Читать книгу Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break - Andrzej Niemczyk - Страница 9

Samochody

Оглавление

Miałem to szczęście, że prawo jazdy zrobiłem już jako nastolatek. Chodziłem do „samochodówki”, więc nie miałem z tym problemu. Chociaż pamiętam, że mieliśmy naprawdę surowego instruktora jazdy. Wiózł nas pod stromą górę, kazał redukować biegi (wtedy nie było synchronizacji w skrzyniach), wysprzęglać… Było naprawdę trudno. Jednak dzięki niemu zostałem dobrym kierowcą.

Mając prawo jazdy w kieszeni, postanowiłem kupić samochód. W Polsce na nowy pojazd nie było szans, bo funkcjonowały talony. Giełda? Horrendalne ceny mnie odstraszały. Na dodatek mogłem wybierać między syrenką, syrenką, a… syrenką. Chociaż pamiętam, że syreną (dokładnie modelem 104) też się później jeździło. A właściwie docierało, bo koleżanka wygrała na loterii i dała mi, abym nabił jej trochę kilometrów. Jeśli zaś chodzi o mój pierwszy samochód, to jeszcze jako uczeń podczas wakacji wyjechałem do pracy do Szwecji. Uczniowie i studenci mieli taką możliwość. Trafiłem do fabryki czekolady. Byłem odpowiedzialny za mycie naczyń i sprzątanie. Fajna praca i super zarobki. Dostawaliśmy 50 dolarów tygodniowo, co stanowiło wtedy – po czarnorynkowym przeliczeniu na złotówki – prawdziwą fortunę. Na dodatek nic nie musiałem wydawać, bo mieszkałem u miejscowej rodziny, która zapewniała mi darmowe jedzenie i spanie. Pierwszego dnia po przyjeździe zobaczyłem pięknego volkswagena. To był beżowy „garbus”. Cena? 250 dolarów. Stwierdziłem, że muszę go mieć. Odkładałem więc każdego zarobionego dolara i na koniec pobytu w Szwecji kupiłem to auto. Zjeżdżając z promu na polską ziemię, byłem dumny jak paw. Przecież nikt z moich rówieśników takiej maszyny nie miał. Widziałem, jak Polacy na mnie patrzą, jak pękają z zazdrości. Wtedy nie interesowało mnie, że utrzymanie tego samochodu będzie cholernie drogie, że będą problemy z dostępem do części zamiennych, wreszcie – że cło okaże się tak potężne, że po dwóch czy trzech tygodniach będę musiał moje cacko sprzedać. Tak też zrobiłem – po prostu nie było mnie na nie stać.

Jeszcze mieszkając w Polsce – przed wyjazdem do Berlina – kupiłem sobie inny szalony samochód. To był rover, cały z aluminium. Nie było więc szans, aby zjadła go korozja. Sprzedał mi go kumpel, który z kolei dwa lata wcześniej nabył go od polskiego ambasadora we Francji. Miałem w nim silnik o pojemności 2,6 litra, co przekładało się na niezłego kopa. Przy tych wszystkich naszych syrenach, warszawach i fiatach 126p mój rover naprawdę się wyróżniał. A jak depnąłem na pedał gazu, to cały świat zostawał daleko z tyłu.

Skoro mowa o samochodach, to muszę wam jeszcze opowiedzieć o spotkaniu u premiera Józefa Cyrankiewicza. To był dopiero numer stulecia! Po igrzyskach olimpijskich w Meksyku w 1968 roku, gdzie Baśka z koleżankami wywalczyły trzecie miejsce, wszyscy medaliści olimpijscy otrzymali zaproszenie do Warszawy. Bankiet był zacny, ludzi sporo, Cyrankiewicz chodził między nimi i mówił: „Kochani, spełnię każdą waszą zachciankę. Do końca bankietu możecie wrzucać do mojej prawej kieszeni marynarki kartki ze swoimi marzeniami. Obiecuję, że je spełnię”.

No to sportowcy pisali: telefon, nowa lodówka, pralka, telewizor… Ot, marzenia Polaków w czasach PRL-u. A siatkarki wcześniej nieoficjalnie dowiedziały się od kogoś, że na Żeraniu stoi kilkadziesiąt nowiutkich fiatów 850, które były przygotowane dla polityków. Takie auto było wtedy w Polsce wręcz nieosiągalne. Co więc zrobiły dziewczyny? Większość napisała na kartce: „Chcę fiata 850”. Bankiet się skończył i tak naprawdę nikt nie wierzył, że Cyrankiewicz dotrzyma obietnicy. Sami wiemy, jak jest z politykami. A jednak. Kilkanaście dni później leżymy sobie z Baśką w łóżku, a tu telefon. „Dzwonimy z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Proszę wybrać kolor fiata 850, powiedzieć, czy chce pan na raty, czy za gotówkę, i podać termin odbioru”, usłyszałem w słuchawce.

Aż mnie zatkało. Wydukałem kolor czerwony (przecież czerwone auta są najszybsze!), termin, i nasze marzenie się spełniło. Takich samochodów na polskich drogach praktycznie nie było. Dało się co prawda kupić to auto w Peweksie, ale cena skutecznie zniechęcała. Po przeliczeniu z dolarów na złotówki wychodziło, że to kwota wzięta z kosmosu. Fiata 850 oczywiście nie dostaliśmy za darmo, trzeba było zapłacić – pamiętam do dziś – 116 tysięcy złotych. Udało nam się jakoś zgromadzić tę kwotę, choć nie było łatwo. Jak to przeliczyć na dzisiejsze pieniądze? Wtedy pół litra dobrej wódki kosztowało około 50 złotych. Czyli można było za tę kwotę kupić ponad 2300 butelek. Przeliczcie sobie sami, jaka to kasa teraz. Wzięliśmy pieniądze i pojechaliśmy do stolicy. Wiele koleżanek Baśki też kupiło 850-kę, po czym natychmiast z Żerania pojechały na giełdę i sprzedały ją od ręki za jakieś 250–300 tysięcy złotych. Pamiętacie scenę z Piłkarskiego pokera gdy piłkarze odbierają nowe polonezy z fabryki, jadą na giełdę, sprzedają je, a nadwyżka finansowa ląduje w lewej kasie klubowej? Właśnie tak się kiedyś robiło interesy.

My z Baśką postanowiliśmy fiatem pojeździć. A właściwie to ja go katowałem. Brałem nawet udział w rajdach amatorskich, byłem wicemistrzem Łodzi (w klasie do 1000 cm3 pojemności silnika). W nagrodę dostałem komplet opon Stomil. Po trzech latach z zyskiem sprzedaliśmy auto na giełdzie – za 170 tysięcy złotych. Takie to były szalone czasy – pełne absurdów i zupełnie niewytłumaczalne.

Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break

Подняться наверх