Читать книгу Dolina nadziei - Zofia Mąkosa - Страница 8

Оглавление

2

W kwietniu 1945 roku pierścień oblężenia wokół Berlina zamykał się nieubłaganie. Już tylko nieliczni mieli odrobinę nadziei na odwrócenie biegu wypadków. W tych biurach i fabrykach, które mimo ekstremalnych warunków jeszcze działały, pracownicy dodawali sobie otuchy, rozmawiając o odsieczy mającej nadejść lada dzień. Po cichu w obecności najbardziej zaufanych wyrażano nadzieję, że Führer dogada się z Amerykanami i podda im miasto, zanim wkroczą do niego Rosjanie. Panował chaos. Obrońcom Berlina brakowało wszystkiego, łączność między oddziałami rwała się, rozkazy często wydawane były bez wcześniejszego rozpoznania. W miejsce zabitych i rannych dowódcy dostawali uzupełnienie w postaci starców i dzieci z Volkssturmu[2]. Ludność cywilna, wśród której było około pół miliona uchodźców, żyła od nalotu do nalotu. Niektórzy wychodzili z piwnic, schronów i tuneli metra tylko wtedy, gdy nie mieli już wody i żywności.

Tymczasem, wbrew okolicznościom, władze przygotowywały obchody urodzin Wodza. Na murach malowano hasła: „Berlin walczący pozdrawia Führera!”, „Nigdy się nie poddamy!”, „Wodzu, dziękujemy Tobie!”[3]. Główne uroczystości zaplanowano na Stadionie Olimpijskim, ale próżno by szukać entuzjazmu sprzed lat. Niejeden wiwatujący dawniej na cześć Hitlera, teraz najchętniej pokazałby mu pięść.

W panującym zamęcie trudno było wyjaśnić podwładnym niektóre decyzje. Okazało się, że akurat dwudziestego kwietnia, w same urodziny Wodza, część załogi obsługującej działo przeciwlotnicze na przedmieściach stolicy została przeniesiona do jednej z trzech potężnych wież obrony przeciwlotniczej mających chronić śródmieście. Wieże były doskonale uzbrojonymi twierdzami o murach grubości trzech i pół metra. Samoloty wroga nawet nie próbowały ich zniszczyć, bo żadna bomba nie mogła czegoś takiego poważnie uszkodzić. Prócz funkcji obronnej obiekty pełniły rolę bardzo bezpiecznego schronu dla mieszkańców miasta.

W takie właśnie miejsce trafili w kwietniowy dzień nierozłączni towarzysze, Arnold i Lothar. Przez dwa i pół miesiąca ich przyjaźń stała się tak trwała, że chyba nic nie mogłoby jej zniszczyć. Podczas walki i w porze odpoczynku byli jak bracia bliźniacy, zawsze razem, rozumiejący się bez słowa. Póki nie przydzielono im nowych zadań, postanowili zapoznać się z rozkładem pomieszczeń w wieży. Nie interesowały ich dolne segmenty. Tam w straszliwym smrodzie wegetowali zwykli ludzie. Brak wody uniemożliwiał im podstawową higienę. Odór tysięcy dawno niemytych ciał i piętrzących się w kątach odchodów, bo latryny dawno nie działały, był tak odrażający, że młodzi żołnierze czym prędzej wspięli się wąskimi schodami do góry, aż na dach, a właściwie betonową platformę, na której zamontowano wielkie obrotowe działo przeciwlotnicze. Trafili na chwilę względnego spokoju. Na niebie nie było samolotów, ale w oddali wciąż huczała artyleria. Chłopcy weszli jeszcze wyżej, bo okalająca taras ponaddwumetrowa betonowa bariera uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek prócz nieba.

U ich stóp rozciągało się miasto. To, co widzieli wcześniej z poziomu ulicy, nie wydawało się aż tak tragiczne. Większość budynków wciąż stała, ale przeważały wśród nich osmalone ściany bez dachów. Wieże kościołów straszyły resztkami konstrukcji. Ulice biegły prosto jak dawniej, tylko że teraz trudno byłoby się nimi swobodnie przemieszczać. Leje po bombach niczym pułapki czyhały na nieuważnych przechodniów. Karoserie wypalonych, pogiętych samochodów i wagony tramwajów odciągnięte na bok wraz ze stosami gruzów i połamanych mebli układały się w bezładne barykady. Niektóre ze szlaków komunikacyjnych oczyszczono, dzięki temu od czasu do czasu przejeżdżał niemal pusty tramwaj. Prawo do ekskluzywnej podróży mieli nieliczni, więc większość przechodniów przemieszczała się pieszo. Z wysokości wieży widać było długie kolejki po wodę zdobywaną dzięki wysokim ręcznym pompom.

Zapadał zmierzch, a może to wciąż utrzymująca się w powietrzu mieszanina pyłu i dymu pochłaniała światło dnia. Czerwona łuna na wschodzie stawała się coraz wyraźniejsza. To stamtąd dobiegał nieustanny groźny pomruk. Kiedy rozlegał się ryk syreny zwiastujący kolejny nalot, wśród ludzi stojących w ogonkach po racje żywnościowe i wodę zapanowało wprawdzie lekkie poruszenie, ale nikt nie pędził do schronu. „Przecież nie mogę wrócić bez niczego. Dzieci czekają” – myślały kobiety. Dopiero pełna niebezpieczeństw noc zdołała zapędzić je z powrotem za grube mury.

Nazajutrz po służbie Arnold nie rzucił się jak zwykle na pryczę, by choć przez chwilę odpocząć. Samoloty wroga odleciały, ale już drugi dzień trwał ostrzał artyleryjski stolicy. Wybuch za wybuchem zlewał się w nieustanną kanonadę dział obrońców i atakujących. Młody żołnierz miał dość przebywania między grubymi zimnymi murami. Była wiosna i choć nie liczył na to, że zakosztuje wyjątkowych w tych warunkach przyjemności, poszedł ku wyjściu, marząc o widoku uśmiechniętych ludzi przechadzających się między drzewami. Najpierw poczuł chłodny powiew i usłyszał szum deszczu, a potem dostrzegł jasny prostokąt otwartych drzwi. W przejściu stała dziewczyna w kompletnie przemoczonej sukience. W ręce trzymała wiadro pełne wody, zbyt ciężkie dla kruchej, delikatnej istoty. Przechylała się w przeciwną do balastu stronę, pomagała sobie, opierając naczynie o nogę i próbowała iść, rozchlapując po drodze cenny płyn.

– Daj. – Arnold złapał metalowy uchwyt. – Dokąd mam to zanieść?

Dziewczyna, zachwycona niespodziewaną pomocą, natychmiast się wyprostowała.

– Tam. – Wskazała ręką wejście do schronu. Szła przed nim pewnie, choć w dusznym mroku niewiele było widać. Była dumna, bo podążał za nią przystojny chłopak w mundurze.

– Wody! – zawołał ktoś.

– Proszę! Pić! – jęczał cichy głos za plecami. Ona była odporna na błagania nieszczęśników niemających sił, by wstać. Rytm jej kroków wybijany drewnianymi podeszwami butów prowokował bladych, zrezygnowanych ludzi do podniesienia głowy. Kluczyła między tobołami, walizkami i wyciągniętymi nogami, aż dotarli do celu. W ciemnym kącie, pośród innych siedzących na betonie, kulił się siwobrody staruszek.

– Już jestem, tatusiu – powiedziała do niego. – Daj kubek, naleję ci.

Arnold dostrzegł rękę pokrytą plamami. Dłoń się trzęsła, a z kubka na podłogę leciały cenne krople.

– Przepraszam, Arete, ty się nadźwigałaś, a ja tu...

– To nic, tatusiu. Pójdę znowu. I wcale nie dźwigałam. Ten pan przyniósł wodę. – Mówiąc to, wskazała na towarzysza.

– Możemy pójść do pompy jeszcze raz – zaproponował Arnold. – Komu wody? – zapytał i natychmiast wyciągnęły się ku niemu ręce trzymające butelki, kubki, termosy i garnki. Starał się dzielić sprawiedliwie, ale nie dla wszystkich wystarczyło. – Idziemy? – zwrócił się do zaskoczonej jego hojnością dziewczyny.

– Idziemy!

Dopiero w kolejce do pompy, stojąc w strugach deszczu, w dziennym świetle przyjrzał się jej dokładnie. Figlarne spojrzenie czarnych oczu przewiercało go na wylot. Grube brwi, ciemne jak skrzydła kruka, czarne mokre włosy sięgające do ramion, oliwkowa cera... Niepokojąca myśl zaświtała mu w głowie.

– Arete? Co to za imię? – zapytał.

– W papierach mam Areta, ale tata mówi do mnie Arete, bo tak jest ładniej. Po grecku. Bo ja urodziłam się w Grecji. Mama jest Greczynką – tłumaczyła podniesionym głosem, nie zwracając uwagi na oddalone nie więcej niż kilometr wybuchy pocisków. – Ojciec jest archeologiem. Poznał mamę podczas wykopalisk w Grecji. Kiedy się urodziłam, miał sześćdziesiąt lat, dlatego nazwał mnie Arete, czyli dziecko upragnione. Mam już piętnaście lat i teraz ja opiekuję się tatusiem – wyjaśniła, ale nie powiedziała całej prawdy. Bo po co miałaby wyjawiać przypadkowo spotkanemu chłopcu, że ojca, światowej sławy archeologa, naziści usunęli z uniwersytetu, kiedy odmówił wstąpienia do NSDAP. Gwałtowne pogorszenie sytuacji materialnej podkopało trwałość niemiecko-greckiego małżeństwa. Młoda żona odeszła od archeologa zaraz po tym, jak poznała bogatego Włocha, a że nowy mąż nie pałał miłością do dzieci, kilkuletnią córkę zostawiła z ojcem.

– A pan, panie oficerze, coś mi powie o sobie? Bo ja wciąż mówię. Już taka jestem. Ale tacie to nie przeszkadza. Nawet lubi, jak mu tak opowiadam – skończyła, patrząc mu w oczy wyczekująco.

– Nie jestem oficerem – bąknął zawstydzony. – Mam na imię Arnold. Mów mi po imieniu.

– Och! Jakie piękne imię! Starogermańskie. Oznacza orła panującego nad wszystkim.

Młody żołnierz wyprostował się dumnie.

– Skąd to wiesz? – zapytał.

– Dużo czytam. To znaczy dużo czytałam, jak tata był w pracy.

– Kiedy jeździł na wykopaliska?

– Nie. Jak zostaliśmy bez mamusi, tatuś przestał wyjeżdżać. Dostał pracę w magazynie w muzeum. Ja akurat zaczęłam chodzić do szkoły. Kiedy wracałam, w domu nie było nikogo, więc brałam jakąś książkę i sobie czytałam do wieczora.

Arnold nie zapytał, dlaczego wybitny archeolog musiał pracować w magazynie ani co stało się z matką dziewczyny. Wydawało mu się, że zbytnia dociekliwość mogłaby sprawić jej przykrość, poza tym wolał być ostrożny. W Niemczech pewnych pytań się nie zadawało, jeśli nie chciało się usłyszeć niewygodnych odpowiedzi. Chętnie za to pobyłby dłużej z gadatliwym stworzeniem, ale musiał wracać. Dostarczył wiadro na miejsce, rzucając zaciekawione spojrzenie na naukowca owiniętego w koc, i odszedł.

– Do zobaczenia! – zawołała za nim Arete.

Biegnąc na górę, przeskakiwał po dwa schodki. Miał wrażenie, że promień słońca wkradł się między ciemne chmury w jego duszy.

– Gdzie byłeś tyle czasu? – Lothar był poważnie zaniepokojony. – Już myślałem, że coś się stało.

– Wyobraź sobie, spotkałem dziewczynę – wyznał Arnold od razu, jakby nie słyszał słów przyjaciela.

– Dziewczynę? – Lothar nawet nie próbował ukryć niesmaku. – Jaką dziewczynę mogłeś spotkać w tym Hadesie?

– Nawet nie wiesz, jak celnie trafiłeś. – Neumann roześmiał się. – Ona jest pół-Greczynką. Pomogłem jej nosić wodę do schronu. Jutro znowu pójdę. Na imię ma Arete...

Dolina nadziei

Подняться наверх