Читать книгу Dolina nadziei - Zofia Mąkosa - Страница 7
Оглавление1
Berlin, luty 1945
W lutym 1945 roku jeszcze wszystko mogło się zdarzyć. Wojska aliantów zbliżały się ze wschodu i zachodu, wielkie miasta nękane nalotami zamieniały się w gruzy, budynki publiczne i prywatne domy wypełniały się uchodźcami, którzy przynosili ze sobą mrożące krew w żyłach opowieści. Mimo to niejednemu zwolennikowi Hitlera wydawało się, że to tylko przejściowe trudności. W beznadziejnej sytuacji nadal istniała nadzieja. „Jesteśmy przecież Niemcami! NIEMCAMI! Rozumiecie? – mówili najbardziej wierzący. – Nas nie można po prostu pokonać. My nie jesteśmy tacy jak inni. W najgorszym wypadku będą negocjować z nami warunki pokoju. My jesteśmy NIEMCAMI”.
Minęło wiele tygodni, odkąd Arnold Neumann opuścił mieszkanie babci Sabiny i bez słowa pożegnania rozstał się z matką. Słabość okazał tylko raz. Dowiedziawszy się o straszliwych skutkach nalotu na Charlottenburg, przedarł się przez stosy gruzu i zniszczonego ludzkiego dobytku. Załzawionym od pyłu oczom ukazało się dymiące osypisko, które kiedyś było jego domem. Nie starczyło mu odwagi, by podejść i spojrzeć na ciała wydobyte przez ratujących. Nie miał wątpliwości, że ona tam jest – jego żydowska matka. Świadomość, że oto został sam na świecie, bo o bracie wtedy nie myślał, była przytłaczająca, a zarazem w dziwny sposób wyzwalająca. Poczuł się oczyszczony z nieznośnego poczucia winy, że jego aryjska krew jest skażona. Stłumił ból i tęsknotę, a zaczął pielęgnować inne uczucie – miłość do Führera i Ojczyzny. Führer, Naród i Ojczyzna – tylko to mu zostało. Ziarno zasiane na zbiórkach, biwakach i obozach Hitlerjugend wydało plon.
W lutym ostatniego roku wojny Arnold należał do kilkunastoosobowej załogi obsługującej działo przeciwlotnicze na przedmieściach. Wróg dawał im niewiele wytchnienia. Anglicy bombardowali nocą, Amerykanie w dzień. Tym razem, kiedy syreny oznajmiły, że oto zakończył się najgorszy z nalotów, jakich dotąd doświadczył, nie poszedł oglądać skutków bombardowania. Wykończony podawaniem ciężkich pocisków rzucił się na pryczę i zasnął, ale nawet wtedy wydawało mu się, że wszystko wokół kołysze się i drży, a ogłuszający huk wbija go w ziemię.
Ze snu, w którym nie mógł się wydostać z zamkniętego, pełnego dymu i ognia pokoju, obudził się już po godzinie. Zmęczone spojrzenie przesunęło się po betonowych ścianach pomieszczenia przypominającego więzienną celę. Widok był tak ponury, że znowu zamknął oczy. Próbował przypomnieć sobie, jak kiedyś wyglądał Berlin. W jego wyobraźni parkowymi alejkami spacerowały dziewczęta w zwiewnych sukienkach, chłopcy grali w piłkę na boisku, a lwy w ogrodzie zoologicznym wygrzewały się w słońcu. Nie potrafił jednak zatrzymać w głowie tych spokojnych widoków. Wbrew jego woli zielone drzewa zamieniały się w okaleczone kikuty, dziewczęta znikały, a sunące wcześniej ulicami pojazdy stawały się pogiętą, podziurawioną odłamkami bomb blachą.
Mógłby tak leżeć bez końca i wbrew wszystkiemu szukać w pamięci obrazów z czasów, zanim to wszystko się zaczęło, ale męczył go zaduch panujący w schronie i zwątpienie próbujące wydostać się z najbardziej tajemnych zakamarków mózgu.
Na zewnątrz stali jego koledzy. Wszyscy w mundurach Wehrmachtu z opaskami Hitlerjugend na rękawach. Rozmawiali o minionym nalocie. Jak się okazało, jego głównym celem było centrum Berlina, dlatego zastanawiali się nad bezpieczeństwem Führera. Z chmury wciąż okrywającej miasto raz po raz wyłaniały się przyprószone pyłem i przygarbione postacie. Byli to ludzie, którzy stracili mieszkania i szukali miejsc, gdzie by mogli spędzić zimną lutową noc. Wszyscy, nawet małe dzieci, nieśli ciężkie toboły z resztkami dobytku wyciągniętego z ruin.
– Spójrz na nich. Jeszcze niedawno wiwatowali na cześć Führera, a teraz, gdy nadszedł czas próby, gotowi są się poddać. – Lothar, najwyższy z młodych żołnierzy, wykrzywił twarz w pogardliwym grymasie i niechętnym spojrzeniem odprowadził grupę cywilów.
– Na nas zawsze może liczyć! My go nie zawiedziemy – wtórował mu Arnold, który czuł się już lepiej. Reszta się nie odzywała. Unikali patrzenia sobie w oczy, żeby nikt nie dojrzał w nich współczucia albo strachu.
Dzięki tej krótkiej wymianie zdań między Lotharem i Arnoldem, dotąd rzadko rozmawiającymi ze sobą, nawiązała się nić sympatii. Tak jakby tylko oni rozumieli, co się dzieje i czego się od nich wymaga. Kiedy reszta wróciła do niewielkiego schronu, ruszyli na przechadzkę. Nie był to miły spacer po parku pokrytym śniegiem, a raczej wędrówka w wypełnionym pyłem powietrzu, kluczenie między milczącymi ludźmi szukającymi dla siebie kąta i stąpanie po rozbitym szkle. I choć klęska Trzeciej Rzeszy wydawała się nieuchronna, dwaj siedemnastolatkowie nie okazywali przygnębienia. Przeciwnie, idąc, rozważali warianty kontrofensywy, zastanawiali się, którą opcję wybierze Führer i jaka rola przypadnie im w tym decydującym dla ojczyzny momencie.
Kolejne dni przyniosły zacieśnienie przyjaźni. Okazało się, że łączy ich nie tylko wspólnota myśli i celów. Obaj stracili rodziców, ojcowie byli zawodowymi oficerami, tyle że tata Arnolda zmarł na raka, a Lothara zginął w Polsce w pierwszych dniach wojny. Młodzi żołnierze stale przebywali w swoim towarzystwie. Neumanna fascynowała wiedza o kilka miesięcy starszego kolegi. Mógłby bez końca słuchać jego opowieści o antycznych bohaterach, germańskich wodzach walczących z Rzymianami, a nade wszystko o Spartanach.
– Kto wie, czy jak greckim bohaterom, nie przyjdzie nam zginąć, walcząc ramię w ramię z sowieckim barbarzyńcą – marzyli.
– Jakże piękna byłaby to śmierć! – zawołał pewnego razu Arnold. – Opowiadano by o nas niemieckim dzieciom. Stawiano by nas za przykład, bo poleglibyśmy wierni prawom ojczyzny. Może w przyszłości ktoś wyryje nasze imiona na pomnikach? – Kiedy to mówił, w jego oczach płonął ogień, twarz promieniała, chuda postać odziana w przybrudzony mundur prostowała się i piękniała, a Lothar nie mógł oderwać od niego wzroku.
Christian Neumann siedział na kupie gruzu. Pot spływający z czoła żłobił bruzdy w białopopielatej warstwie pokrywającej twarz. Wycierał się co prawda rękawem, ale tylko potęgował tym upiorne wrażenie, bo to, co było pyłem, stawało się rozmazanym błotem. Osobliwy był też jego ubiór – zbyt krótkie spodnie, spod których wystawały wełniane skarpety udziergane z resztek, kaftan za duży o kilka rozmiarów i postrzępiona czapka. Chłopiec nie zważał jednak na to, co ma na sobie, bo wszyscy wokół byli do siebie podobni. Grupa wyrostków pracujących przy odgruzowywaniu ulicy miała tylko chwilę przerwy. Za mało, by odpocząć, ale wystarczająco, by lutowy mróz wkradł się pod wilgotną koszulę i wywołał nieprzyjemne dreszcze.
W tej części Berlina Christian był pierwszy raz, odkąd w listopadzie na ich kamienicę spadła bomba. Dlatego spojrzenie chłopca wciąż wędrowało po okopconych dymem ścianach, sterczących z gruzu rurach, wannach, fragmentach mebli, zasłonach łopocących na wietrze i okaleczonych, bezlistnych drzewach. Czuł się tak, jakby pod stertami cegieł i zepsutych, nieprzydatnych już nikomu rzeczy leżała jego pogrzebana na zawsze przeszłość. Został mu tylko świat bez bliskich, zimny i nieprzyjazny, świat ruin oświetlonych czerwonym blaskiem zimowego słońca.
Z miejsca, gdzie siedział, widział w oddali gruzowisko, w które zamienił się jego dom. Miał siedem lat, kiedy tu zamieszkał razem z babcią i Arnoldem, starszym bratem. Mama, Żydówka, oddała synów czysto niemieckiej babce, bo nie chciała, by traktowano ich jak mieszańców – pół Żydów i pół Niemców. Mimo rozstania wciąż przychodziła, podając się za nauczycielkę muzyki, przynosiła jedzenie i ubrania. Nigdy nie przyszyła obowiązkowej gwiazdy Dawida do ubrania. Zmieniała miejsca zamieszkania, a oni nie wiedzieli, gdzie można ją znaleźć. Po prostu pojawiała się zawsze, kiedy jej potrzebowali. Kiedy babcia zaczęła chorować, mama została z nimi na stałe. Ryzykowała, ale nie było innego wyjścia. Potem babcia umarła, a starszy brat odszedł, bo nie mógł pogodzić się z żydowskim pochodzeniem mamy. Uważał, że to przez nią spotykają ich wszystkie nieszczęścia. Christian nie rozumiał Arnolda. Dla niego mama była wspaniałą osobą, o której zawsze myślał z miłością.
– Koniec przerwy. Do roboty! – Głośna komenda dowódcy grupy przerwała rozmyślania.
Chłopcy w wieku Christiana i nawet młodsi ruszali się jak staruszkowie. Byli niedożywieni, a w kościach i mięśniach czuli całe tygodnie dźwigania kawałów gruzu, wyciągania żelaznych prętów i wydobywania drewna, które mogło nadać się na opał. Nawet zamarznięte ludzkie szczątki między stertami cegieł nie robiły już na nich żadnego wrażenia. Większość chłopców była bezdomna. Stracili bliskich podczas nalotów, a ojcowie nie żyli albo byli na froncie. Cała grupa nocowała w budynku szkoły, gdzie zapewniono im skromne wyżywienie i opiekę dorosłych. W zamian służyli ojczyźnie, uprzątając gruz.
Christian miał dość tej pracy. Wykonywał ją od końca listopada czterdziestego czwartego, kiedy błąkającego się po ulicy spotkał dawny nauczyciel, stary pan Schneider. Ledwie rozpoznał Neumanna w wysokim, chudym, skrajnie zabiedzonym chłopcu. Wziął go do siebie, ale jego żona od razu dała gościowi do zrozumienia, że nie jest mile widziany. Każdy kęs jedzenia stawał Christianowi w gardle, a awantury, jakie kobieta robiła mężowi, były słyszane aż na ulicy. Kiedy tylko pan Schneider powiedział mu o obozie w szkole, natychmiast się tam zgłosił. Nie wiedział, że czeka go praca od świtu do zmroku, a przecież on chciał mieć czas na szukanie. Niczego innego nie robił od dnia, kiedy uciekł z bezpiecznego domu cioci Marty w Altreben i wrócił do Berlina. Wielokilometrowa piesza wędrówka z dworca przez dopiero co zbombardowane miasto, potem widok sterty gruzów w miejscu domu, zaglądanie w martwe twarze ludzi wyciągniętych z zasypanej piwnicy i ta niesamowita ulga, którą poczuł przy ostatnich zwłokach. Mamy ani brata tam nie było. Ugięły się wtedy pod nim nogi. Ukląkł przy obcym ciele i zapłakał. Ktoś ścisnął go za ramię, chcąc dodać otuchy, a przecież powodem jego łez nie była rozpacz. Odtąd przez dwa tygodnie szukał matki bez przerwy. Błądził po ulicach wielkiego miasta, żywił się w darmowych jadłodajniach, na stacjach metra chronił się przed bombami, wciąż się rozglądał, szukając znajomej twarzy, ale bez rezultatu. Mogła być wszędzie, a niewykluczone, że zginęła, tylko gdzie indziej.
Wiedział, że musi ją odnaleźć, a jednocześnie wiązał go ten syzyfowy trud, który każdego ranka zaczynał się od nowa. Obok pracowała grupa francuskich jeńców, sto metrów dalej strażnicy pilnowali więźniów z obozu. Wszyscy zajmowali się tym samym – próbowali przywrócić miastu normalność. Gdyby porzucił służbę, nie miałby dokąd pójść. Jak wcześniej błąkałby się głodny i bezdomny, aż wreszcie pochwyciłby go patrol SS i nie sprawdzając niczego, powiesił na latarni jako dezertera. Jedyną szansę widział w tym, że kiedy skończy czternaście lat, zgłosi się na przysposobienie obronne. „Może dadzą mi pistolet – marzył. – Poproszę o przepustkę i przez część dnia będę przeczesywać ulice i schrony” – planował.
– Stać! – Krzyk komendanta przerwał dopiero co wznowioną pracę. Tym razem nie chodziło o odpoczynek. Jeden z chłopców zauważył w gruzach coś, co mogło być niewybuchem. – To musi sprawdzić wojsko. My przechodzimy dalej! – rozkazał, wskazując kierunek.
Wolnym krokiem przesunęli się o sto metrów. Znaleźli się bardzo blisko ruin kamienicy, w której mieszkał Christian. Z budynku został tylko osmalony fragment ściany z wciąż wiszącym na niej zlewem. Chłopak nie mógł oderwać od niego wzroku. „Tam była kuchnia” – przypominał sobie. Nagle dostrzegł coś poniżej. Oderwał się od grupy i ruszył przed siebie, jakby zaczęła przyciągać go niewidzialna siła.
– Neumann, dołącz do kolumny! Co robisz, do cholery?!
Nie słyszał wrzasków dowódcy. Szedł wpatrzony w jeden punkt, dopóki kawał muru nie zagrodził mu drogi. Na czarnej od sadzy powierzchni ktoś wydrapał napis: ARNOLDZIE, CHRISTIANIE, ŻYJĘ. ANHALTER BAHNHOF[1]. MAMA.