Читать книгу Dolina nadziei - Zofia Mąkosa - Страница 9

Оглавление

3

Mimo wiosny wciąż padał deszcz i wiał chłodny wiatr. Pociski wybuchały coraz bliżej. Jeśli wcześniej opuszczenie piwnicy lub schronu było ryzykowne, teraz stało się śmiertelnie niebezpieczne. Żyć jednak było trzeba. Zdesperowane kobiety, na których spoczywał obowiązek opieki nad dziećmi, chorymi i starcami, wyprawiały się po prowiant, zastanawiając się, czy uda się wrócić do rodzin. Nierzadko pocisk padał w sam środek kolejki po chleb i suchą kiełbasę, zabijając lub ciężko raniąc stojące tam osoby. Służby medyczne przybywały tak szybko, jak to możliwe, zabierały okaleczonych, zwłoki odkładano na bok i kolejka przesuwała się do przodu. Berlińczycy, dotąd przestrzegający prawa, przestawali zwracać uwagę na zakazy. Mnożyły się włamania do sklepów spożywczych porzuconych przez właścicieli i do piwnic służących za magazyny. Zorganizowane grupy desperatów wyruszały w pełną niebezpieczeństw drogę ku nieustannie ostrzeliwanym terenom kolejowym, gdzie podobno stały wagony pełne ziemniaków. Robili wszystko, byle przeżyć.

Zdarzały się jednak długie godziny, kiedy nikt nie odważył się wychylić głowy na zewnątrz. Leciały bomby, wyły organy Stalina[4], ziemia kołysała się, drżały mury najpotężniejszych schronów. Przyczajeni w nich ludzie tracili resztki cierpliwości. Niejeden marzył tylko o tym, by wreszcie skończyła się męka. Tematy rozmów mogłyby doprowadzić do depresji zdrowego, szczęśliwego człowieka, a co dopiero udręczonych mieszkańców podziemnego świata Berlina. Mnożyły się samobójstwa, a ciała nieszczęśników leżały wśród żywych, rozkładając się w wilgotnym, nasyconym wyziewami powietrzu. Nerwy napięte do ostatnich granic sprawiały, że kłócono się o byle co: płacz dziecka, uporczywy kaszel, zawieruszony sweter.

W trudnym do opisania fetorze był też czas na miłość. Nie taką z długim okresem narzeczeństwa, pierścionkiem, nocą poślubną, miesiącem miodowym. Dziewczęta, nasłuchawszy się opowieści o straszliwych gwałtach, pragnęły stracić dziewictwo, zanim przyjdą ONI – brutalni, bezlitośni i mściwi. W zakamarkach piwnic i schronów, w ruinach domów przyszedł czas na miłość pospieszną, nieintymną, byle jaką i z byle kim.

Pewnego kwietniowego wieczoru odgłosy takiej miłości słyszała zawstydzona Arete przytulona do swego taty. Nie wiedziała, kto sapie, jęczy i płacze. Może nie byłoby to takie przykre, gdyby nie obecność ojca, wciąż wrażliwego i nieodpornego na brutalność życia. Wolałaby być we własnej piwnicy, ale przyszli tutaj, kiedy zorientowała się, że ojciec już nie daje rady zbiegać po schodach, gdy zawyje syrena. Często kazał jej samej uciekać z mieszkania. Nie chciała go opuścić i kłócili się przez cały nalot. W końcu zdecydowali oboje, że najbezpieczniej będzie w potężnej wieży przeciwlotniczej. Z początku codziennie razem wychodzili na powietrze, później Arete zaczęła zostawiać wymizerowanego ojca i sama wyprawiała się po jedzenie i wodę. On z każdym dniem stawał się coraz bardziej apatyczny, a nogi, już wcześniej słabe, coraz częściej odmawiały mu posłuszeństwa.

Zawstydzające dźwięki ucichły, a mury przestały drżeć. Dziewczyna usłyszała równy, spokojny oddech ojca. Podjęła decyzję. Szybko wydostała się z labiryntu korytarzy i klatek schodowych. Wyszła na zewnątrz. Drżała z chłodu i strachu. Na szczęście przestało padać. Wiatr rozgonił dym i chmury. Miasto wyglądało upiornie. Płonęły budynki, gdzieniegdzie chyłkiem przemykali ludzie. Jedni zaglądali w twarze trupów, których nikt nie sprzątał, inni dokądś zmierzali. Być może chcieli dotrzeć do swych domów, tak jak czarnowłosa dziewczyna. Już miała ruszyć dalej, kiedy usłyszała za plecami:

– To ty, Arete?

– Arnold?

– Wyszedłem na moment. A ty?

– Idę do naszego mieszkania po czyste rzeczy. Wszystko brudne, a prać nie ma gdzie.

– Nie możesz! To niebezpieczne. Nie idź.

– To niedaleko. Wrócę raz-dwa. Posłuchaj... Nic się nie dzieje.

Odgłosy bitwy wcale nie ucichły, ale wszystko rozgrywało się gdzieś daleko. Śródmieście wydawało się zapomnianą przez wroga wyspą.

– Idę z tobą. – Arnold nie wyobrażał sobie, że mógłby pozwolić jej na samotną wędrówkę. – Mam chwilę przerwy. Nawet się nie zorientują, że mnie nie ma. Mówisz, że to niedaleko?

– Tak, przejdziemy przez park, a potem tylko jedna przecznica i jesteśmy na miejscu.

Mimo całkowitej zmiany krajobrazu dziewczyna szła przed siebie bez wahania, jakby znała tu każdy kawał muru, lej po bombie i wiszącą nad przejściem ścianę. Byli już blisko, kiedy natknęli się na kobietę siedzącą na betonowej bryle wbitej w chodnik. Nie zwracała na nich uwagi. Pochylona do przodu wpatrywała się w coś, co widziała tylko ona. Właśnie ją mijali, kiedy zaczęła śpiewać.

– Kołysanka? – szepnął zdziwiony Arnold.

– Tak. Śpiewa ją od miesiąca. Myślałam, że dała już spokój, ale nie, wciąż tu jest.

– Dlaczego?

– Poszła po chleb. Synka zostawiła u sąsiadki. Zaczął się nalot. Nie zdążyła wrócić. Wszyscy w kamienicy zginęli. Pełna piwnica ludzi. Bomba spadła prosto na nich. Z niektórych nic nie zostało. Jej dziecka też nie znaleziono. Nie wiem, co ona myśli. Chyba nadal go szuka. Przychodzi wieczorami i zawsze śpiewa tę samą kołysankę.

Wkrótce zatrzymali się przed dwupiętrowym budynkiem, a właściwie jego połową. Reszta zmieniła się w nieregularne osypisko.

– Tam mieszkamy. – Arete pokazała otwór okienny na parterze. – Chodźmy.

W ciemnościach odnalazła drzwi i otworzyła je kluczem wyjętym z kieszeni. W sytuacji, kiedy każdy mógł wejść do środka prosto z ulicy przez wybite okno, czynność ta wydała się Arnoldowi absurdalna, ale nic nie powiedział.

Mieszkanie nie było splądrowane. W księżycowej poświacie zobaczył stosy książek. Leżały wszędzie. Na podłodze, na stole i w okazałej szafie bibliotecznej. Każdą rzecz pokrywała gruba warstwa kurzu, a pod stopami chrzęściło szkło.

Arete stanęła na krześle i wprawnymi ruchami zaczepiła gruby koc, zasłaniając okno. Na moment zrobiło się zupełnie ciemno, ale wkrótce pomieszczenie rozjaśnił ciepły blask świecy. Dziewczyna wyciągnęła z szafy poszwę na pierzynę i szybko załadowała do niej ubrania. Arnold pomyślał, że już mogą wracać, ale ona uśmiechnęła się przepraszająco.

– Muszę choć trochę się umyć – powiedziała i zniknęła za drzwiami kuchni. Zgromadziła tam zapas wody. Nie nadawała się do picia, ale do wszystkiego innego można było jej użyć.

Arnold został sam. Zaintrygowały go książki. Prawie zapomniał, jak lubił się uczyć. Wycierał palcami zakurzone napisy i odczytywał tytuły. Niektóre znał z dzieciństwa. Nieoczekiwanie z głębin pamięci wypłynął obraz matki czytającej bajki na dobranoc. Jej twarz pochylona nad książką, później uścisk, uśmiech pełen miłości i zapewnienie, że nie ma czego się bać, bo ona jest blisko. Wciągnął głęboko powietrze i gwałtownie zamrugał, by pozbyć się łez napływających do oczu. Na chybił trafił chwycił grzbiet ozdobnej okładki.

– Odyseja – szepnął z nabożną czcią. Stanął bliżej świeczki z eposem Homera w dłoniach i poruszając bezwiednie ustami, czytał. Nie zauważył, że Arete wyszła z kuchni i stanęła za nim.

– O mnie też tam jest – powiedziała z nutką zarozumialstwa.

– Gdzie? Pokaż.

– O, tu. Posłuchaj. – Oboje pochylili głowy nad słabo oświetlonymi strofami. Ona znała je prawie na pamięć, ale miło jej było stać blisko chłopca i szeptać w ciemność słowa przeznaczone tylko dla niego:

Boski Odysej izbę prędkim mierzył krokiem,

Od Ateny odziany leciuchnym obłokiem,

Aż dopadł Alkinoja – siedział przy Arecie,

I gdy Odysej dłońmi kolana jej splecie,

Naraz zeń święty obłok zsunął się ze wszystkiem

I w izbie zmilkli goście – zdumieni zjawiskiem,

Patrzali na przybysza. On wniósł prośbę, którą

Miał w tych słowach: „Areto, Reksenora córo!

Błagam...[5]

Nagle coś huknęło i potężny podmuch przewrócił ich na podłogę. Świeca zgasła, a koc sfrunął na stół. Leżeli oszołomieni. Usłyszeli rozpoczynającą się niedaleko kanonadę. Należało czym prędzej wracać do wieży, ale oni choć przez kilka chwil chcieli być jeszcze tylko ze sobą. Arnold objął Arete ramieniem i przytulił. Całował pełne usta, gęste brwi i przymknięte powieki. Dziewczyna oddawała mu pocałunki. Nie było czasu na wstyd. Jutro mogą być martwi.

Dolina nadziei

Подняться наверх