Читать книгу Dolina nadziei - Zofia Mąkosa - Страница 6
Оглавление.
Luty 1948
Wie już wszystko. Niebieska koperta przestała dręczyć tajemnicą. Matylda Neumann wciśnięta w kąt pociągu zmierzającego do Berlina roztrząsa wydarzenia z przeszłości. Myśli o swoim życiu i zastanawia się, czy mogło potoczyć się inaczej. „Mateusz. Matheus – jak pradziadek”. Imię nadane jej synowi przez nowych rodziców ujmuje odrobinę ciężaru odczuwanej winy. Ma w sobie coś symbolicznego i mimo odtrącenia włącza dziecko w opiekuńczy krąg przodków.
Matylda zostawiła za sobą świat, który znała, i udała się w podróż bez powrotu. „Czyje twarze będę teraz oglądać? Czy spotkam ciocię Ewę, Arnolda, Christiana? Czy odnajdę Rosinę? A może gdzieś tam czeka na mnie Emil?” Szarość za oknem ciągnie się po horyzont. Od czasu do czasu pociąg mija domy, zatrzymuje się na zniszczonych stacjach albo staje w polu i długo czeka.
Młoda kobieta spogląda na twarze współpasażerów. Wygadali już swoje zmartwienia i lęki. Teraz przymknęli oczy i udają, że śpią. A może śpią naprawdę, zapominając na chwilę o bilecie w jedną stronę. Mrok za oknem gęstnieje. Wagon się kołysze, koła pociągu stukają miarowo, a Matylda niemal fizycznie odczuwa każdy kilometr oddalający ją od tego, co znane i bliskie.
Noc musi spędzić na jakimś berlińskim dworcu, a o świcie dostać się na inny, skąd odjeżdża pociąg, który dowiezie ją do celu. Rozgląda się po zatłoczonej hali. Nigdzie wolnego miejsca. Podróżni i bezdomni ściskający resztki dawnego życia w brudnych tobołkach zajmują wszystkie ławki. Ludzie, z którymi podróżowała, mówili, że w Niemczech nadal tysiące rodzin nie mają gdzie mieszkać, dlatego śpią we wszystkich miejscach, gdzie mogą się ogrzać.
Ogrzać? Lodowate podmuchy docierają do pasażerów z każdej strony. Wieje z dworu, kiedy ktoś otwiera drzwi, i z okien umieszczonych wysoko pod sufitem. Nie ma w nich szyb, dach jest prowizorycznie załatany, a ściany noszą ślady po kulach i odłamkach bomb.
Tila trzęsie się z zimna. Siedzi oparta o betonową ścianę i, kuląc się, próbuje zachować resztki ciepła. Wskazówki wielkiego zegara przesuwają się zbyt wolno. Za każdym razem, kiedy podnosi powieki, widzi je niemal w tym samym miejscu. Gwar cichnie powoli. Wszyscy zdają się spać albo drzemać, trzymając kurczowo bagaże, tylko ona nie może we śnie znaleźć ulgi. Hanka powiedziała przy pożegnaniu: „Jesteś silna. Pamiętaj, dasz sobie radę, choćby nie wiem co”. „Nieprawda! – krzyczy coś w głowie Matyldy. – Nie jestem silna. Jestem słaba i przerażona. Chcę do domu. Do Kazika, do pokoju z cytrynowymi ścianami i drewna trzaskającego w rozpalanym piecu. Chcę rano zobaczyć, jak plamy słońca wędrują po drewnianej podłodze i zjeść śniadanie z moim mężem! Nie wiem, co tutaj robię” – szlocha bezgłośnie.
A przecież to jej decyzja. Wszystko zaplanowała w tę noc, gdy wróciła Alina. Bo tylko Alinę kochał Kazik, tylko na nią patrzył z tym czymś w oczach, czego ona nigdy w nich nie zobaczyła. Nie mogła rywalizować z taką miłością, wolała odejść. „Niech chociaż jedno z nas będzie szczęśliwe” – myślała wtedy. Poprosiła o pomoc Jana. Pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa w Zielonej Górze, dlatego nie było żadnych trudności. Ślub z Kazikiem, wobec odnalezienia się jego pierwszej żony, został unieważniony błyskawicznie. Jan dopisał ją tylko do listy wysiedlanych Niemców. Odeszła, usunęła się, uciekła. Nieważne, jak nazwie to, co zrobiła. Jest tutaj, w tym zimnym obcym miejscu, i żadna siła tego nie zmieni.
Wskazówki zegara na wprost jej oczu są bezlitosne. Wciąż jest dzisiaj, a nie jutro. Przygląda się twarzom podróżnych. Próżno szuka wśród nich cioci Ewy, Arnolda i Christiana. Są berlińczykami. Co mieliby robić na dworcu? A może wcale nie ma ich w mieście? W listach do cioci Janki Hedwiga prawie o nich nie wspominała. Lęk, który jeszcze niedawno paraliżował Tilę, zmienia się w otępienie. „Co z nimi?” – kołacze się w zmęczonym umyśle. Powieki opadają. Nie wie nawet, że jest już jutro.