Читать книгу Dolina nadziei - Zofia Mąkosa - Страница 11

Оглавление

5

Minęło pięć miesięcy, odkąd skończyła się wojna, a Berlin, podobnie jak całe Niemcy, nadal uczył się życia w zupełnie innej rzeczywistości. Najpierw całe miasto podlegało Armii Czerwonej, później decyzja wielkich mocarstw podzieliła je na strefy: radziecką, amerykańską, angielską i francuską. W lipcu ruiny dawnej stolicy Rzeszy zaroiły się od żołnierzy w mundurach czterech armii okupacyjnych. Początkowo przemieszczanie się między strefami nie nastręczało specjalnych trudności, a ci, którzy mieli powody, by nie ryzykować przechodzenia przez punkty kontrolne, wędrowali do celu swoimi ścieżkami.

Tylko niektórzy żyli w miarę wygodnie w ocalałych domach. Inni, wraz z uciekinierami ze wschodu, koczowali w ruinach, piwnicach, na dworcach kolejowych, w tunelach metra i szybkiej kolei miejskiej. Jednym i drugim brakowało niemal wszystkiego, a najbardziej opału i żywności. Władze okupacyjne powołały podporządkowaną im administrację niemiecką, ale ta nie była w stanie zaradzić piętrzącym się trudnościom. Dodatkowo całe Niemcy były terenem, po którym przemieszczały się rzesze ludzi. Bezdomni ze zbombardowanych miast próbowali znaleźć nowe miejsce do życia, cudzoziemscy więźniowie obozów pracy uwolnieni przez aliantów wracali pieszo do swoich krajów, jeszcze inni szukali zaginionych bliskich. Już w 1943 roku alianci, dostrzegając problemy wywołane przez politykę nazistowskich Niemiec, masowe wysiedlenia, deportacje oraz zabieranie matkom małych dzieci w celu ich zgermanizowania, utworzyli Międzynarodowe Biuro Poszukiwań[7] oraz liczne jego placówki.

Przed biurami poszukiwań codziennie rano ustawiały się długie kolejki składające się głównie z kobiet i towarzyszących im dzieci. Przed jednym z takich punktów, mieszczącym się w niewielkim baraku, grupa osób wypełniała czas oczekiwania utyskiwaniem na trudne warunki życia. Do prowizorycznej budowli podchodziły też osoby, które chciały tylko sprawdzić, czy powieszono już nowe plakaty. Płachty papieru z charakterystycznym czerwonym krzyżem pośrodku i szeregiem fotografii zapełniały prawie całą ścianę. Widniały na nich przede wszystkim wizerunki odnalezionych przez pracowników socjalnych małych dzieci, które błąkały się przy drogach albo żebrały lub mieszkały samotnie w ruinach. Pod każdym zdjęciem umieszczono krótki opis wyjaśniający, gdzie znaleziono malca, jak był ubrany i co mówił, jeśli w ogóle mówić potrafił.

Nagle rządek oczekujących ogarnęło oburzenie, bo oto kobieta, która zjawiła się ostatnia, ominęła kolejkę i zatrzymała się dopiero przed samymi drzwiami. Niektórzy zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu policjanta bądź amerykańskiego żołnierza, który mógłby interweniować. Jednak gniewne głosy zaraz ucichły, kiedy tamta wyjęła klucz z torby i przekręciła go w zamku.

– Zaraz poproszę pierwszą osobę. Jeszcze chwila cierpliwości – powiedziała, obracając zmęczoną twarz w stronę zaskoczonych ludzi.

Ewa Neumann z ulgą zamknęła za sobą drzwi. W punkcie utworzonym w dzielnicy Dahlem pracowała dopiero od tygodnia. Wcześniej nabierała doświadczenia przy Kanonierstrasse[8], ale tam narażona była na kontakty z radzieckimi żołnierzami. Większość z nich zachowywała się przyzwoicie, a niektórzy byli sympatyczni i pomocni, ale ona wciąż miała w pamięci pierwsze dni ich obecności w Berlinie, dlatego zgodziła się od razu, kiedy zaproponowano jej przenosiny do biura mieszczącego się w amerykańskiej strefie okupacyjnej.

Małe pomieszczenie, w którym miała za chwilę rozpocząć urzędowanie, było zawalone kartonami i drewnianymi skrzynkami. Znajdowały się w nich formularze oraz zdjęcia dostarczone przez osoby poszukujące bliskich, a także fotografie wykonane przez urzędników, przedstawiające dzieci albo dorosłych niepotrafiących nic o sobie powiedzieć na skutek inwalidztwa lub zaniku pamięci. Prócz pudeł na dokumenty w pokoiku stały dwa krzesła i stół.

Pierwsza weszła młoda kobieta z kilkuletnią dziewczynką. Oczy chudego i bladego dziecka błyszczały od gorączki, jednak nie w sprawie córki przyszła pani Koch. Szukała męża. W maju wzięli go Rosjanie i do tej pory nie wrócił. Ewa zadała szczegółowe pytania i wypełniła formularz. Kazała czekać. Na odchodne wręczyła kobiecie karteczkę z adresem placówki, do której może się udać po pomoc dla chorego dziecka. Potem pojawiła się następna interesantka, później kolejna. Były to przeważnie kobiety w różnym wieku, jedne z dziećmi, inne całkiem samotne.

Ostatni wszedł mężczyzna w cywilnym ubraniu, ale jego ruchy i ton głosu od razu zdradzały wojskowy dryl. Już w progu wyraził oburzenie, że musiał stać tak długo, i zarzucił Ewie opieszałość. Nie zareagowała na zaczepki i niczego nie tłumaczyła. Do takich sytuacji zdążyła się już przyzwyczaić. Każdego dnia przychodził ktoś taki. To nie pretensje, roszczenia i święte oburzenie zrobiły na niej wrażenie, ale spojrzenie, jakim ją obrzucił ostatni interesant. Zimny dreszcz przebiegł przez jej ciało, kiedy ujrzała w nim dobrze znaną groźbę. „Rozpoznałem cię – zdawały się mówić jego oczy. – Wiem, kim jesteś. Zobaczysz, przyjdzie czas, że nie ukryjesz się przede mną”. Lęk, który towarzyszył jej przez ostatnie lata, wrócił. Ręce trzęsły się tak, że miała problem z wypełnieniem formularza. Mężczyzna powiedział, że sam na froncie nie był. Z uwagi na chorobę serca pracował jako nic nieznaczący urzędnik w sądzie. Ewa mu nie uwierzyła, ale zapisała wszystkie podane przez niego informacje. Ów człowiek szukał rodziny, która w marcu ewakuowała się pociągiem w głąb Niemiec i od tej pory nie było z nią kontaktu.

Po jego wyjściu została w biurze jeszcze jakiś czas, żeby uporządkować papiery i uspokoić się trochę. To, co odczytała w zimnych oczach owego człowieka, wydobyło z niej wspomnienia z okresu, kiedy ukrywała swoje żydowskie pochodzenie, a przeżyła tylko dzięki pomocy innych ludzi. Siedząc w zimnym i nieprzytulnym pokoiku, myślała o strachu, który jej nieustannie towarzyszył, o odgłosach hamujących samochodów i przekonaniu, że to na nią polują i zaraz wciągną do środka, o nocach, kiedy nasłuchiwała każdego szelestu i zastanawiała się, po kogo teraz idą. O pasażerach kolei miejskiej patrzących na nią z zaciekawieniem budzącym podejrzenie, że się domyślają.

Ręce położone na blacie stołu drżały coraz mocniej, a mijające minuty nie przynosiły ukojenia. W końcu zamknęła biuro i poszła do szpitala, by zrobić wywiady z pacjentami zgłoszonymi organizacji przez służby socjalne. Po drodze zjadła zupę w jadłodajni. Nie była głodna, ale nie mogła zrezygnować z posiłku, często jedynego w ciągu dnia. Za pracę w biurze nikt jej nie płacił, a jedyną formą wynagrodzenia była kartka uprawniająca do obiadu w pobliskiej garkuchni.

W szpitalu trafiła akurat na zamieszanie, bo przywieziono ofiary wybuchu niewypału. – Kto? – zapytała znajomą pielęgniarkę.

– Chłopcy. Mali. Mogą mieć nie więcej niż dziesięć lat. Dwóch zginęło na miejscu, trzeci pewnie nie dożyje jutra. Dwóch następnych ma szansę – poinformowała kobieta głosem pozbawionym emocji. Takich przypadków bywało co najmniej kilka w ciągu tygodnia, nie robiły więc większego wrażenia na personelu.

Pielęgniarka zaprowadziła ją do pacjenta. Ranny w głowę mężczyzna nie wiedział, kim jest. Błąkał się w ruinach przy katedrze. Ewa zapisała wszystkie informacje i zrobiła zdjęcie służbowym aparatem. Tę samą czynność powtórzyła na oddziale dziecięcym, gdzie przebywali mali pacjenci dostarczeni przez służby socjalne. Były to chore, przestraszone i zagubione dzieci, od tygodni przekazywane z rąk do rąk przez obcych ludzi, umiejące zaledwie powiedzieć, jak im na imię.

Idąc do wyjścia, spotkała na korytarzu urzędnika Szwedzkiego Czerwonego Krzyża poznanego w biurze, w którym pracowała poprzednio.

– Pani Neumann! – zawołał na jej widok około pięćdziesięcioletni ciemnowłosy mężczyzna w granatowym garniturze i drucianych okrągłych okularach. – Jak dobrze, że panią widzę.

– Są jakieś wieści o moich chłopcach?

– Nie. Niech mi pani wybaczy, jeśli wprowadziłem w błąd. Ja tylko ucieszyłem się na pani widok.

– To ja przepraszam, panie Bergman. Wszystko kojarzę z jednym tematem. Byłam na oddziale dziecięcym. A pan co tu robi?

– Odwiedziłem dyrektora. Alarmował, że brakuje penicyliny. Wpadłem zorientować się, czy mam zamówić jeszcze inne leki.

– Mają szczęście, że im pomagacie.

– Pani Ewo, skoro już się spotkaliśmy, dałaby się pani zaprosić na kawę?

– Kawę? Prawdziwą? Gdzie taką podają?

– Znam małą kawiarenkę. Zapraszam.

Co prawda Ewa czuła się skrępowana swoim ubogim strojem, ale pokusa była zbyt wielka. Kawiarnia mieściła się w ocalałym fragmencie kamienicy. Fasada budynku przypominała rysunki przedstawiające powierzchnię Księżyca. Duże dziury po odłamkach pocisków sąsiadowały z mniejszymi po kulach. Otwory okienne zabito deskami, a wewnątrz paliły się świece. Wszystkie miejsca w niewielkim pomieszczeniu były zajęte przez cudzoziemców w amerykańskich mundurach i ich niemieckie towarzyszki. Właścicielka, znajoma Szweda, zaprowadziła ich do małego pokoiku na zapleczu.

– Pani Ewo – odezwał się Bergman, kiedy ta skończyła delektować się pachnącym napojem. – Czy zechciałaby pani pracować dla nas?

– Jak to? Przecież jestem Niemką.

– To nie ma znaczenia. Szwedzki Czerwony Krzyż potrzebuje ludzi tu, na miejscu. Na terenie Niemiec wciąż jest wielu obywateli naszego kraju. Niektórych poszukują rodziny – wyjaśnił mężczyzna. – Poza tym, jak pani wie, udzielamy pomocy humanitarnej wszystkim poszkodowanym w działaniach wojennych. Byłaby pani cennym nabytkiem dla nas, bo zna Berlin i w ogóle Niemcy, mówi pani po francusku i z tego, co wiem, angielski też nie jest pani obcy. Osobiste doświadczenia mają również wielkie znaczenie w tak delikatnych sprawach, jakimi się teraz zajmujemy. I jeszcze jedno – dodał. – W chwili, gdy większość Niemców, szczególnie tych, którzy mają jako takie wykształcenie, staje przed komisjami denazyfikacyjnymi, pani nie musi, bo ma kryształowo czystą przeszłość.

– Ale ja szukam synów...

– My robimy podobne rzeczy. Praca dla nas w niczym nie przeszkodzi, a kto wie, czy nie pomoże. Bez urazy, ale zauważyłem straszny chaos w waszych działaniach. Dostałaby pani skromną pensję – kusił, widząc namysł na twarzy kobiety.

Ewie, która miała przed oczami swoją piwnicę, sukienki na gwoździu, siennik na podłodze i panoszące się wszędzie szczury, trudno było podjąć decyzję.

– Dopiero się przeniosłam do nowej placówki. To nie wypada...

– Wszystko wypada. Znajdą kogoś nowego. Wygląda pani jak cień. Czy nie ma pani ochoty trochę odetchnąć? Chociaż przez chwilę nie myśleć, co będzie jutro?

Do domu, czyli komórki w piwnicy, wracała sama. Nie zgodziła się, żeby David Bergman ją odprowadził. Potrzebowała czasu na przemyślenie jego propozycji.

Dzień się kończył, ale jeszcze przez chwilę w słońcu szybko niknącym za poszarpanymi murami było jasno i ciepło. To niewiarygodne, że ocalały jakieś drzewa, a na nich liście. Pyszniły się teraz najpiękniejszymi kolorami jesieni. Ciemnoniebieskie, prawie granatowe niebo oraz złote, zielone i czerwone barwy stanowiły niezwykłą oprawę dla okopconych ścian wydzielających swąd spalenizny, konstrukcji pozostałych po strzelistych wieżach kościołów i stosów cegieł przygotowanych do transportu. Ruiny, ruiny, ruiny. Mimo świeżych wspomnień o dniach grozy miasto żyło. Wśród hałd cegieł i osypisk, niebezpiecznych pułapek, piwnicznych dołów, fragmentów ścian kołyszących się pod wpływem wiatru, poskręcanego, a czasem ostrego jak brzytwa żelastwa, mieszkali ludzie. Całymi dniami szukali drewna na opał, zaplątanego w gruzach koca czy bodaj zasłony albo na pół zgniłego od wilgoci płaszcza – czegokolwiek, czym można by owinąć i ogrzać zziębnięte ciało. Przed wejściami do odgruzowanych piwnic i suteren kobiety przygotowywały ciepłe posiłki. Okopcone garnki stały na prymitywnych paleniskach zrobionych z kilku cegieł wyciągniętych z rumowiska. Gdzieniegdzie wzniesiono rusztowania, a w pustych dotąd otworach po oknach pojawiła się papa albo deski. W mieszkaniach z brakującą frontową ścianą ludzie oddawali się codziennym zajęciom, mimo że przechodnie obrzucali ich ciekawym wzrokiem. Z kominów budynków, gdzie ze względu na ich stan nie powinno być nikogo, snuł się dym. Główne ulice były już odgruzowane i doprowadzone do jako takiej użyteczności, jeździły nimi nieliczne miejskie autobusy i tramwaje. W podziemiach i w tunelach metra też tętniło życie.

„Trzeba mieć nadzieję – pocieszała się Ewa, patrząc na krzątających się berlińczyków. – Jak tylko Arnold i Christian się znajdą, zaczniemy wszystko od nowa”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dolina nadziei

Подняться наверх