Читать книгу Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break - Andrzej Niemczyk - Страница 6

Rodzina

Оглавление

Tysiąc razy słyszałem, że mam anioła stróża. Ktoś, gdzieś, w niewytłumaczalny sposób dba, aby nic złego mi się nie stało, abym mógł żyć, jak mi się podoba, abym mógł przekazać swoje doświadczenie. I właśnie tak jest.

Dowody? Będzie ich w tej książce wiele. Zacznę od początku. Wiecie, że w mojej metryce, w rubryce „miejsce urodzenia” można przeczytać: „Lubiszewice, gmina Poddębice”? A przecież przyszedłem na świat w Łodzi. W oddalonych o 50 kilometrów Lubiszewicach nawet nigdy nie byłem. Pomyłka urzędnika? Przypadek?

Cofnijmy się do II wojny światowej. Moja cudowna kochana mama Krystyna na jednej z łódzkich ulic trafiła na łapankę. Niemcy wywieźli ją na roboty do Berlina, gdzie dostała przydział w szwalni. Szyła ubrania i mundury dla wojska. W ten sposób miała pomóc (chociaż absolutnie tego nie chciała!) Adolfowi Hitlerowi w planach podboju świata. Praktycznie całą dobę ciężko pracowała, żyła w fatalnych warunkach z innymi kobietami, na dodatek okazało się, że jest w ciąży. Nosiła mnie w brzuchu. Gdyby urodziła mnie w Berlinie, Niemcy natychmiast by mnie zabrali, a ona już nigdy w życiu nie zobaczyłaby swojego pierworodnego. Zwłaszcza że miałem mieć typową aryjską urodę – blond włosy i niebieskie oczy. Zostałbym pewnie przekazany jednej z niemieckich rodzin, która w imię ideałów Trzeciej Rzeszy wychowywałaby mnie na przykładnego obywatela. Właśnie taki scenariusz spotkał tysiące polskich dzieci, które przyszły na świat w Niemczech, w obozach pracy i w więzieniach.

Nie wiem, jak mama to zorganizowała, kto jej pomógł i jakim cudem się jej to udało, bo nigdy o to nie pytałem. Natomiast rzeczywiście wyrwała się z Berlina, wróciła do Łodzi i mnie urodziła. Tylko że problem nadal był nierozwiązany – musiała mi wyrobić metrykę, a gdyby odwiedziła łódzki urząd miasta, to po pierwsze zostałaby na miejscu aresztowana, a po drugie Niemcy natychmiast wywieźliby mnie do siebie. I wtedy mama wpadła na pomysł (pewnie ktoś z konspiracji jej pomógł) wyrobienia metryki poza oficjalnym obiegiem. Trafiła więc do proboszcza parafii w Lubiszewicach, który wpisał do swoich akt, że przyszedłem na świat 16 stycznia 1944 roku. Właśnie ta metryka dała mi przepustkę do prawdziwego życia.

Wojna zostawiła w mojej mamie głęboką ranę psychiczną. Kiedy pracowałem już jako trener w Berlinie, to wielokrotnie zapraszałem ją, by mnie odwiedziła. Dzwoniłem, prosiłem, namawiałem. Zawsze odpowiadała: „Tak, tak, Andrzejku, już niebawem przyjadę”. Czułem jednak, że coś jest nie tak, że czegoś się boi. W końcu postanowiłem się dowiedzieć, o co chodzi. Przyjechałem do Polski, zabrałem (wręcz porwałem siłą) mamę do auta i zatrzymałem się dopiero w Berlinie. Wytłumaczyła mi po drodze, że odwlekała decyzję o tej podróży, bo bała się, że gdy zobaczy miasto, wrócą do niej wspomnienia wszystkich bolesnych sytuacji, które przeżyła tam podczas wojny. Bała się też, że nie wróci już do Łodzi. Kiedy pierwszy strach minął, była moim przewodnikiem. Znała każdy zakamarek Berlina, pokazała mi wiele ciekawych miejsc, odwiedziliśmy nawet dzielnicę, gdzie pracowała w szwalni. Mimo wszystko widać było, że nie czuje się tam komfortowo. Z ulgą wróciła do Łodzi. Przełom nastąpił kilka lat później, gdy już pracowałem w Monachium. Zaprosiłem ją na krótkie wakacje, chciałem, żeby zobaczyła jak żyję. I co? Nagle okazało się, że mama czuje się w Bawarii jak u siebie w domu. Słońce, spokój, góry – aż chciało się jej żyć! Czasami śmiałem się, bo przyjeżdżała do mnie na kilka miesięcy i trudno było ją przekonać do powrotu do Łodzi. I proszę: Berlin – Niemcy, Monachium – też Niemcy. Ludzka psychika jest jednak fascynująca.

Moja mama była mądra, kochana, cudowna. Jako dziecko często tego nie doceniałem (pewnie jak większość z nas), ale z roku na rok dochodziło do mnie, ile zrobiła dla mnie i mojego brata Jerzego. Jako dzieci mieszkaliśmy z nią i dziadkami w dość dużym, trzypokojowym mieszkaniu w Łodzi. Mama zawsze pracowała w handlu – najpierw jako ekspedientka, potem była kierowniczką delikatesów, na końcu szefowała w Peweksie. To było coś. 99 procent polskich rodzin codziennie traciło czas na stanie w kolejkach po ser, wędlinę, nawet chleb. A my? U nas w domu lodówka zawsze była pełna. A na stole ptasie mleczko, które normalnie było nieosiągalne i o którym większość dzieciaków tylko śniła. Po latach okazało się, że to nie tylko praca w sklepie dawała nam takie przywileje. Razem z bratem dowiedzieliśmy się, że mama pracowała na drugim „etacie”. Kiedy my szliśmy spać, ona wyciągała maszynę i szyła płaszcze, spodnie, kurtki. Doświadczenie zdobyte w pracy w niemieckiej szwalni przynajmniej przy tym się przydało. Dzięki niemu robiła to sprawnie i zarabiała naprawdę niezłe pieniądze.

Ryszard Kostrzewski

były siatkarz, przyjaciel Andrzeja Niemczyka

Znam Andrzeja od dzieciństwa i znam doskonale również jego rodzinę. Muszę przyznać, że i ja, i wszyscy koledzy zazdrościliśmy mu ciepła, które miał w rodzinnym domu. Jak coś przeskrobał, to zawsze mógł tam wrócić i poczuć się bezpiecznie. To nam naprawdę imponowało. Był wielkim szczęściarzem, że miał tak cudowną mamę. Ona ogromnie go kochała, dla niej nie było ważne, jaki numer wykręcił. Przytuliła, pocałowała, pocieszyła.

Dziadkowie? Babcia pamiętała, abyśmy zawsze mieli ciepły obiad, zajmowała się domem, dbała o porządek – nie tylko taki namacalny, w mieszkaniu, ale również i ten w życiu rodzinnym. Mimo że ciężko pracowała, z bratem również mieliśmy obowiązki. Jurek był od zmywania naczyń, ja od sprzątania. Mama wymyśliła nam taki podział pracy, który przyjął się na wiele lat. Chodziło głównie o to, abyśmy poczuli, że życie to nie tylko przyjemności. Przecież mama z babcią spokojnie poradziłyby sobie z tymi pracami. Dziadek, odkąd pamiętam, był już na emeryturze, ale tu i tam dorabiał, czym jeszcze bardziej wspomagał rodzinny budżet. Sielanka – tak wyglądało życie z mojej perspektywy. Gdybym napisał, że czegoś mi brakowało, skłamałbym.

Dziadkowie odegrali jeszcze jedną bardzo ważną rolę w moim życiu. Gdy byłem małym szkrabem (ale już na tyle dużym, żeby to pamiętać), mama trafiła do więzienia. Nic nie ukradła, nikogo nie zabiła, nie złamała nawet obowiązującego prawa. Myślę, że jej głównym grzechem było to, że podczas wojny miała kontakt z ludźmi z polskiego podziemia, a pewnie i z Armią Krajową. Oczywiście komunistycznym władzom PRL-u się to nie spodobało. Znalazł się więc paragraf (albo i nie znalazł – nigdy nie widziałem dokumentów, na podstawie których ją aresztowano) i mama trafiła do więzienia w Łęczycy. Mimo ośmioletniego wyroku została wypuszczona już po dwóch latach, w 1953 roku, po śmieci Józefa Stalina. To właśnie wtedy z polskich więzień wyszła spora grupa „politycznych”.

Przez kilkanaście miesięcy zajmowali się nami dziadkowie. Dbali o wszystko, przytulali, całowali, ale nie byli w stanie zapobiec naszej tęsknocie za matką. Dziadek woził mnie raz na jakiś czas do więzienia, gdzie pozwalano nam na krótkie widzenia. Do dzisiaj mam przed oczami podwójną kratę, za którą stała mama. Nie mogłem się do niej przytulić, nie mogłem jej nawet dotknąć. Przeciskałem jedynie moje małe paluszki, a mama ja całowała. Nie wiem, jak ona to zniosła psychicznie. Pewnie po każdej takiej wizycie płakała w celi. Podobnie zresztą jak ja. Długo nie mogłem dojść do siebie. Nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego nie mogę mieszkać z mamusią. Do dzisiaj nie pojmuję, jak można być tak złym człowiekiem, aby niewinnym ludziom zgotować takie piekło…

Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break

Подняться наверх