Читать книгу Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break - Andrzej Niemczyk - Страница 8
Sportowe początki
ОглавлениеWspomniałem już, że będąc nastolatkiem uprawiałem kilka dyscyplin jednocześnie. W końcu nadszedł jednak moment, w którym musiałem wybierać. Przecież nie można być zawodowym siatkarzem, koszykarzem i jeszcze piłkarzem. Wąska specjalizacja, która obowiązuje w obecnym świecie, w sporcie była czymś normalnym już 50 lat temu. Wybrałem siatkówkę: najpierw w Społem, potem w Stali Mielec, a następnie w Anilanie Łódź. 184 centymetry wzrostu, dynamika, świetna skoczność – to wszystko powodowało, że był to optymalny wybór. Chociaż… Czasami sobie myślę, iż 10–15 centymetrów wzrostu więcej zrobiłoby ze mnie zawodnika wybitnego. Od razu jednak zaznaczę, aby było jasne – nie narzekałem. Byłem w ścisłej krajowej czołówce. Grałem w pierwszej lidze i w reprezentacjach praktycznie wszystkich kategorii wiekowych (seniorów też). Konkurencja na pozycji rozgrywającego była wówczas ogromna: Tadek Siwek, Zbigniew Rusek, Jurek Szymczyk, Hubert Wagner, ja i Staszek Gościniak. Praktycznie każdy z nas mógł przejąć stery w kadrze narodowej.
Na całe życie zapamiętałem jedną sytuację z obozu przygotowawczego reprezentacji. Selekcjonerem był wtedy Zygmunt Kraus. Docent doktor habilitowany Zygmunt Kraus. Postać w polskiej siatkówce legendarna. To właśnie on po zakończeniu II wojny światowej spowodował, że ta dyscyplina tak prężnie się rozwijała w naszym kraju. Dbał nie tylko o wiedzę teoretyczną (jako pracownik naukowy Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie), ale był również praktykiem. Wielki człowiek.
Podczas jednego z treningów postanowił dać mi wycisk. Nie szło mi za dobrze w obronie, więc zorganizował prawdziwą kanonadę. Stałem na korcie tenisowym, a koledzy atakowali z całej siły. Rzucałem się w lewo, prawo, przed siebie, co chwilę lądując twarzą w wysypanej na ziemię „cegle”. Pył unosił się tak wysoko, że po kilku atakach praktycznie nie widziałem piłek, krztusiłem się, dusiłem, w końcu musiałem pobiec w pobliskie krzaki, bo zrobiło mi się niedobrze. Kiedy wróciłem, Kraus powiedział do mnie słowa, które ukształtowały mnie jako zawodnika: „Andrzej, jak chcesz zostać dobrym rozgrywającym, to musisz być jak dziwka: musisz dawać piłki tak, jak klient wymaga”.
Klient, czyli atakujący. Rzeczywiście, takie były wtedy czasy, że to rozgrywający musiał się martwić o idealną wystawę. Atakujący oczekiwał na piłkę „w punkt”. Jeśli takiej nie było, to nawet nie walczył, aby uratować akcję.
Problem ze mną był taki, że od początku poważnej kariery sportowej nie do końca byłem przekonany, że chcę być zawodnikiem. O wiele bardziej pociągała mnie praca szkoleniowca.
Wiesław Radomski
kolega z boiska
Z Andrzejem grałem razem w łódzkiej Anilanie. Byłem wtedy w wieku juniorskim, on zaś był już dojrzałym i utytułowanym zawodnikiem. Jako uczeń Technikum Górniczego w Łęczycy dojeżdżałem 35 kilometrów do Łodzi na treningi. Podczas tych podróży cieszyłem się, że będę mógł trenować z Andrzejem. Wtedy w Anilanie grali Niemczyk, Zbigniew Zarzycki i inni wielcy siatkarze, którzy mieli znaczy wpływ na rozwój mojej kariery. Zawdzięczam mu bardzo wiele. On kierował grą i był bezkompromisowy. Taki jest zresztą do dziś. Zawsze miał odwagę prezentować swoje zdanie. Gdy nie zgadzał się w jakieś kwestii z trenerem, od razu to artykułował i rozpoczynał dyskusję. Był pewnym siebie, ale i otwartym na rozmowy zawodnikiem, dającym przykład młodym.
Za moich czasów siatkarze zarabiali całkiem nieźle. Oczywiście nie były to kwoty tak powalające na kolana jak obecnie. Nie mogę porównywać moich zarobków do tego, co obecnie dostają nasi siatkarze w najlepszych klubach PlusLigi czy w ligach włoskiej i rosyjskiej. Ale znowu – podobnie jak za czasów, kiedy byłem na utrzymaniu mamy – niczego mi nie brakowało. Będąc jednym z lepszych ligowców, zarabiałem około pięciu tysięcy złotych. Potem jako trener w Łodzi miałem już wynagrodzenie na poziomie nawet 12 tysięcy złotych!* Czasami było się nawet na trzech fikcyjnych etatach (ot, urok tamtego okresu), więc te zarobki były potężne. Kasę miałem, półki sklepowe świeciły pustkami, a na dodatek nie było tyle możliwości inwestycji co teraz. Co więc robiliśmy z kolegami? Bawiliśmy się! Przynajmniej do momentu, gdy zostałem ojcem – na świat przyszła moja pierwsza córka, Gosia (więcej opowiem Wam o niej w kolejnych rozdziałach). Wtedy mój świat się zupełnie zmienił.
Z alkoholem jednak nie przesadzałem. Do pewnego czasu w ogóle nie brałem go do ust. Wiedziałem, że może mi to zaszkodzić w profesjonalnej karierze. Mimo abstynencji uwielbiałem nocne kluby, śpiewy do rana, szaleństwa w centrum miasta. Ja i moi koledzy siatkarze czuliśmy się jak młodzi bogowie.
Michał Strzelecki
dziennikarz sportowy
Był bardzo koleżeński i uwielbiał się bawić. Może to i moja wina, ale wypiliśmy razem niejedną butelkę wódki. Wtedy chodziło się na przeróżne bankiety, a Andrzej nigdy nie stronił od zabawy, rozumianej w dobrym tego słowa znaczeniu. Jego siłą było jednak to, że potrafił się zdyscyplinować. Podkreślał to zresztą sam trener Leonard Tietianiec. Kiedy przychodził czas na zabawę, to była zabawa, ale kiedy trzeba było ciężko popracować na treningu, Andrzej odznaczał się sumiennością i rzetelnością.
W PRL-u mieliśmy jak pączki w maśle. Jeździliśmy na turnieje do krajów Europy Zachodniej, więc upłynnialiśmy kasę na luksusowe towary – głównie buty i ciuchy. Taka ciekawostka: wiecie, jak można było poznać w kilka sekund, czy konkretny Kowalski ma rodzinę lub znajomych na Zachodzie? Wystarczyło zerknąć na kolor jego odzienia. Jeżeli było szare, smutne, nieciekawe – to nie miał kontaktów. Natomiast różnorodność kolorów zdradzała, że paczuszki z lepszego świata przychodziły regularnie. Ja sobie sam kupowałem takie szałowe koszule, kurtki, spodnie, i potem paradowałem po Łodzi dumny jak paw. Byłem wniebowzięty, widząc zazdrość w oczach ludzi.
Ryszard Kostrzewski
były siatkarz, przyjaciel Andrzeja Niemczyka
Pamiętam, jak z okazji moich 20. urodzin pojechaliśmy do Nowego Targu po prawdziwy góralski kożuch dla mnie. Po drodze zatrzymaliśmy się w Krakowie. Zameldowaliśmy się w hotelu Cracovia. Potem poszliśmy do słynnego klubu Pod Jaszczurami, gdzie cudownie bawiliśmy się przez całą noc.
Niezapomniany Andrzej Zaucha specjalnie dla mnie zaśpiewał Sto lat! Aż trudno w to uwierzyć… Przy tym w ogóle nie martwiliśmy się o pieniądze. Zdarzało się, że mówiliśmy, że mamy chwilowy zator finansowy. Nic dziwnego, wydawaliśmy czasami ogromne sumy – w zasadzie nie wiadomo na co. Ale co tam! Byliśmy młodzi, piękni, bez zobowiązań. Robiliśmy wszystko, na co tylko mieliśmy ochotę.
Każdy, kto pamięta czasy PRL-u, doskonale wie, że ludzie, którzy jeździli na delegacje, dorabiali sobie na przemycie. Żeby było jasne – to nie był taki przemyt jak teraz, czyli kojarzący się głównie z narkotykami. Wtedy przemyt polegał na wywożeniu z Polski pewnych produktów (co było zabronione), sprzedawaniu ich za granicą i przywożeniu do ojczyzny innych rzeczy. W sumie dawało to ogromny zysk. Na przykład do Bułgarii wywoziło się plusz, a z powrotem przywoziło marki niemieckie, które w Polsce sprzedawało się po czarnorynkowym kursie, niebotycznym w porównaniu z tym, po jakim się je kupiło. Węgry? Głównie wiozło się kryształy. Holandia? Skandynawia? Włochy? Wtajemniczeni mogli korzystać z wielkiej tabeli z nazwami krajów i produktów, które warto tam zawieźć i które warto kupić na miejscu.
Jak pozbywaliśmy się towaru za granicą? Zazwyczaj mieliśmy już na miejscu umówionych ludzi, którzy kontaktowali się z nami, zabierali produkty i płacili. Czasami chodziło się też na miejscowe bazary i tam handlowało rzeczami z Polski. Aby uzmysłowić młodym czytelnikom paranoję tej sytuacji, powiem tak: wyobraźcie sobie, że Skra jedzie na mecz Ligi Mistrzów do Belgii, a Mariusz Wlazły jest obładowany trzema torbami po brzegi wypełnionymi kryształami. Na miejscu, zamiast koncentrować się przed meczem, udaje się na targ, gdzie przez pięć godzin sprzedaje swoje skarby. Wraca do hotelu na godzinkę przed spotkaniem, chowa gotówkę do skarpetek i jedzie na halę. Niewiarygodne, prawda? Ale tak to właśnie wyglądało w PRL-u.
Pamiętam największy przemyt, jaki osobiście zorganizowałem. Jeszcze za czasów mojej gry w Anilanie Łódź lecieliśmy na turniej do Włoch. Kiedy tylko się o tym dowiedzieliśmy, zapaliła się lampka ostrzegawcza: trzeba zarobić, nie można odpuścić takiej okazji. Przeanalizowaliśmy sytuację i okazało się, że do słonecznej Italii najlepiej zabrać dużą kwotę w dolarach i tam kasę zamienić na różne produkty. Osobiście jechałem po części do mojego fiata 850. W Polsce nie było można dostać ani zderzaka, ani drzwi, ani części mechanicznych, a mój egzemplarz był już mocno „zmęczony”. To była dla mnie jedyna szansa, aby uratować swój samochód, musiałem więc z niej skorzystać. Kilka dni przed wylotem do Włoch, po jednym z treningów, stanąłem na środku szatni i powiedziałem: „Panowie, wszystkie dolary, które zamierzacie przemycić do Włoch, przynoście do mnie. Jak pochowacie je po kieszeniach, to celnicy z pewnością znajdą je i zarekwirują. Po co ryzykować?”
Miałem dość duże zaufanie w zespole, więc koledzy rzeczywiście wpłacali mi kasę. Wpadłem na pomysł, aby te pieniądze ukryć w… piłkach! Miałem dojście do szewca. Wtedy polskie piłki były na świecie uznawane za jedne z najbardziej nowoczesnych. Jedna piłka została więc szczelnie wypełniona banknotami. Przywiozłem ją na lotnisko, przekazałem najstarszemu zawodnikowi w zespole, który miał akurat dyżur przy torbach z piłkami (po prostu danego dnia wszędzie je nosił) i był wtajemniczony w całą sprawę. Na pewniaka wkroczyliśmy do sali odpraw. Miało być lekko, łatwo i przyjemnie. A tutaj nagle proszą na rewizję osobistą właśnie chłopaka z piłkami. Usiedliśmy ze Zbyszkiem Zarzyckim, który również wiedział, gdzie ukryłem kasę, i zaczęliśmy się zastanawiać, kto dał celnikom cynk.
Do pokoju, w którym nasz kolega czekał na rewizję osobistą, wkroczył sam naczelnik. „Wyjąć piłki z torby”, zażądał. Zaczął po kolei macać każdą z piłek, stękał, cmokał, zastanawiał się. W końcu wypalił: „W tej coś jest. W środku coś ukryliście”. Kolega szedł w zaparte, że to jakaś bzdura, że w piłkach i owszem, jest, ale co najwyżej balon. „Szkoda mi pana, bo akurat na pana trafiło – przyznał w końcu naczelnik. – Jestem pewien, że w tych piłkach coś wywozicie. Nie będę jednak robił afery, bo musiałbym panu mocno nasrać w papierach. Gdybym rozpruł teraz te piłki, to pan już by Polski nie opuścił. Proszę wyjść i powiedzieć kolegom, że ja wszystkim wiem”.
W samolocie zrelacjonował nam całą historię. Kamień spadł nam z serca. Swój chłop okazał się z tego naczelnika, miał pewny cynk, postraszył nas, ale oficjalnie nic nie znalazł. Bo nie chciał znaleźć. A przecież kasę miał na wyciągnięcie ręki. Gdyby rozpruł piłki i zarekwirował dolary, chłopaki z zespołu chyba by mnie zabili.
Tamta podróż do Włoch w ogóle okazała się pechowa. Podczas powrotu na lotnisku znów było – jak to nazywaliśmy – pospolite ruszenie. Służby celne wiedziały, że przylatują nie tylko siatkarze, ale i piłkarze Legii Warszawa, czekały więc na nas w stanie pełnej gotowości. Nagle okazało się, że wszystkie bramki są czynne, choć normalnie nigdy się to nie zdarzało i ludzie stali w ogromnych kolejkach. Oficjalnie przywiozłem do Polski te części do fiata 850, a nieoficjalnie miałem jeszcze trochę złota: bransoletki, kolczyki, pierścionki. Wyciągnąłem to wszystko z torby, wziąłem do ręki i schowałem w kieszeni spodni. Pewnym krokiem podszedłem do uroczej celniczki. Normalnie bym z nią zaczął flirtować, opowiedziałbym żart, ale sytuacja na lotnisku była nerwowa, a ja miałem sporo na sumieniu. Dlatego zaschło mi w gardle i nerwowo unikałem kontaktu wzrokowego. Na dodatek podsłuchałem rozmowę na stanowisku obok, gdzie celniczka sprawdzała jednego z moich kolegów z zespołu. „Proszę opróżnić kieszenie”, powiedziała kobieta.
Zrobiło mi się słabo. Ale będzie wstyd, jeśli za chwilę wyda się, co ja mam w swoich. Czeka mnie rewizja osobista, wpis do akt, problemy z kolejnymi wyjazdami zagranicznymi. Oczami wyobraźni widziałem już same kłopoty… Nagle słowa mocno zdenerwowanej celniczki przywróciły mnie do rzeczywistości: „Torba jest czysta, proszę, oto dokumenty, witamy w kraju, miłego dnia”. Okazało się, że powtarza je już po raz trzeci, dotąd w ogóle nie zareagowałem. Złapałem torbę i z dłonią zaciśniętą na biżuterii popędziłem przed lotnisko. Tam czekał na mnie brat. Wsiadłem do auta i rzuciłem w niego złotem – tak mnie parzyło.
Takich sytuacji sportowcy w PRL-u mieli setki. Pamiętam opowieści kolegów siatkarzy, którzy wracali kiedyś samolotem z lekkoatletami. Legendarny oszczepnik Janusz Sidło wiózł wtedy silnik do mercedesa, w dwóch torbach. Nasz srebrny medalista olimpijski z Melbourne, dla znajomych „Łokietek” albo „Gruby”, przewoził ten ważący pewnie kilkadziesiąt kilogramów silnik jako… bagaż podręczny. Gdyby puścił go przez taśmę na lotnisku, to celnicy zainteresowaliby się, co jest w torbach. A tak była szansa na powodzenie całej akcji. Tylko te kilogramy… „Panowie, ja wchodzę na schody, wy czekacie. Nie idźcie za mną, dopóki nie będę już w samolocie, bo inaczej ta konstrukcja się załamie!”, krzyczał Sidło do kolegów. Schody się chwiały, trzeszczały, ale wytrzymały. Innym razem poleciałem do Związku Radzieckiego. Przed hotelem kobiety handlujące ubraniami praktycznie zerwały ze mnie to, co miałem na sobie. Kurtka, sweter – ależ ceny one płaciły, jak z kosmosu! Wróciłem do Polski praktycznie w samym podkoszulku, ale z pełnym portfelem.
Zbigniew Zarzycki
przyjaciel Andrzeja Niemczyka
Nasza znajomość z Andrzejem trwa praktycznie od zawsze. Obaj jesteśmy łodzianami, a Niemczyków w tym mieście się po prostu znało. Jestem trochę młodszy od niego i pamiętam, że grać z nim, ówczesnym reprezentantem Polski, było marzeniem wielu. Andrzej to świetny kolega. Nie dość, że byliśmy przyjaciółmi, to jego pierwsza żona Baśka była świadkiem na moim ślubie, bawiliśmy się razem na moim weselu, no i spotykaliśmy się bardzo często. W Łodzi prowadziliśmy bardzo wesołe życie. Byliśmy znani i lubiani. Ciężko pracowaliśmy, bo sport kochaliśmy i lubiliśmy pracować, ale też kochaliśmy żyć. Nigdy nie przekraczaliśmy jednak pewnych granic. Potrafiliśmy i dobrze grać, i się zabawić. Takie były wtedy czasy. Nikt z nami nie miał problemów, nie zdarzyło się też, byśmy zostali zawieszeni. Jak prawdziwi mężczyźni – jeśli zabawa, to z pełną kulturą. Nasze życie było bardzo barwne. Po meczu często dzwoniliśmy z innego miasta, że prosimy o rezerwację lokalu, bo przyjedziemy za dwie czy trzy godziny. Szampan ma być zmrożony, bo będziemy oblewać sukces. Pojawialiśmy się, lokal był już opróżniony specjalnie dla Niemczyka i Zarzyckiego, orkiestra grała, zabawa była przednia. Później przychodzili nasi znajomi i tak spędzaliśmy ten pomeczowy czas. Potrafiliśmy siedzieć przy barze całą noc. Pamiętam, że któregoś roku byliśmy na Lidze Światowej w Bydgoszczy. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy i bawiliśmy się do samego rana. Ale wszystko zaczęło się i skończyło bardzo kulturalnie.
Sportowcy w czasach komunizmu mieli to szczęście, że podróżowali po całym świecie. Zwykły Kowalski mógł tylko pomarzyć o obejrzeniu na żywo wieży Eiffla czy Koloseum. Tymczasem ja we Francji i we Włoszech byłem kilkanaście razy. Najmocniej zapadały w pamięć wizyty w miejscach najbardziej egzotycznych. Niestety nie udało mi się pojechać do Korei Północnej, chociaż było bardzo blisko…
Prowadziłem reprezentację juniorek, która brała udział w kolejnym turnieju zespołów „krajów zaprzyjaźnionych”. Za mnie pojechał kierownik zespołu – Władek Heller. Wiedziałem, że w Korei komunizm jest o wiele bardziej brutalny niż ten, który znaliśmy z Polski, ale nie byłem przygotowany na takie wrażenia, o jakich potem usłyszałem. Kiedy wieźli zespół z lotniska do hotelu, okna domów i bloków były zaklejone gazetami. Ulice były puste. Straszny widok, jak z horroru, jak z opuszczonego miasta.
Spotkania odbywały się w nawet niezłej hali, dziewczyny spodziewały się czegoś gorszego. Choć trybuny wypełnione były do ostatniego miejsca (na meczu juniorek!), to kibicami okazali się głównie żołnierze i uczniowie. Wszystkich przywieziono specjalnymi autobusami i wszyscy reagowali na mecz dokładnie tak jak człowiek, który siedział w pierwszym rzędzie. On wstawał, oni wstawali. On bił brawo, oni też. On się uśmiechał, oni też. Kabaret. Choć to nieodpowiednie słowo. Pamiętajmy, że w Korei rozgrywał i nadal rozgrywa się ludzki dramat.
Praktycznie całe dnie kadra spędzała albo w hotelu, albo w naszej ambasadzie, gdzie dziewczyny mogły porozmawiać z rodakami, skorzystać z basenu, poczytać polskie książki. A mieszkały w apartamentach prezydenckich, często miały do dyspozycji po trzy pokoje. Były to o wiele lepsze warunki niż w krajach kapitalistycznych. Mogły zamówić praktycznie wszystko. Wiedziały oczywiście, że są podsłuchiwane i obserwowane. Koreańczycy nie mogli sobie pozwolić na to, by nie wiedzieć, o czym goście rozmawiają. Pewnej nocy sztab szkoleniowy wpadł na pomysł, aby sobie zażartować. Wyraźnie i głośno mówili: „Fajne to azjatyckie jedzenie, ale powoli mamy go już dość. Super byłoby zjeść prawdziwego, polskiego schabowego z kapustą”, „O tak, tak, schabowy z kapustą”. Zgadnijcie, co było na obiad następnego dnia… Inwigilacja była więc pełna, 24 godziny na dobę.
Podsłuchiwali nas nie tylko w Korei Północnej, tak samo było w Związku Radzieckim. Tam jednak zamordyzm wydawał się nieco mniejszy, a miejscowi agenci mieli poczucie humoru. Jeszcze jako zawodnik byłem na zawodach w Charkowie. Po meczu wiadomo: zabawa, muzyka, szampan. Otworzyliśmy z hukiem butelkę, nalaliśmy do kieliszków, wiedząc, że jesteśmy obserwowani, głośno krzyknęliśmy: „Wasze zdrowie – tych, którzy nas teraz podsłuchują”. Miny nam jednak błyskawicznie zrzedły, gdy po paru minutach zadzwonił telefon. O cholera, wkurzyliśmy ich. To się zaraz zacznie! Po kilku sygnałach w końcu znalazł się odważny, podszedł do telefonu, odebrał i… usłyszał wystrzał korka od szampana. Żadnego słowa, żadnych innych odgłosów. Ot, Rosjanie tak zareagowali na naszą „prowokację”.
Przez całe życie byłem związany z Łodzią, jednak przez pewien czas grałem w Stali Mielec. Trafiłem tam… przez wojsko. Występując w Społem Łódź, osiągnąłem wiek poborowy. Nie wyobrażałem sobie jednak, aby iść na dwa lata do wojska. Od zawsze miałem – i mam nadal – awersję do wojny, broni, przemocy. Tym bardziej nie interesowały mnie koszary i ćwiczenia na poligonie. A Stal Mielec zwalniała z obowiązku zasadniczej służby wojskowej. Podpisałem więc kontrakt i wyjechałem na wschód Polski.
Mielec wspominam bardzo miło z dwóch powodów. Po pierwsze to właśnie tam rozpocząłem pierwszą pracę szkoleniową. I jak by nie liczyć, w 2015 roku wypada 50-lecie mojej kariery trenerskiej. Jako 21-letni chłopak miałem już odpowiednie papiery (które zdobyłem tuż przed wyjazdem do Mielca) i objąłem opiekę nad jedną z grup juniorskich. Widząc zaangażowanie młodzieży, patrząc na naiwną radość tych dzieciaków z każdego treningu, obserwując ich niewinność – podjąłem ostateczną decyzję, że w przyszłości chcę zostać dobrym trenerem.
W drużynie piłkarskiej Stali Mielec grało wówczas wielu doskonałych zawodników: Grzegorz Lato, Henryk Kasperczak, Andrzej Szarmach, Zygmunt Kukla. Wielu z nich też uciekało od wojska i pewnie dlatego szybko znaleźliśmy wspólny język. Spędzaliśmy razem czas po treningach, mieszkaliśmy w jednym hotelu, bawiliśmy się. Zresztą z Kasperczakiem mam kontakt do dzisiaj. Gdy Heniu widzi, że do niego dzwonię, to zawsze odbiera. Nawet jak jest w tej „swojej” Afryce i prowadzi kolejną reprezentację z Czarnego Lądu.
Z wojskiem wiąże się jeszcze jedna historia. Kiedy skończyła się groźba wcielenia mnie do armii, natychmiast wróciłem do ukochanej Łodzi. Było to po sezonie, w środku roku. Pech chciał, że zmieniły się przepisy i do wojska mogli mnie ściągnąć jeszcze do grudnia. Nie chciałem wracać do Mielca, nie dopuszczałem myśli o grze w Legii Warszawa, która też załatwiłaby sprawę. Chciałem występować w Łodzi. Stwierdziłem, że postawię na swoim, w związku z czym przez pół roku musiałem się ukrywać. To był szalony czas!
Mieszkałem już wtedy z moją pierwszą żoną, Baśką Hermel, u jej rodziców. Istniało zagrożenie, że wcześnie rano albo późno nocą przyjdą po mnie, więc najczęściej nocowałem u sąsiadki. Pewnego razu, niewiele przed północą, szykuję się do wyjścia, w jednej ręce kapcie, w drugiej ręcznik i jabłuszko, całuję Baśkę, chwytam za klamkę, a wtedy… Dzwonek. Patrzę przez wizjer: wojsko! Tysiące myśli w głowie: uciekać przez okno? Nie, cholera, wysoko (nawet sznurek z uchwytu na rower by nie pomógł…). Poddać się? To nie w moim stylu. W końcu, niczym kochanek uciekający przed wracającym niespodziewanie zazdrosnym mężem, schowałem się w szafie. Komedia. Żołnierze weszli w końcu do mieszkania, Baśka ich przyjęła, oczywiście skłamała, że nie ma pojęcia, gdzie jestem („Panowie, zaraz po ślubie mnie rzucił i poszedł w świat”, palnęła), zagadała ich trochę, pochwaliła się medalem olimpijskim z Meksyku i jakoś się udało. Po wszystkim tarzaliśmy się ze śmiechu.
Jak to się stało, że przez pół roku mnie nie złapali? Myślę, że nie do końca chcieli. Być może ktoś wysoko postawiony w partii otoczył mnie parasolem ochronnym. I niby żołnierze mnie szukali, ale tak naprawdę nie chcieli znaleźć. Bo przecież nie było tajemnicą, że w weekendy gram mecze ligowe. Sporo pisały już wtedy o mnie gazety, więc namierzenie mnie i aresztowanie po jednym ze spotkań ligowych nie było szczególnie trudne. Ale jakoś dziwnym trafem żołnierze przez kilka miesięcy nie wpadli na ten pomysł. Miałem też koleżankę, która pracowała w wojsku. Kilka razy mnie ostrzegła, że wysłano patrol i żebym tego dnia lepiej nie pokazywał się pod adresem zamieszania. Wreszcie, po pół roku ukrywania się, 1 stycznia mogłem w końcu odetchnąć. Wojsko miałem za sobą – uff…