na zewnątrz stał się tak głośny, że siedząca na krześle Arete zasłoniła uszy dłońmi. Nagle wszystko się skończyło. Zapadła cisza. Dłonie wróciły na złączone kolana. Usłyszała czyjeś kroki. Serce pobudzone nadzieją przyspieszyło. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Zerwała się i wygładziła sukienkę. W świetle pożarów zobaczyła obcego żołnierza z bronią gotową do strzału. Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia. On patrzył na nią równie zdziwiony. Potem obrócił się i zawołał coś do towarzyszy. Weszli, wypełniając małe pomieszczenie.

W dusznym schronie, wolno, trzymając się ściany, profesor archeologii chodził wąskim korytarzem i zaglądał w upiorne twarze oświetlone odbiciem fluorescencyjnej farby.

– Arete! – wołał słabym głosem. – Arete – skarżył się – przecież miałaś zaraz wrócić. Arete, córko upragniona, gdzie jesteś?

Dolina nadziei

Подняться наверх