Читать книгу Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break - Andrzej Niemczyk - Страница 12

Selekcjoner rewolucjonista

Оглавление

Rok wcześniej – w 1975 – po raz pierwszy objąłem stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski. Postanowiłem zrewolucjonizować zasady pracy w kadrze narodowej. Przede wszystkim chciałem, aby dziewczyny czuły się na zgrupowaniach jak u siebie w domu. Dlatego pozwoliłem na dwie rzeczy: po pierwsze, mężowie, faceci, narzeczeni, kochankowie siatkarek mogli je odwiedzać. Nie zamierzałem zamykać zgrupowań na kilka tygodni przed najbliższymi zawodniczek. To bez sensu. W żeńskiej siatkówce zawsze na pierwszym miejscu są kobiety, a dopiero potem zawodniczki. Zupełnie inaczej jest u siatkarzy. O tak, tam liczy się przede wszystkim sukces, a dopiero na drugim planie jest zawodnik jako facet i jego potrzeby. To była dobra decyzja. Nawet na ciężkich obozach kadrowiczki świetnie się czuły, kiedy wiedziały, że już niebawem spotkają się z najbliższymi.

Sytuacja była jeszcze o tyle inna w porównaniu z obecną siatkówką, że większość moich reprezentantek miała już dzieci. Teraz sportsmenki decydują się na ciążę dopiero po trzydziestce. Wtedy 22-, 24-latka miała już nawet dwójkę potomstwa. To z kolei powodowało problemy. Dziewczyny dzwoniły po treningach do domów, rozmawiały z mężami i dowiadywały się na przykład, że malutka córeczka ma gorączkę. W związku z tym przez cały dzień chodziły podminowane, bo nie mogły się doczekać kolejnego telefonu z informacją, czy temperatura spadła o dwie kreski, czy nie. Nie mogły się skupić na treningu, płakały, niszczyły świetną atmosferę. Wtedy właśnie uznałem, że czas wprowadzić drugą zmianę dotyczącą zgrupowań. W pewnym momencie nie wytrzymałem, uderzyłem dłonią w stół i powiedziałem: „Załatwię wam opiekunkę do dzieci!”. Szczęki im opadły. „Jak to, trenerze? Będziemy mieli przedszkole na zgrupowaniach?”, dopytywały.

Niedługo potem pojechałem do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu i zażyczyłem sobie obecności wykwalifikowanej opiekunki podczas kolejnego zgrupowania. Patrzyli na mnie jak na szaleńca, ale że miałem dobre układy wśród działaczy, to oczywiście prośbę spełnili. Powołane zawodniczki przyjeżdżały na obozy z dzieciakami, które potem latały po ośrodku z gilami po pas, niejednokrotnie panował istny chaos, ale osiągnąłem najważniejszy cel: podczas treningów zawsze mogłem mieć pewność, że zawodniczki będą w pełni skoncentrowane. Nigdy tego nie sprawdzałem, ale pewnie jako pierwszy w Europie Wschodniej, a może i w całej Europie, wprowadziłem „przyzakładowe” przedszkole na zgrupowaniach reprezentacji kraju. Najważniejsze, że się sprawdziło, a ja otrzymałem nawet puchar od Komisji Kobiet działającej przy Polskim Komitecie Olimpijskim, który wręczyła mi sama Irena Szewińska. Przedstawicielki płci pięknej doceniły moje nowatorskie podejście do treningu z kobietami.

Obozy przygotowawcze odbywały się głównie w Zakopanem, czasami w Wałczu. Warunki mieliśmy całkiem niezłe. W ośrodku pracował dietetyk, który układał nam specjalny jadłospis. Najpierw się ze mną spotykał, pytał o etap przygotowań, a następnie opracowywał menu. Ja jako selekcjoner je akceptowałem. W efekcie w tych ciężkich komunistycznych czasach mieliśmy naprawdę fantastyczne jedzenie. Niczego nam nie brakowało. Paradoksalnie, podczas mojej drugiej przygody z kadrą, już po upadku komuny, było znacznie trudniej. Bo wówczas w Szczyrku nie było już dietetyka na etacie, a kucharki mnie pytały, co ma być na obiad. Nie miało to zbyt wiele wspólnego z profesjonalizmem. Takie czasy. Centralnych Ośrodków Sportowych nie było stać na zatrudnianie osób odpowiedzialnych za odpowiednią dietę sportowców. Dziwne, choć z ekonomicznego punktu widzenia zrozumiałe.

Jedzenie w PRL-u mieliśmy fantastyczne, ale za to obiekty – fatalne. Sala (bo to nie była hala) w Zakopanem była za niska, za wąska, za krótka. Nie spełniała żadnych wymogów siatkarskich. Gdy chciałem ustawić dwa boiska, to zawodniczki zagrywały już praktycznie zza drzwi, przy atakach musiały uważać, aby głową nie uderzyć o sufit, a przyjmujące odbierały, biegając po ławkach ustawionych przy linii bocznej. Dramat. W Wałczu było jeszcze gorzej, bo w ogóle nie mieliśmy do dyspozycji sali siatkarskiej. Tam z kolei budowaliśmy kondycję na kajakach. Zawodniczkom po kilku dniach takich treningów robiły się ogromne bąble na dłoniach. Mimo to miny miały zadowolone, bo kajaki były dla nich odskocznią od nudnych treningów siatkarskich, które tłukły przez okrągły rok. Fizycznie budowały bazę pod sezon reprezentacji, a psychicznie wypoczywały.

Tak naprawdę jednak wszędzie warunki zależały od tego, jakie miało się kontakty w Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wystarczył jeden telefon stamtąd do kierownictwa ośrodka sportowego, na przykład w Zakopanem, aby sportowcy mieli wszystko, czego tylko sobie zażyczą. Ognisko ze świniakiem i orkiestrą góralską? Proszę bardzo, nie ma problemu!

Władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej uważały, że sportowcy są niebezpieczni – jeżdżą za granicę, mają kontakt z obcokrajowcami, mogą więc w każdym momencie uciec i poprosić o azyl. Pewnie dlatego na każdym wyjeździe towarzyszyli nam funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Często był to kierownik reprezentacji nominowany przez Komitet Centralny. Taki człowiek – nazywany przez nas „ucho” – podsłuchiwał prywatne rozmowy, notował, nawet robił zdjęcia. Taki komunistyczny paparazzi… Z tą różnicą, że wtedy mógł narobić naprawdę sporo problemów. Pisał raporty, donosił, spekulował. Człowiek mógł nawet trafić do więzienia.

Pamiętam, że raz poważnie bałem się o siebie – właśnie z powodu agentów SB. To było pod koniec lat 70., gdy przebywałem już w Niemczech (o czym w dalszej części książki). Znalazłem w Monachium polską knajpę: przytulną, z niezłym jedzeniem i dobrym piwem. Przede wszystkim jednak można było pogadać tam po polsku. Dla człowieka, który tęsknił za krajem, ostatni argument był najważniejszy. Problem był taki, że do tej samej knajpy przychodzili ludzie z „Wolnej Europy”. To z kolei natychmiast wywołało reakcję komunistów, którzy wysłali tam agentów. Byłem więc między młotem a kowadłem. Bałem się, że ktoś coś źle zrozumie, wyśle donos do Warszawy, przyjadą po mnie, wsadzą siłą do samochodu i wywiozą gdzieś do więzienia dla „wrogów narodu polskiego”… Na całe szczęście okazało się, że agenci SB mieli najwidoczniej dobre rozeznanie. Nie ruszyli człowieka, który w nic się nie angażował. Strachu jednak najadłem się sporo.

Znany siatkarz, trener reprezentacji – wydawać by się mogło, że powinienem być członkiem PZPR-u. Nic bardziej mylnego – nigdy nie zapisałem się do partii, nie miałem legitymacji, nawet za bardzo nikt mnie nie namawiał. Odbyłem dosłownie jedną rozmowę na ten temat. Wysoko postawiony pracownik GKKFiS-u (czyli Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu) zaprosił mnie do swojego pokoju i zaczął: „Wiecie, rozumiecie, towarzyszu…”. Lubię konkretnych gości, a nie ściemniaczy, więc wszedłem mu w słowo: „Konkretnie proszę. O co chodzi?”. „No… Yyy… Hm…” Z daleka widać było, że gość nie wie, jak zacząć. W końcu wydukał: „Zgodnie z jedyną słuszną linią Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej byłoby mile widziane, gdyby wstąpił pan w nasze szeregi”. „A jeśli tego nie zrobię?”, spytałem. „No, każdy selekcjoner jest już w naszych szeregach, nie powinien pan być wyjątkiem”. „W takim razie proszę mnie zwolnić, bo nie zamierzam zapisywać się do partii”. To powiedziawszy, wyszedłem.

Na tym moja „kariera” w partii komunistycznej się zakończyła. Aż dziwne, prawda? Myślę, że partyjni notable, których znałem osobiście, nie chcieli ryzykować. Od zawsze jestem człowiekiem „nieukładowym”, idę swoją drogą, potrafię powiedzieć prosto w twarz, co sądzę. Odstraszyłem potencjalnych pomysłodawców wcielenia mnie do jedynej słusznej partii.

Inna rzecz, że po co był im człowiek, który nie bałby się powiedzieć pierwszemu sekretarzowi, że coś mnie gówno odchodzi albo żeby dał mi spokój, bo jestem zajęty, albo że robi coś zupełnie bez sensu. Oni potrzebowali klakierów, a nie jednostek silnych i niezależnych. Przeżyłem praktycznie całą komunę i jakoś udało mi się uchować. Dzisiaj jestem z tego dumny. W tamtych czasach miałem to gdzieś. Polityka mnie nie zajmowała, moim całym życiem była przecież siatkówka.

Zaraz po objęciu stanowiska selekcjonera obiecałem wszystkim (głównie dziewczynom), że podczas mistrzostw Europy za dwa lata wywalczymy medal. Po pięknej erze polskiej siatkówki żeńskiej w latach 1949–1971, gdy z każdych mistrzostw przywoziliśmy medal (w sumie aż osiem krążków!), w 1975 roku w Jugosławii zajęliśmy zaledwie szóste miejsce. Stąd właśnie moja deklaracja: „Wracamy na podium mistrzostw Europy!”.

Przez prawie dwa lata spokojnie budowałem zespół, który miał w 1977 roku przywieźć do Polski medal. Wiedziałem, że na 99 procent będzie to brąz. Niestety, zawodniczki Związku Radzieckiego i Niemieckiej Republiki Demokratycznej były poza naszym zasięgiem. Nie tylko zresztą naszym, ale i całej Europy. Mistrzostwa odbywały się w Finlandii. I wszystko szło zgodnie z moimi oczekiwaniami: w grupie wygraliśmy 3:0 z Bułgarkami, Włoszkami i Finkami, 3:1 z Republiką Federalną Niemiec i porażka 0:3 z NRD. Awansowaliśmy z drugiego miejsca. W półfinale trafiliśmy na ZSRR. Rosjanki zlały nas strasznie. Drugiego seta przegraliśmy do jednego! Na usprawiedliwienie tylko dodam, że wtedy grało się do 15 punktów.

Przyszło nam więc rozegrać mecz o trzecie miejsce. Walczyliśmy z Węgierkami. Przez ostatnie dwa lata wygrywaliśmy z tą ekipą regularnie i z zamkniętymi oczami. Nie spodziewałem się problemów. Jednak nie doceniłem układów, które rządziły europejską siatkówką. Jako młody szkoleniowiec nie zwróciłem uwagi, że szefem sędziów w Europejskiej Konfederacji Siatkówki jest… Węgier. Tak ustawił on sobie arbitrów na mecz o brąz, że aż mi się włosy (a miałem wtedy bujną czuprynę!) na głowie jeżyły. Co ci goście wyrabiali, rany boskie! Już w pierwszym secie przegraliśmy na przewagi (14:16). W tym momencie wiedziałem, że to będzie przegrane spotkanie. Nie masz szans wygrać meczu, w którym dwóch sędziów robi sobie z ciebie jaja i śmieje ci się w oczy. Dziewczyny walczyły do upadłego, doprowadziły nawet do piątego seta, ale przegraliśmy go 9:15. Zajęliśmy czwarte miejsce i wróciliśmy bez medalu – nie dotrzymałem obietnicy. Po przyjeździe do Polski szefowie związku nie zamierzali mnie zwalniać, ja jednak pojechałem do Warszawy i złożyłem rezygnację. Jestem człowiekiem honoru: nie wykonałem zadania. Moja era w reprezentacji dobiegła więc końca. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wrócę tam za 26 lat.

Nie do końca również zdawałem sobie sprawę, że mistrzostwa Europy w Finlandii aż tak zmienią moje życie. Po raz kolejny ujawnił się mój anioł stróż – bo jak inaczej wytłumaczyć to, co się stało w ciągu kilku następnych tygodni? Gdyby nie te życiowe (nie boję się tego słowa) decyzje, to nie wiem, czy kiedykolwiek usłyszelibyście o Andrzeju Niemczyku. Zostałbym pewnie znany tylko w gronie największych fanatyków siatkówki, którzy kojarzyliby, że ktoś taki wywalczył kiedyś mistrzostwo Polski i przez krótki czas był selekcjonerem kadry kobiet. No i ta książka z pewnością by nie powstała. Jednak los się do mnie uśmiechnął i już wkrótce wszystko miało się zmienić.

Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break

Подняться наверх