Читать книгу Studnia Wstąpienia - Brandon Sanderson - Страница 13
5
ОглавлениеVin widziała w mieście oznaki niepokoju. Robotnicy kręcili się niepewnie, a na targowiskach wyczuwało się obawę – lęk niczym u zapędzonego w kąt gryzonia. Przestraszonego, ale niepewnego co robić. Skazanego na zagładę bez możliwości ucieczki.
W ciągu ostatniego roku wielu opuściło miasto – szlachetnie urodzeni uciekli, kupcy poszukali innych miejsc do prowadzenia interesów. Jednocześnie zjawiło się wielu skaa. Usłyszeli o obiecanej przez Elenda wolności i przybyli z optymizmem, a przynajmniej taką dozą optymizmu, jaką potrafi z siebie wykrzesać przepracowana, niedożywiona i regularnie bita ludność.
I dlatego, mimo przewidywań, że Luthadel wkrótce upadnie, mimo plotek, że jego armia jest mała i słaba, ci ludzie zostali. Pracowali. Żyli. Jak zawsze. W życiu skaa nigdy nie było pewności.
Vin dziwiła się, widząc tak wielki ruch na targowisku. Szła ulicą Kenton, ubrana w swoje zwyczajowe spodnie i zapinaną na guziki koszulę. Przypomniała sobie, jak odwiedziła tę ulicę przed Upadkiem. Wtedy była to spokojna siedziba kilku luksusowych krawców.
Kiedy Elend zniósł ograniczenia dla handlarzy skaa, Kenton się zmieniła. Na ulicy wyrosły liczne sklepy, wózki i namioty. Aby zaspokajać potrzeby niedawno wyzwolonych – i opłacanych – robotników skaa, sklepikarze zmienili sposób prowadzenia handlu. Niegdyś wabili bogaczy pięknymi witrynami, teraz zaś wołali i namawiali, wykorzystując naganiaczy, sprzedawców, a nawet żonglerów, by ściągnąć klientów.
Na ulicy panował taki ruch, że Vin zwykle jej unikała, a tego dnia było jeszcze gorzej niż zwykle. Przybycie armii sprawiło, że ludzie gorączkowo kupowali i sprzedawali, próbując się zabezpieczyć. Panowała raczej ponura atmosfera. Mniej ulicznych grajków, więcej wrzasków. Elend nakazał zamknąć bramy, uniemożliwiając ucieczkę. Vin zastanawiała się, jak wielu ludzi żałowało swojej decyzji o pozostaniu.
Szła ulicą zdecydowanym krokiem, z rękami założonymi na piersiach, by ukryć nerwowość. Nawet jako dziecko – łobuziak na ulicach dziesiątek miast – nie lubiła tłumów. Trudno było obserwować tak wielu ludzi, skupić się, gdy tyle wokół się działo. Jako dziecko trzymała się na krawędzi tłumów, ukrywając się i wypadając na chwilę, by chwycić zgubioną monetę czy kawałek jedzenia.
Teraz była inna. Zmuszała się, by iść z wyprostowanymi plecami, unikała też wbijania wzroku w ziemię lub szukania kryjówek. Stawała się w tym coraz lepsza, lecz tłumy zawsze przypominały jej, czym była kiedyś. Czym zawsze będzie, choćby w części.
Jakby w odpowiedzi na jej myśli, przez tłum przebiła się para uliczników. Za nimi gonił z wrzaskiem potężny mężczyzna w fartuchu piekarza. W nowym świecie Elenda nadal żyli ulicznicy. Właściwie, pomyślała, opłacanie skaa sprawiło, że świat stał się dla nich jeszcze lepszy. Mieli więcej sakiewek do obrobienia, więcej ludzi rozpraszających sklepikarzy, więcej odpadków i więcej rąk karmiących żebraków.
Trudno jej było pogodzić swoje dzieciństwo z takim życiem. W jej wspomnieniach dzieci na ulicy uczyły się być cicho i ukrywać, wychodzić w nocy i grzebać w odpadkach. Jedynie najodważniejsi z uliczników okradali sakiewki – dla większości szlachetnie urodzonych życie skaa było bezwartościowe. W dzieciństwie Vin słyszała o wielu ulicznikach zabitych lub okaleczonych przez arystokratów.
Prawa Elenda nie wyeliminowały ubóstwa – mimo że tak bardzo tego pragnął – ale poprawiły życie nawet uliczników. Między innymi za to go kochała.
W tłumie było też kilku szlachetnie urodzonych, którzy zostali przekonani przez Elenda lub okoliczności, że ich majątek jest bezpieczniejszy w mieście niż poza nim. Byli zdesperowani, słabi albo szukali przygód. Vin spojrzała na przechodzącego mężczyznę, otoczonego przez strażników. Nie poświęcił jej drugiego spojrzenia – prosty strój wystarczał, by ją zignorować. Żadna szlachetnie urodzona by się tak nie ubrała.
Czy tym właśnie jestem? – zastanowiła się, stając przed sklepową witryną i przyglądając się wyłożonym księgom. Ich sprzedaż pośród znudzonej arystokracji była zawsze niewielkim, lecz zyskownym rynkiem. Wykorzystała odbicie również po to, by się upewnić, że nikt się do niej nie podkradnie. Czy jestem szlachetnie urodzona?
Można by się spierać, że była arystokratką przez spowinowacenie. Sam król ją kochał – poprosił ją o rękę – a szkolił ją Ocalały z Hathsin. W rzeczy samej, jej ojciec pochodził ze szlacheckiego rodu, nawet jeśli matka była skaa. Vin pomacała prosty brązowy kolczyk, jedyną pamiątkę po matce.
Nie było tego wiele. Ale też nie była wcale pewna, czy ma ochotę myśleć o matce. Ta kobieta próbowała przecież zabić Vin i zabiła jej rodzoną siostrę. To Reen, jej przyrodni brat, uratował jej życie. Wyrwał zakrwawioną Vin z ramion kobiety, która chwilę wcześniej wepchnęła kolczyk w jej ucho.
A Vin go zatrzymała. Jako swego rodzaju pamiątkę. Tak naprawdę nie czuła się arystokratką. Czasem myślała, że ma więcej wspólnego ze swoją szaloną matką niż ze szlachtą ze świata Elenda. Bale i przyjęcia, na jakich bywała przed Upadkiem, były farsą. Sennym wspomnieniem. Zabrakło dla nich miejsca w tym świecie upadających rządów i nocnych skrytobójstw. Poza tym udział Vin w balach – jako Valette Renoux – był oszustwem.
Wciąż udawała. Udawała, że nie jest dziewczynką, która dorastała na ulicach w głodzie, którą częściej bito niż głaskano. Vin westchnęła i odwróciła się od okna. Mimo to następny sklep przyciągnął jej uwagę.
Sprzedawano w nim suknie balowe.
W sklepie nie było klientów – mało kto myślał o strojach w przededniu inwazji. Vin zatrzymała się przed otwartymi drzwiami, unieruchomiona niczym Przyciągany metal. W środku manekiny prezentowały majestatyczne stroje. Vin przyjrzała się sukniom o wąskich taliach i rozszerzanych, dzwoniastych spódnicach. Niemal wyobrażała sobie, że jest na balu, w tle rozbrzmiewa cicha muzyka, stoły przykrywają idealnie białe obrusy, a Elend stoi na balkonie i kartkuje książkę...
Prawie weszła do środka. Ale po co? Miasto czekał atak. Poza tym suknie były drogie. Wszystko wyglądało inaczej, kiedy wydawała pieniądze Kelsiera. Ale teraz wydawała majątek Elenda – czyli królestwa.
Odwróciła się od strojów i wróciła na ulicę. To już nie jestem ja. Valette jest bezużyteczna dla Elenda, on potrzebuje Zrodzonej z Mgły, a nie niezgrabnej dziewczyny w nie do końca dopasowanej sukni. Rany z poprzedniej nocy, potężne sińce, przypominały o jej miejscu. Dobrze się goiły – przez cały dzień spalała mnóstwo cyny z ołowiem – ale przez jakiś czas będzie jeszcze sztywna.
Vin przyspieszyła kroku, kierując się w stronę zagród dla bydła. Zauważyła jednak, że ktoś ją śledzi.
Cóż, „śledzenie” było może zbyt wielkim słowem – mężczyzna z pewnością nie umiał się ukrywać. Łysiał na czubku głowy, ale nosił długie włosy. Miał na sobie prostą tunikę skaa – jednoczęściowy brązowy ubiór poplamiony popiołem.
Cudownie, pomyślała Vin. Także z tego powodu unikała targowiska, jak również innych miejsc, w których zbierali się skaa.
Przyspieszyła kroku, a wtedy mężczyzna również przyspieszył. Jego niezgrabne ruchy wkrótce wywołały zainteresowanie, lecz, zamiast go przeklinać, większość ludzi zatrzymywała się z szacunkiem. Wkrótce dołączyli inni i za Vin szedł spory tłumek.
Miała ochotę rzucić monetę i po prostu odlecieć. Jasne, pomyślała, użycie Allomancji za dnia. Dopiero nie będziesz rzucać się w oczy.
Westchnęła i odwróciła się do grupki. Nikt w niej nie wyglądał szczególnie groźnie. Mężczyźni mieli na sobie spodnie i proste koszule, kobiety jednoczęściowe, wygodne sukienki. Kilku mężczyzn było ubranych w pokryte popiołem tuniki.
Kapłani Ocalałego.
– Pani Dziedziczko – powiedział jeden z nich, podchodząc i padając na kolana.
– Nie nazywaj mnie tak – poprosiła cicho Vin.
Kapłan spojrzał na nią.
– Proszę. Potrzebujemy wskazówek. Obaliliśmy Ostatniego Imperatora. Co teraz?
Vin cofnęła się o krok. Czy Kelsier rozumiał, co robi? Skłonił skaa, by w niego uwierzyli, później zginął jak męczennik, by zwrócić ich furię przeciwko Ostatniemu Imperium. Czego spodziewał się potem? Czy mógł przewidzieć powstanie Kościoła Ocalałego – czy wiedział, że zastąpi Ostatniego Imperatora i sam stanie się bogiem?
Problem polegał na tym, że Kelsier nie pozostawił swoim wyznawcom doktryny.
Jego jedynym celem było pokonanie Ostatniego Imperatora – częściowo dla zemsty, częściowo traktował to jako swoje dziedzictwo, a częściowo – jak miała nadzieję Vin – by wyzwolić skaa.
Tylko co teraz? Ci ludzie musieli się czuć tak jak ona. Dryfowali i nie mieli światła, które by ich poprowadziło.
Vin nie mogła być tym światłem.
– Nie jestem Kelsierem – powiedziała, cofając się jeszcze bardziej.
– Wiemy – odparł jeden z mężczyzn. – Jesteś jego dziedziczką i tym razem to ty Ocalałaś.
– Proszę – powiedziała jedna z kobiet, trzymająca w ramionach dziecko, i zrobiła krok do przodu. – Pani Dziedziczko. Jeśli ręka, która powaliła Ostatniego Imperatora, mogłaby dotknąć mojego dziecka...
Vin próbowała cofnąć się jeszcze bardziej, ale odkryła, że dotarła do kolejnej gromadki ludzi. Kobieta podeszła bliżej i Vin w końcu niepewnie uniosła dłoń do czoła dziecka.
– Dziękuję – powiedziała kobieta.
– Ochronicie nas, prawda, Pani Dziedziczko? – spytał młody mężczyzna, nie starszy od Elenda, o brudnej twarzy i szczerych oczach. – Kapłani mówią, że powstrzymacie armię, że żołnierze nie wejdą do miasta, gdy wy w nim będziecie.
Tego było dla niej za wiele. Vin wymruczała coś w odpowiedzi, odwróciła się i przebiła przez tłum. Na szczęście, grupa wyznawców nie podążyła za nią.
Gdy w końcu zwolniła, oddychała ciężko, choć nie z wysiłku. Weszła w uliczkę między dwoma sklepami, stanęła w cieniu i zaplotła ręce na piersi. Spędziła życie, starając się pozostać niezauważoną. A teraz to wszystko minęło.
Czego oczekiwali od niej ludzie? Naprawdę myśleli, że sama zatrzyma armię? Tego nauczyła się na samym początku szkolenia – Zrodzeni z Mgły nie byli niepokonani. Jednego człowieka mogła zabić. Dziesięciu sprawiłoby jej problemy. Armia...
Vin cofnęła się i odetchnęła głęboko. W końcu ponownie wyszła na ruchliwą ulicę. Zbliżała się do swojego celu – niewielkiego, otwartego namiotu otoczonego przez cztery kojce. Obok siedział handlarz, obszarpany mężczyzna z włosami tylko na połowie czaszki – prawej połowie. Vin stała przez chwilę, zastanawiając się, czy to dziwne uczesanie wynikało z choroby, rany czy też osobistych preferencji.
Mężczyzna poderwał się, gdy ujrzał ją przy kojcu. Otrzepał ubranie i podszedł do niej, w uśmiechu pokazując resztki zębów. Zachowywał się tak, jakby nie słyszał o armii za murami – albo w ogóle go nie obchodziła.
– Dzień dobry, panienko – powiedział. – Szukacie szczeniaczka? Mam tu takie małe nicponie, które pokocha każda dziewczynka. Proszę, oto jeden. To z pewnością najsłodsze stworzonko, jakie widzieliście.
Vin zaplotła ręce na piersi, gdy mężczyzna sięgnął po szczeniaka w jednym z kojców.
– Właściwie to szukam wilczarza – powiedziała.
Handlarz podniósł wzrok.
– Wilczarza, panienko? To nie jest pies dla takiej dziewczyny. Paskudne bestie. Znajdę wam słodkiego terierka. Są milutkie i bardzo mądre...
– Nie – przerwała mu Vin. – Przyprowadzisz mi wilczarza.
Mężczyzna się zawahał. Patrzył na nią, drapiąc się po ciele.
– W sumie mogę sprawdzić...
Ruszył w stronę kojca najbardziej oddalonego od ulicy. Vin czekała, marszcząc nos z powodu smrodu, gdy handlarz ryczał na swoje zwierzaki, wybierając odpowiedniego. W końcu przyprowadził do niej psa na smyczy. Był to wilczarz, choć niewielki, ale miał słodkie, łagodne spojrzenie i najwyraźniej przyjazne usposobienie.
– Ostatni z miotu – powiedział handlarz. – Dobre zwierzę dla młodej dziewczyny. Powinien być też doskonałym towarzyszem polowań. Te wilczarze mają lepszy węch niż inne stworzenia.
Vin sięgnęła po sakiewkę, lecz zatrzymała się, spoglądając na sapiącego psa. Wydawało jej się, że się do niej uśmiecha.
– Na Ostatniego Imperatora – warknęła, przepychając się obok psa i jego właściciela w stronę ostatniego kojca.
– Panienko? – spytał mężczyzna, niepewnie ruszając za nią.
Vin przyjrzała się wilczarzom. Z tyłu zauważyła potężne, szaro-czarne stworzenie. Było przykuty łańcuchem do słupa i spoglądało na nią wyzywająco, a w jego gardle rodziło się warczenie.
Pokazała go palcem.
– Ile za tamtego z tyłu?
– Tamtego? – powtórzył kupiec. – Panienko, to pies stróżujący. Powinien zostać wypuszczony w posiadłości pana, by zaatakować każdego, kto wejdzie! To jedno z najpaskudniejszych stworzeń, jakie widziałem!
– Doskonale – stwierdziła Vin, wyjmując kilka monet.
– Panienko, nie mogę wam sprzedać tej bestii. Wcale a wcale. Waży chyba półtora raza więcej od panienki.
Vin kiwnęła głową, po czym weszła do kojca. Handlarz krzyknął, lecz ona podeszła do wilczarza. Obszczekał ją, a na jego pysku pojawiła się piana.
Bardzo mi przykro, pomyślała Vin. Spaliła cynę z ołowiem, pochyliła się i uderzyła pięścią w łeb zwierzęcia.
Pies zamarł, zakołysał się i padł na ziemię. Mężczyzna zatrzymał się tuż przy niej. Patrzył na to z otwartymi ustami.
– Smycz – rozkazała Vin.
Dał jej. Związała nią łapy zwierzęcia, po czym zarzuciła je sobie na plecy. Zadrżała lekko z powodu bólu w boku.
Lepiej, żeby nie obślinił mi koszuli, pomyślała, podając handlarzowi monety, i ruszyła w stronę pałacu.
***
Vin rzuciła nieprzytomnego wilczarza na ziemię. Strażnicy patrzyli na nią dziwnie, kiedy weszła do pałacu, ale do tego się już przyzwyczaiła. Otrzepała ręce.
– Co to? – spytał OreSeur.
Dotarł do komnat Vin w pałacu, ale jego obecne ciało było bezużyteczne. Musiał stworzyć mięśnie w miejscach, w których ludzie ich nie mieli, by utrzymać szkielet w jednym kawałku, a choć uleczył rany, jego ciało wyglądało nienaturalnie. Wciąż miał na sobie zakrwawione ubranie z poprzedniego wieczoru.
– To – odpowiedziała, wskazując na wilczarza – jest twoje nowe ciało.
OreSeur się zawahał.
– To? Panienko, to jest pies.
– Owszem – potwierdziła Vin.
– Jestem człowiekiem.
– Jesteś kandrą – sprzeciwiła się. – Możesz udawać ciało i mięśnie. Co z futrem?
Kandra nie wyglądał na zachwyconego.
– Nie mogę go udawać – przyznał – ale mogę wykorzystać jego futro, podobnie jak kości. Ale z pewnością jest...
– Nie zabiję dla ciebie, kandro – powiedziała Vin. – A nawet gdybym kogoś zabiła, nie pozwoliłabym ci go zjeść. Poza tym to będzie o wiele mniej podejrzane. Ludzie zaczną gadać, jeśli wciąż będę zastępować lokajów nieznajomymi. Od wielu miesięcy powtarzałam, że mam zamiar pozbyć się ciebie. Cóż, powiem im, że w końcu to zrobiłam... i nikt nawet nie pomyśli, że mój nowy pies to w rzeczywistości mój kandra.
Odwróciła się, wskazując na zewłok.
– To będzie bardzo przydatne. Ludzie zwracają mniej uwagi na psy niż na innych ludzi, więc będziesz mógł podsłuchiwać rozmowy.
OreSeur się nachmurzył.
– To nie będzie łatwe. Musisz mnie do tego zmusić, przez Kontrakt.
– Dobrze – stwierdziła Vin. – To rozkaz. Jak długo ci to zajmie?
– Zwykłe ciało zajmuje kilka godzin – odparł OreSeur. – To może potrwać dłużej. Sprawienie, by tak wiele futra wyglądało naturalnie, będzie sporym wyzwaniem.
– To zabieraj się do roboty – powiedziała i odwróciła się w stronę drzwi.
Po drodze zauważyła jednak niewielkie pudełko na biurku. Zmarszczyła czoło, podeszła i zdjęła pokrywę. W środku znajdował się list.
Pani Vin,
oto kolejny stop, o który prosiłaś. Aluminium trudno zdobyć, ale kiedy pewna szlachetna rodzina opuszczała niedawno miasto, kupiłem część z ich sztućców.
Nie wiem, czy to zadziała, ale myślę, że warto spróbować. Zmieszałem aluminium z czterema procentami miedzi, a wynik uważam za obiecujący. Czytałem o tym stopie – nazywają go duraluminium.
Twój sługa Terion
Vin uśmiechnęła się, odłożyła list i wyjęła resztę zawartości pudełka – małą sakiewkę z metalowym pyłem i cienką srebrzystą sztabkę, prawdopodobnie właśnie owo „duraluminium”. Terion był doskonałym allomantycznym metalurgiem. Choć sam nie był Allomantą, przez większość życia przygotowywał stopy i pyły dla Zrodzonych z Mgły i Mglistych.
Schowała sakiewkę i sztabkę, po czym odwróciła się do OreSeura. Kandra spoglądał na nią beznamiętnie.
– To przyszło dzisiaj? – spytała Vin, wskazując na pudełko.
– Tak, panienko – odparł. – Kilka godzin temu.
– I nie powiedziałeś mi?
– Przepraszam, panienko – odpowiedział kandra swoim pozbawionym emocji głosem – ale nie rozkazałaś mi mówić, że przyszła do ciebie jakaś przesyłka.
Vin zacisnęła zęby. Wiedział, jak niecierpliwie czeka na nowy stop od Teriona. Wszystkie poprzednie stopy aluminium były nieudane. Niepokoiło ją, że istnieje jeszcze jeden allomantyczny metal, który tylko czeka na odkrycie. Nie zazna satysfakcji, dopóki go nie znajdzie.
OreSeur siedział na swoim miejscu, a przed nim leżał nieprzytomny wilczarz.
– Zabieraj się do roboty – powiedziała, obróciła się na pięcie i ruszyła w poszukiwaniu Elenda.
***
Vin w końcu odnalazła go w gabinecie, gdzie przeglądał rejestry. Obok niego stała znajoma postać.
– Dox! – wykrzyknęła.
Przybył poprzedniego dnia, jednak szybko wrócił do swoich komnat i nie miała okazji się z nim zobaczyć.
Dockson podniósł wzrok i się uśmiechnął. Był przysadzisty, ale nie gruby, miał krótkie ciemne włosy i wciąż nosił bródkę.
– Witaj, Vin.
– Jak było w Terris? – spytała.
– Zimno – odparł. – Cieszę się, że wróciłem. Choć wolałbym nie widzieć tej armii.
– Tak czy inaczej, cieszymy sie, że jesteś, Dockson – powiedział Elend. – Bez ciebie królestwo się rozpada.
– Nie sądzę – odrzekł Dockson, odkładając rejestr na stertę. – Biorąc wszystko pod uwagę, wygląda na to, że królewska biurokracja trzymała się pod moją nieobecność całkiem nieźle. Właściwie mnie nie potrzebujecie!
– Bzdura! – sprzeciwił się Elend.
Vin oparła się o drzwi, spoglądając na mężczyzn dalej prowadzących rozmowę. Otaczała ich atmosfera fałszywej jowialności. Obaj byli zdecydowani zadbać o rozwój nowego królestwa, nawet jeśli oznaczało to udawanie, że się lubią. Dockson wskazywał na różne miejsca w rejestrach, mówiąc o finansach i o tym, czego dowiedział się w najdalszych wioskach pod władzą Elenda.
Kobieta westchnęła i spojrzała na drugą stronę komnaty. Promienie słońca wpadały przez witrażową rozetę, plamiąc rejestry i stół. Nawet po takim czasie Vin nie potrafiła się przyzwyczaić do swobodnego bogactwa szlacheckiej twierdzy. Okno, czerwone i lawendowe, było niezwykle piękne i skomplikowane. Jednak arystokraci najwyraźniej uważali je za tak pospolite, że umieścili je w jednym z pokoików na tyłach, obecnie służącym jako gabinet Elenda.
Jak można się było spodziewać, pomieszczenie wypełniały sterty książek. Regały sięgały od ziemi do sufitu, lecz nie były zdolne pomieścić coraz większej kolekcji Elenda. Vin nie podzielała jego gustu, jeśli chodzi o książki. Większość zbiorów stanowiły dzieła polityczne i historyczne, dotyczące tematów równie zatęchłych, jak ich stare kartki. Wiele było niegdyś zakazanych przez Stalowy Zakon, jednak starożytni filozofowie nudzili nawet wtedy, gdy poruszali najbardziej nieobyczajne tematy.
– Tak czy inaczej – powiedział Dockson, w końcu zamykając rejestr – mam jeszcze coś do zrobienia przed twoim jutrzejszym przemówieniem, Wasza Wysokość. Czy Ham wspomniał o spotkaniu obrony miasta jutrzejszego wieczoru?
Elend pokiwał głową.
– Zakładając, że przekonam Zgromadzenie, by nie oddawało miasta mojemu ojcu, będziemy musieli wymyślić strategię walki z tą armią. Jutro wieczorem kogoś po ciebie przyślę.
– Dobrze – odpowiedział Dockson.
Po tych słowach ukłonił się Elendowi, mrugnął do Vin i wyszedł.
Gdy zamknął za sobą drzwi, król westchnął i usadowił się wygodniej w obitym pluszem fotelu.
Vin podeszła do niego.
– To naprawdę dobry człowiek, Elendzie.
– Wiem o tym. Ale dobry nie zawsze oznacza miły.
– Miły też jest – sprzeciwiła się. – Niezachwiany, spokojny, zrównoważony. Ekipa na nim polegała. – Choć Dockson nie był Allomantą, był prawą ręką Kelsiera.
– On mnie nie lubi, Vin – stwierdził Elend. – Trudno dogadać się z kimś, kto tak na mnie patrzy.
– Nie dałeś mu szansy – odparła, zatrzymując się przy jego siedzisku.
Spojrzał na nią ze słabym uśmiechem. Kamizelkę miał rozpiętą, włosy rozczochrane.
– Hm... – mruknął, biorąc ją za rękę. – Podoba mi się ta koszula. Dobrze wyglądasz w czerwieni.
Vin przewróciła oczami. Pozwoliła się przyciągnąć bliżej i pocałować. W pocałunku kryła się namiętność – może potrzeba czegoś stałego. Odpowiedziała, rozluźniając się w jego objęciach. Kilka chwil później westchnęła i usadowiła się na fotelu obok niego. Przyciągnął ją bliżej i odwrócił siedzisko w stronę słońca, po czym uśmiechnął się i spojrzał na Vin.
– Czuję... nowe perfumy.
Vin prychnęła i oparła głowę o jego pierś.
– To nie perfumy, tylko pies.
– A, dobrze – powiedział. – Martwiłem się, że tracisz rozum. A jest jakiś powód, dla którego pachniesz psem?
– Poszłam na targ i kupiłam jednego, a potem przyniosłam go tutaj i dałam OreSeurowi, jako jego nowe ciało.
Elend się zamyślił.
– Ależ Vin, to doskonały pomysł! Nikt nie podejrzewa, że pies może być szpiegiem. Zastanawiam się, czy ktoś już kiedyś o tym pomyślał...
– Na pewno – odparła. – To znaczy, to przecież ma sens. Sądzę jednak, że ten, kto o tym pomyślał, niekoniecznie chciał się tym dzielić.
– Racja – stwierdził i usadowił się wygodniej.
Vin wyczuwała w nim napięcie. Jutrzejsze przemówienie, pomyślała. To nim się martwi.
– Muszę jednak zauważyć – powiedział leniwie Elend – że trochę rozczarowuje mnie fakt, iż nie używasz perfum o zapachu psa. Przy twojej pozycji wyobrażam sobie, że niektóre miejscowe szlachcianki chciałyby cię naśladować. To mogłoby się okazać zabawne.
Podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz.
– Wiesz co, Elendzie... czasem cholernie trudno powiedzieć, czy żartujesz, czy jesteś głupi.
– I przez to jestem bardziej tajemniczy, co?
– Coś w tym rodzaju – odparła, znów się w niego wtulając.
– Widzisz, nie rozumiesz, jakie to sprytne z mojej strony – powiedział. – Jeśli ludzie nie wiedzą, kiedy jestem idiotą, a kiedy geniuszem, może założą, że moje błędy to błyskotliwe posunięcia polityczne.
– O ile jednocześnie nie uznają twoich błyskotliwych posunięć za błędy.
– To nie powinno być trudne – powiedział Elend. – Obawiam się, że nie ma ich znowu tak wiele.
Vin zmartwiło napięcie w jego głosie. Mężczyzna jednak zaraz uśmiechnął się i zmienił temat.
– Wróćmy do OreSeura w postaci psa. Czy będzie mógł wychodzić z tobą nocami?
Wzruszyła ramionami.
– Pewnie tak. Właściwie na razie tego nie planowałam.
– Wolałbym, żebyś go zabierała – powiedział Elend. – Martwię się, kiedy wychodzisz tam nocami i tak bardzo się męczysz.
– Poradzę sobie – odparła. – Ktoś musi cię strzec.
– Owszem – zgodził się – ale kto strzeże ciebie?
Kelsier. Nawet teraz taka była jej natychmiastowa reakcja. Znała go niecały rok, ale ten rok był pierwszym w jej życiu, w którym czuła się chroniona.
Kelsier nie żył. A ona, jak cała reszta świata, musiała sobie radzić bez niego.
– Wiem, że zostałaś ranna, kiedy wczoraj w nocy walczyłaś z tymi Allomantami – powiedział Elend. – Dobrze by mi to zrobiło, gdybym wiedział, że ktoś z tobą jest.
– Kandra nie jest strażnikiem – sprzeciwiła się.
– Wiem – odpowiedział. – Ale oni są niewiarygodnie lojalni... nie słyszałem, by któryś złamał Kontrakt. Będzie cię strzegł. Martwię się o ciebie, Vin. Jak myślisz, dlaczego siedzę tak po nocach, wypisując te propozycje? Nie mogę spać ze świadomością, że ty gdzieś tam może walczysz... albo, co gorsza, umierasz na ulicy, bo nikt ci nie pomógł.
– Czasem zabieram ze sobą OreSeura.
– Owszem – odparł – ale wiem, że znajdujesz wymówki, żeby go zostawić. Kelsier kupił ci usługi niezwykle cennego służącego. Nie rozumiem, dlaczego starasz się go tak bardzo unikać.
Vin przymknęła oczy.
– Elendzie, on zjadł Kelsiera.
– I co z tego? – spytał Elend. – Kelsier już nie żył. Poza tym to on sam wydał ten rozkaz.
Vin westchnęła i otworzyła oczy.
– Ja... po prostu nie ufam temu stworowi. Jest nienaturalny.
– Wiem – powiedział Elend. – Mój ojciec zawsze trzymał kandrę. Ale OreSeur to zawsze coś. Proszę. Obiecaj, że będziesz go zabierać ze sobą.
– Dobrze. Nie sądzę jednak, by mu się to spodobało. Nie dogadywaliśmy się nawet wtedy, kiedy on odgrywał Renoux, a ja jego siostrzenicę.
Elend wzruszył ramionami.
– Będzie przestrzegał Kontraktu. To się liczy.
– Przestrzega Kontraktu – odparła – ale bardzo niechętnie. Przysięgam, lubi mnie denerwować.
Mężczyzna spojrzał na nią z góry.
– Vin, kandra to doskonali służący. Nie robią takich rzeczy.
– Nie, Elendzie – sprzeciwiła się. – Sazed był doskonałym służącym. Lubił być z ludźmi i im pomagać. Nigdy nie czułam, że mnie nie znosi. OreSeur robi wszystko, co mu powiem, ale mnie nie lubi. I nigdy nie lubił. Widzę to.
Elend westchnął, pogłaskał ją po ręce.
– Nie sądzisz, że zachowujesz się trochę nieracjonalnie? Nie ma powodu, żeby go tak nienawidzić.
– Ach, tak? Podobnie jak nie ma powodu, żebyś nie dogadywał się z Docksonem?
Elend zamilkł. Westchnął.
– Chyba masz rację – przyznał. Dalej głaskał Vin po ramieniu, wpatrując się z namysłem w sufit.
– Co? – spytała.
– Chyba nie jestem zbyt dobry w tej robocie, co?
– Nie bądź głupi – odpowiedziała. – Jesteś wspaniałym królem.
– Mogę być znośnym królem, Vin, ale nie jestem nim.
– Kim?
– Kelsierem – odpowiedział cicho.
– Elendzie, nikt nie oczekuje od ciebie, że będziesz Kelsierem.
– Naprawdę? – spytał. – To dlatego Dockson mnie nie lubi. Nienawidzi szlachetnie urodzonych, to można wyczuć w jego słowach, zachowaniu. Nie mam do niego pretensji, biorąc pod uwagę jego życie. Tak czy inaczej, nie uważa, że powinienem być królem. Sądzi, że na moim miejscu powinien być skaa... albo jeszcze lepiej, Kelsier. Wszyscy tak myślą.
– Nonsens.
– Naprawdę? A gdyby Kelsier żył, czy byłbym królem?
Vin się zawahała.
– Widzisz? Akceptują mnie... lud, kupcy, nawet szlachta. Ale w głębi duszy żałują, że na moim miejscu nie ma Kelsiera.
– Ja nie.
– Naprawdę?
Vin zmarszczyła czoło. Usiadła i odwróciła się tak, że klęczała na fotelu nad Elendem. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka cali.
– Nigdy w to nie wątp, Elendzie. Kelsier był moim nauczycielem, ale nie kochałam go. Nie tak, jak kocham ciebie.
Elend spojrzał jej w oczy i pokiwał głową. Vin pocałowała go namiętnie i znów usadowiła się obok niego.
– A dlaczego nie? – spytał w końcu.
– Wiesz, przede wszystkim był stary.
Elend się zaśmiał.
– Pamiętam, jak żartowałaś sobie z mojego wieku.
– To inna sprawa – odpowiedziała. – Ty jesteś tylko kilka lat starszy ode mnie... Kelsier był bardzo stary.
– Vin, trzydzieści osiem lat to nie jest „bardzo stary”.
– Ale prawie.
Elend znów się roześmiał, widziała jednak, że nie jest zadowolony. A dlaczego właściwie wybrała Elenda, nie Kelsiera? Kelsier był wizjonerem, bohaterem, Zrodzonym z Mgły.
– Kelsier był wielkim człowiekiem – powiedziała cicho Vin, gdy Elend zaczął się bawić jej włosami. – Ale... miał w sobie coś takiego, Elendzie. Przerażającego. Był zasadniczy, zuchwały, nawet trochę okrutny. Nie wybaczał. Zabijał ludzi bez poczucia winy, bez jednej myśli, tylko dlatego, że wspierali Ostatnie Imperium lub służyli Ostatniemu Imperatorowi. Kochałam go jak nauczyciela i przyjaciela. Ale nie sądzę, żebym mogła pokochać, naprawdę pokochać, kogoś takiego. Nie winię go o to, tak samo jak ja dorastał na ulicach. Kiedy człowiek musi w życiu walczyć, staje się silny... ale też twardnieje. Może nie ze swojej winy, ale przypominał mi mężczyzn, których... znałam, kiedy byłam młodsza. Kell był lepszy od nich... umiał być dobry i oddał życie za skaa. Ale był twardy. – Przymknęła oczy i wtuliła się w Elenda. – Ty, Elendzie Venture, jesteś dobrym człowiekiem. Prawdziwie dobrym człowiekiem.
– Dobrzy ludzie nie przechodzą do legendy – powiedział cicho.
– Dobrzy ludzie nie muszą przechodzić do legendy. – Otworzyła oczy i spojrzała na niego. – I tak robią to, co jest właściwe.
Elend się uśmiechnął. Pocałował ją w czubek głowy i odchylił się do tyłu. Leżeli tak przez jakiś czas w komnacie rozgrzanej słońcem, odpoczywali.
– Raz uratował mi życie – powiedział w końcu Elend.
– Kto? – spytała zaskoczona Vin. – Kelsier?
Pokiwał głową.
– W dniu, kiedy Spook i OreSeur zostali pojmani, gdy Kelsier zginął. Na placu trwała bitwa, kiedy Ham i żołnierze usiłowali uwolnić więźniów.
– Byłam tam – powiedziała Vin. – Kryłam się z Breeze’em i Doksem w jednej z uliczek.
– Naprawdę? – spytał Elend. W jego głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia. – Bo wiesz, przyszedłem tam dla ciebie. Myślałem, że cię aresztowali razem z OreSeurem... wtedy udawał twojego wuja. Próbowałem dostać się do klatek, żeby cię uratować.
– Że co? Przecież tam trwała regularna bitwa! Na Ostatniego Imperatora, był tam Inkwizytor!
– Wiem – odparł ze słabym uśmiechem. – Widzisz, to właśnie Inkwizytor próbował mnie zabić. Uniósł swój topór i w ogóle. A wtedy... pojawił się Kelsier. Wpadł na Inkwizytora i go przewrócił.
– Pewnie czysty przypadek – stwierdziła Vin.
– Nie – powiedział cicho Elend. – To właśnie chciał zrobić. Patrzył na mnie, kiedy walczyłem z Inkwizytorem, i widziałem to w jego oczach. Długo myślałem nad tą chwilą. Wszystko mówi mi, że Kelsier nienawidził szlachetnie urodzonych bardziej niż Dox.
Vin się zawahała.
– Pod koniec... chyba się zmienił.
– Zmienił się na tyle, że zaryzykował życie, by ochronić przypadkowego arystokratę.
– Wiedział, że cię kocham. – Vin uśmiechnęła się lekko. – Wygląda na to, że w ostatecznym rozrachunku okazało się to silniejsze od nienawiści.
– Nie wiedziałem... – przerwał, gdy Vin odwróciła się, nasłuchując.
Zbliżające się kroki. Usiadła, a chwilę później do środka zajrzał Ham. Zatrzymał się, gdy ujrzał Vin na kolanach Elenda.
– O, przepraszam – powiedział.
– Nie, zaczekaj! – zawołała Vin.
Mężczyzna znów zajrzał do środka, a dziewczyna odwróciła się do Elenda.
– Prawie zapomniałam, z czym tu przyszłam. Dostałam dziś nową paczkę od Teriona.
– Kolejną? – spytał Elend. – Vin, kiedy ty zrezygnujesz?
– Nie mogę sobie na to pozwolić – stwierdziła.
– To przecież nie może być takie ważne, prawda? – spytał. – To znaczy, skoro wszyscy zapomnieli, co robi ten ostatni metal, nie może być bardzo potężny.
– Być może – powiedziała – a może był tak niesamowicie potężny, że Zakon bardzo się postarał, by utrzymać go w tajemnicy.
Zsunęła się z fotela i wyjęła z kieszeni sakiewkę i sztabkę. Tę ostatnią podała Elendowi, który wyprostował się na siedzeniu.
Metal był srebrny i błyszczący, i jak aluminium, z którego go stworzono, wydawał się zbyt lekki. Allomanta, który przypadkowo spalił aluminium, natychmiast tracił wszystkie zapasy innych metali, a przez to moc. Stalowy Zakon utrzymywał jego istnienie w tajemnicy, a Vin dowiedziała się o nim tej nocy, gdy została pojmana przez Inkwizytorów, a później zabiła Ostatniego Imperatora.
Nie wiedzieli, jaki jest właściwy allomantyczny stop aluminium. Metale allomantyczne zawsze występowały w parach – żelazo i stal, cyna i cyna z ołowiem, miedź i brąz, cynk i mosiądz. Aluminium i... coś. Liczyła na to, że coś potężnego. Nie miała już atium. Potrzebowała przewagi.
Elend westchnął i oddał jej sztabkę.
– Ostatnim razem, kiedy spróbowałaś spalić jeden z nich, przez dwa dni byłaś chora, Vin. Przeraziło mnie to.
– Nie zabije mnie – odparła. – Kelsier obiecywał, że spalenie złego stopu wywołuje jedynie chorobę.
Elend pokręcił głową.
– Nawet Kelsier czasem się mylił, Vin. Czy nie mówiłaś, że źle zrozumiał zasadę działania brązu?
Vin się zawahała. Troska Elenda była tak szczera, że prawie skłoniła ją do zmiany zdania. Ale...
Kiedy ta armia zaatakuje, Elend umrze. Skaa być może przetrwają – żaden władca nie byłby na tyle głupi, żeby zarżnąć tak wydajne miasto. Król jednak zostanie zabity. Nie mogła walczyć z całą armią, nie umiała też pomóc w przygotowaniach.
Ale znała się na Allomancji. Im lepsza w tym była, tym lepiej mogła chronić ukochanego.
– Muszę spróbować, Elendzie – powiedziała cicho. – Clubs mówił, że Straff nie zaatakuje przez kilka najbliższych dni. Jego ludzie muszą odpocząć po długim marszu i przeprowadzić zwiad. To oznacza, że nie mogę czekać. Jeśli po tym metalu się pochoruję, lepiej, żebym wyzdrowiała przed walką... ale tylko jeśli spróbuję teraz.
Elend spochmurniał, ale nie zabronił jej. Wiedział, że to nie ma sensu. Wstał.
– Ham, sądzisz, że to dobry pomysł?
Mężczyzna pokiwał głową. Był wojownikiem, dla niego jej ryzyko miało sens. Poprosiła, żeby został, bo ktoś musiał zanieść ją do łóżka, gdyby coś poszło nie tak.
– Dobrze – stwierdził Elend i z rezygnacją spojrzał na Vin.
Kobieta usadowiła się wygodnie w fotelu i połknęła szczyptę sproszkowanego duraluminium. Zamknęła oczy i zbadała swoje rezerwy allomantyczne. Jeśli chodzi o pospolitą ósemkę, zgromadziła spory zapas. Nie miała atium, złota ani ich stopów. Nawet gdyby mieli jeszcze atium, było zbyt cenne, by wykorzystywać je inaczej niż w niebezpieczeństwie. Pozostała trójka nie miała szerszego zastosowania.
Pojawił się nowy metal. Podobnie jak cztery razy wcześniej. Za każdym razem, kiedy spalała stop aluminium, natychmiast czuła morderczy ból głowy. Myślałby kto, że to będzie nauczka... pomyślała. Zaciskając zęby, sięgnęła i zapaliła nowy stop.
Nic się nie stało.
– I jak, spróbowałaś? – zapytał z niepokojem Elend.
Vin kiwnęła głową.
– Nie boli mnie głowa. Ale... nie jestem pewna, czy stop coś robi, czy też nie.
– Ale pali się? – spytał Ham.
Vin pokiwała głową. Czuła znajome ciepło we wnętrzu, niewielki ogień, który świadczył, że spala metal. Próbowała się poruszać, ale nie czuła żadnych zmian w swoim ciele. W końcu podniosła wzrok i wzruszyła ramionami.
– Jeśli się nie pochorowałaś, to znalazłaś właściwy stop. Każdy metal ma tylko jeden – stwierdził Ham, marszcząc czoło.
– Tak w każdym razie nam mówiono – odpowiedziała.
– Co to za stop?
– Aluminium i miedź – odparła.
– Interesujące. W ogóle nic nie czułaś?
Pokręciła głową.
– Powinnaś więcej ćwiczyć.
– Wygląda na to, że mam szczęście – zauważyła Vin, gasząc duraluminium. – Terion wymyślił czterdzieści różnych stopów, które powinniśmy wypróbować, kiedy już będziemy mieli zapas aluminium. To był dopiero piąty.
– Czterdzieści? – spytał z niedowierzaniem Elend. – Nie wiedziałem, że jest tyle metali, z których można robić stopy!
– Do stopu nie potrzebujesz dwóch metali – powiedziała zamyślona Vin. – Tylko metal i coś jeszcze. Pomyśl o stali... to żelazo i węgiel.
– Czterdzieści... – powtórzył Elend. – I wypróbowałabyś je wszystkie?
Wzruszyła ramionami.
– Wydawało mi się, że to dobry początek.
Elend robił wrażenie przestraszonego taką perspektywą, ale nic już nie powiedział. Odwrócił się do Hama.
– A tak właściwie, chciałeś się z nami zobaczyć z jakiegoś powodu?
– Nic ważnego – odparł mężczyzna. – Chciałem tylko spytać Vin, czy ma ochotę na wspólne ćwiczenia. Ta armia sprawia, że nie mogę sobie znaleźć miejsca, a myślę, że Vin przyda się trochę ćwiczeń z kijem.
Wzruszyła ramionami.
– Czemu nie?
– Chcesz pójść z nami, El? – spytał Ham. – Poćwiczyć trochę?
Elend się zaśmiał.
– Przeciwko waszej dwójce? Muszę zadbać o swoją królewską godność!
Vin spojrzała na niego, marszcząc czoło.
– Naprawdę powinieneś więcej ćwiczyć. Ledwo umiesz utrzymać w ręku miecz, a z pojedynkową laską radzisz sobie niewiele lepiej.
– A po co mam się tym martwić, skoro ty mnie chronisz?
Słysząc te słowa, Vin zatroskała się jeszcze bardziej.
– Nie zawsze będziemy przy tobie, Elendzie. Mniej bym się o ciebie martwiła, gdybyś umiał się lepiej bronić.
Uśmiechnął się i pomógł jej wstać.
– W końcu się za to zabiorę, obiecuję. Ale nie dziś... mam zbyt wiele na głowie. Może po prostu popatrzę na waszą dwójkę... to zresztą moja ulubiona metoda ćwiczeń, bo przynajmniej nie zostanę pobity przez dziewczynę.
Vin westchnęła, ale nie naciskała go.