Читать книгу Fjällbacka - Camilla Lackberg - Страница 10

Prowincja Bohuslän 1671

Оглавление

Rankiem, kiedy Mały Jan zajrzał do obory, Stjärna była już zdrowa. Preben nie powiedział o tym Elin ani słowa, ale przyglądał jej się jakoś inaczej, z podziwem. Przygotowując śniadanie, czuła na sobie jego spojrzenie. Britta była w niezwykle jak na nią dobrym humorze, kiedy pomagała jej się wyszykować. Inna sprawa, że w niedzielę zawsze miała humor, bo podczas nabożeństwa uwielbiała siedzieć w pierwszej ławce, pięknie ubrana i uczesana. Za nią siedzieli parafianie jej męża.

Z plebanii do kościoła było niedaleko, służba szła razem w jednej grupie. Preben i Britta wyjechali wcześniej wozem, żeby piękny strój Britty nie pobrudził się i nie ubłocił.

Elin mocno trzymała Märtę za rękę. Dziewczynka szła, podskakując, jasne warkocze fruwały na jej okrytych wytartym paltem plecach. Było lodowato zimno, więc Elin wepchnęła do butów córki trochę papieru, żeby je ocieplić i uszczelnić, ale także wypełnić, bo Märta odziedziczyła je po jednej ze służących, która miała znacznie większe stopy. Dziewczynka nie narzekała, bo buty to buty. Już się nauczyła cieszyć tym, co dostawała.

Na widok wznoszącego się przed nimi kościoła w Vinbäck Elin zrobiło się lżej na sercu. Był tak pięknie położony. Nowa wieża była wspaniała, a ołowiany dach lśnił w zimowym słońcu. Kościół wraz z przylegającym do niego cmentarzem był otoczony murem z drewnianym czerwonym daszkiem i trzema bramami z żelazną kratą, która miała chronić cmentarz przed krowami.

Już kiedy przechodziła przez bramę, chciało jej się śpiewać, a kiedy weszła do kościoła, brała głęboki oddech i poddawała się atmosferze spokoju.

Siadała z Märtą w tylnych ławkach. W kościele było ich czterdzieści osiem, ale już nie wszystkie się zapełniały. Wojny i głód wyludniły okolicę tak, że po gromadach ludzi, którzy przybyli na wybrzeże sto lat wcześniej, w okresie śledzia12, pozostały jedynie blade wspomnienia. Opowiadała jej o nich babcia, która słyszała o tym od swoich rodziców i dziadków. Wszystko było inaczej niż dziś. Śledzi było tyle, że nie wiadomo było, co robić z tą masą ryb, ludzie napływali z całego kraju, żeby się tu osiedlić. Ale śledzie się skończyły i przyszedł czas wojen. Zostały jedynie opowieści. I wiele pustych ławek w kościele. W pozostałych zasiedli apatyczni, bladzi i wychudzeni ludzie ze zgasłymi spojrzeniami. Wymęczony naród, pomyślała Elin, rozglądając się.

Okna znajdowały się tylko w południowej ścianie kościoła, ale wpadające przez nie światło było tak piękne, że Elin aż się wzruszyła. Ambona również stała po południowej stronie. Kiedy wszedł na nią Preben, gwar umilkł.

Zaczęli od psalmu. Elin jak zwykle nie oszczędzała głosu, bo wiedziała, że pięknie śpiewa. Pozwalała sobie na tę małą próżność, bo Märta uwielbiała jej słuchać.

Starała się zrozumieć, co mówi pastor. W kościele wolno było mówić i wygłaszać kazania tylko po szwedzku. Parafianie uważali to za kłopotliwy wymysł, bo byli przyzwyczajeni raczej do duńskiego i norweskiego.

Ale miał piękny głos. Elin zamknęła oczy i od razu przypomniało jej się ciepło bijące od jego dłoni. Otworzyła oczy i zmusiła się do patrzenia na kark siedzącej daleko z przodu Britty. Britta miała piękny warkocz – zaplotła go jej rano – i świeżo wykrochmalony biały kołnierz. Słuchała męża i kiwała głową.

Elin odepchnęła od siebie myśli o głosie Prebena, o ciepłym dotyku jego dłoni. To mąż jej siostry, a ona pozwala sobie na grzeszne myśli, w dodatku w domu Bożym. Nie zdziwiłaby się, gdyby piorun uderzył w kościół i zabił ją za tę bezbożność na miejscu. Ścisnęła rękę Märty i zmusiła się do słuchania, chciała zrozumieć słowa padające z ambony. Preben mówił o wielkim zgiełku13 niosącym się po całym królestwie, również po ich prowincji, o tym, że ich rodacy toczą odważną walkę z diabłem, wyłapują jego wysłanników i stawiają przed sądem. Parafianie słuchali jak urzeczeni. Diabeł, podobnie jak Bóg, był nieodłączną częścią ich codziennego życia. Wszechobecną siłą starającą się rozplenić zło. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, w oku kota, w ciemnościach morza, w kruku na gałęzi. Szatan był równie rzeczywisty jak ojciec, brat czy najbliższy sąsiad. Nie widać go gołym okiem. Tym gorzej – należało stale się pilnować, strzec siebie i swoich bliskich.

– Do tej pory było nam to oszczędzone – mówił Preben, a jego głos odbijał się pięknym echem od kamiennych ścian świątyni. – Ale jest tylko kwestią czasu, kiedy szatan wbije swoje szpony w dzieci i ladacznice z naszego zakątka świata. Zatem proszę was, bądźcie czujni. Bo będą znaki. Przypatrujcie się żonie, córce, dziewce służebnej i sąsiadce, teściowej i siostrze. Im wcześniej odkryjemy wśród nas oblubienice szatana, tym wcześniej uderzymy na niego i nie pozwolimy, żeby się wśród nas rozpanoszył.

Słuchali, przytakując, z rozognionymi twarzami. Dzieci chichotały, ale szybko cichły, kiedy dostały kuksańca, wytargano je za włosy albo wymierzono siarczysty policzek.

Reszta mszy minęła aż nazbyt szybko. Nabożeństwo oznaczało upragnioną przerwę w codzienności, czas odpoczynku i chwilę dla ducha.

Elin wstała i mocno chwyciła rękę Märty, żeby ich nie rozdzieliła ciżba ludzi pchających się jednocześnie do wrót. Kiedy weszły na górkę wznoszącą się przed kościołem, aż się wzdrygnęła z zimna.

– Tfu! – dobiegło z tyłu.

Odwróciła się, ale natychmiast spuściła wzrok. Zobaczyła, kto za nią splunął. Była to Ebba z Mörhult, wdowa po Claesie, który zginął wraz z jej mężem i całą załogą kutra. Ebba była jednym z powodów tego, że nie mogła zostać w Fjällbace i musiała przyjąć gościnę u siostry. Jej nienawiść do niej – obwiniała ją o to, co się stało – nie miała granic. A Elin wiedziała, dlaczego ją oskarża, chociaż słowa, które owego nieszczęsnego ranka wypowiedziała do Pera, nie miały wpływu na to, że kuter zatonął. To nie słowa zatopiły Pera i jego ludzi, tylko sztorm, który uderzył nagle i z niespodziewaną siłą.

Ale Ebbie po śmierci męża źle się powodziło, więc o wszystkie swoje nieszczęścia winiła Elin.

– Ebbo, tylko nie na terenie kościoła i nie na poświęconej ziemi – ostrzegła ją Helga Klippare, jej starsza siostra, ciągnąc ją za ramię.

Elin rzuciła jej spojrzenie pełne wdzięczności i pośpieszyła z córką, żeby nie doszło do jeszcze gorszego przedstawienia. Śledziło ją wiele par oczu, zdawała sobie sprawę, że niektórzy przyznają Ebbie rację. Jej starsza siostra Helga zawsze była dobra i sprawiedliwa. W dodatku w tamten wiosenny poranek przed ośmiu laty pomogła Märcie przyjść na świat. W całej okolicy nie było dzieciaka, który by się nie urodził pod jej okiem i dzięki jej doświadczeniu. Mówiło się, że pomaga również biednym dziewczynom, które wpadły w tarapaty, ale Elin nie była tego pewna.

Ciężkim krokiem wracała na plebanię. Uniesienie, w które wprawiło ją nabożeństwo, wyparowało jak kamfora, powłóczyła nogami i wspominała tamten dzień. Zazwyczaj starała się o nim nie myśleć, bo co się stało, tego nawet Pan Bóg nie odwróci. Po części Per sam był sobie winien, do upadku doprowadziła go własna zuchwałość, przed którą go ostrzegała od chwili, gdy zgodziła się za niego wyjść. Teraz leży wraz z innymi na dnie morza, służąc za pokarm dla ryb, podczas gdy ona idzie z córką do domu siostry jako nędzna sługa. Do końca będzie jej towarzyszyć świadomość, że pożegnała męża niegodziwym słowem. Które ma jej za złe Ebba i kto wie ilu jeszcze mieszkańców Fjällbacki.


Zaczęło się od beczki soli. Wydano zarządzenie, że wszelki handel z zagranicą może się odbywać tylko przez Göteborg. Cała prowincja Bohuslän dostała zakaz handlowania z Norwegią i innymi krajami. Przyczyniło się to do jeszcze większej nędzy. Ludzie byli bardzo źli na władze, które beztrosko podejmowały decyzje odbierające im chleb. Nie wszyscy posłuchali i konni celnicy mieli dużo pracy przy konfiskowaniu nieoclonych towarów. Elin wiele razy prosiła Pera, żeby przestrzegał zakazu, bo ściągnie na nich nieszczęście. A on kiwał głową, że się z nią zgadza.

Gdy zatem w tamto wrześniowe popołudnie konny celnik Henrik Meyer zapukał do ich drzwi, wpuściła go, nie żywiąc żadnych obaw. Ale jedno spojrzenie na siedzącego przy stole Pera wystarczyło, żeby zrozumiała, że zrobiła wielki błąd. Celnik nie potrzebował wiele czasu, żeby w głębi szopy ze sprzętem rybackim znaleźć nieocloną beczkę soli. Doskonale wiedziała, co to znaczy, i zacisnęła pięści w kieszeniach spódnicy. Tyle razy mówiła mężowi, żeby nie robił głupstw. Ale on nie potrafił się powstrzymać. Dla jednej beczki soli.

Znała go dobrze. Jego i to jego przekorne, mimo biedy, dumne spojrzenie, jego odwagę. Już samo to, że się do niej zalecał, pokazywał, że ma w sobie śmiałość, której brakowało innym. Nie wiedział przecież, że ojcu nie bardzo na niej zależy. W jego oczach była córką bogacza i powinna być poza jego zasięgiem. Ale ta sama odwaga, duma i siła sprowadziła na nich wszystkich nieszczęście.

Celnik oznajmił, że konfiskuje łódź, ale dał Perowi jeszcze trzy dni. Potem miał mu odebrać łódź, na którą tyrał tyle lat, choć połów był marny i za rogiem stale czaił się głód. W końcu stała się jego własnością, a teraz miał ją stracić z powodu beczki soli przywiezionej bez pozwolenia z Norwegii.

Elin rozgniewała się jak nigdy dotąd. Miała ochotę rzucić się na męża, wydrapać mu te jego zielone oczy, wyrwać jasne włosy. Przez jego przeklętą dumę stracą wszystko. Z czego będą teraz żyć? Brała każdą robotę, ale nie przynosiło to wiele grosza. Wiedziała, że Perowi też nie będzie łatwo dostać pracę na czyjejś łodzi, gdy już nie wolno handlować towarami z zagranicy. Rybołówstwo też nie przynosiło dochodu.

Przez całą noc milczała. Sąsiadka powiedziała jej, że celnik Meyer został wraz z koniem przewrócony przez wiatr i wpadł do rowu, kiedy od nich wracał. Pomyślała, że dobrze mu tak, bo nie okazał nawet odrobiny współczucia, kiedy im oznajmił, że konfiskuje łódź, która jest podstawą ich utrzymania. Bez łodzi nie mają nic.

Nad ranem Per położył dłoń na jej ramieniu, ale strąciła ją i roniąc gorzkie łzy, odwróciła się do niego plecami. Ze złości. I ze strachu. Na dworze wiatr jeszcze się wzmógł, a gdy o świcie Per wstał, usiadła i spytała, dokąd się wybiera.

– Wypływamy łodzią – odparł, wciągając spodnie i koszulę.

Märta spała smacznie na kuchennej ławie, Elin wbiła w niego wzrok.

– W taką pogodę? Rozum ci odjęło?

– Skoro za trzy dni zabierają mi łódź, musimy zdążyć zarobić, ile się tylko da – powiedział, wkładając kapotę.

Elin ubrała się szybko i wyszła za nim. Nic nawet nie zjadł. Tak mu się śpieszyło, żeby wypłynąć w tę niepogodę, jakby go diabeł gonił.

– Nie wypłyniesz dzisiaj! – Jej krzyk przebił się przez wiatr. Kątem oka zobaczyła, jak z sąsiednich domów wychodzą ciekawscy.

Claes, mąż Ebby z Mörhult, też wyszedł, a za nim równie rozgniewana żona.

– Ściągniecie na siebie śmierć, wypływając w taką niepogodę! – wrzasnęła Ebba, ciągnąc męża za kurtkę.

Wyrwał się i syknął:

– Jeśli chcesz, żeby dzieci miały co jeść, to nie ma wyboru.

Per skinął na Claesa i obaj ruszyli do kutra. Elin patrzyła na szerokie plecy męża. Ogarnął ją taki lęk, że ledwo mogła oddychać. Przemogła się i przekrzykując wiatr, zawołała:

– Rób, co chcesz. Niech cię morze pochłonie razem z tą przeklętą łodzią, bo ja was nie chcę!

Kątem oka zobaczyła przerażenie na twarzy Ebby. Zawróciła na pięcie i z fruwającą wokół nóg spódnicą weszła do domu. Rzuciła się z płaczem na łóżko, nie zdając sobie sprawy, że te słowa będą się za nią ciągnąć aż do śmierci.


JESSIE OBRÓCIŁA SIĘ na łóżku. Mama wyjechała na plan tuż przed szóstą, więc mogła się rozkoszować tym, że ma cały dom dla siebie. Wyciągnęła się, położyła dłoń na brzuchu i wciągnęła go mocno. Wydał jej się cudownie płaski. Nie gruby i ciastowaty jak zawsze, tylko szczupły i płaski. Jak u Vendeli.

W końcu jednak musiała odetchnąć i znów wydęło jej brzuch. Z obrzydzeniem zabrała z niego dłoń. Nienawidziła swojego brzucha. Całego ciała. Swojego życia. Tylko nie Sama. Wciąż czuła smak jego pocałunku.

Spuściła nogi z łóżka i wstała. Zza okna dochodził plusk wody. Odsunęła zasłony. Znów cudownie słoneczny dzień. Oby Sam znów chciał wypłynąć łódką. Mimo tego filmu, który jej pokazał.

Przez całe życie w różnych szkołach, w różnych krajach i częściach świata stykała się z ludźmi takimi jak Nils, Basse i Vendela. Wiedziała, czego chcą. Do czego są zdolni.

Ale z jakiegoś powodu wydawało jej się, że nie chcą tego zrobić jej.

Zawsze wiedziała, kiedy po szkole już się rozeszło, kim jest jej mama. Najpierw uśmiechy i duma, że do ich szkoły chodzi córka gwiazdy filmowej. Potem następował ciąg dalszy, gdy ktoś wygooglował, kim naprawdę jest jej mama. Morderczynią, która została aktorką. I wtedy przychodziła pora na spojrzenia, na szepty i plotki. Nigdy nie będzie miała powodzenia. Bo wygląda tak, a nie inaczej, i jest, kim jest.

Mama tego nie rozumiała. Dla niej dobry był rozgłos z każdego powodu. Choćby sytuacja w szkole stała się nie do wytrzymania, Jessie musiała tam chodzić, dopóki mama nie zaczęła kręcić nowego filmu gdzie indziej.

Z Samem było podobnie. To, co trzydzieści lat wcześniej przydarzyło się ich matkom, kładło się na nich ciężkim cieniem.

Poszła do kuchni i otworzyła lodówkę. Jak zwykle pustą: to znaczy bez jedzenia, za to z baterią butelek szampana. Jedzenie nie należało do priorytetów mamy. Dbała tylko o własną figurę. Jessie żyła z hojnego kieszonkowego, które dostawała raz na miesiąc. Większość przeznaczała na fast foody i słodycze.

Przesunęła ręką po butelkach, czubkami palców poczuła zimne szkło. Powoli wyciągnęła jedną. Była niespodziewanie ciężka. Postawiła ją na marmurowym blacie. Nigdy nie próbowała szampana, za to mama… M a r i e piła prawie bez przerwy.

Oderwała sreberko i przez kilka sekund wpatrywała się w stalowy drut wokół korka. Potem zaczęła go ostrożnie odginać. Pociągnęła lekko za korek, ale siedział mocno. Rozejrzała się. Właśnie, przy wyciąganiu Marie zwykle owijała go ścierką. Jessie sięgnęła po jedną z białych ścierek kuchennych i pociągnęła korek, jednocześnie nim kręcąc. W końcu ruszył. Pociągnęła mocniej i nagle rozległo się plopp… korek wyleciał z szyjki.

A za nim piana. Odskoczyła, żeby się nie opryskać. Na blacie stała szklanka. Szybko nalała do niej odrobinę szampana. Wypiła łyk na próbę i skrzywiła się. Smakował paskudnie. Ale Marie zwykle dodawała soku. Powinien być lepszy. Aha, i piła z kieliszków do szampana. Jessie sięgnęła do szafki po wysoki, smukły kieliszek, a potem do lodówki po jedyny stojący tam karton soku. Nie miała pojęcia, ile powinna nalać, więc wlała dwie trzecie kieliszka szampana i dolała soku. Musiała szybko wychłeptać to, co się rozlało. Teraz smakowało dużo lepiej. Było nawet dobre.

Wstawiła do lodówki otwartą butelkę i sok, wzięła kieliszek i wyszła przed dom, na pomost. Mama miała spędzić cały dzień na planie. Mogła robić, co jej się podobało.

Sięgnęła po telefon. Może Sam wpadnie napić się szampana.


– Puk, puk! – zawołała Erika w stronę otwartych drzwi, wokół których pięły się ogromne jasnoróżowe róże. Pachniały tak cudownie, że pozwoliła sobie pokontemplować przez minutę, może dwie.

– Proszę! – odezwał się ze środka jasny głos.

Erika zdjęła w przedpokoju buty i weszła dalej.

– Dzień dobry, o, to pani? – powiedziała kobieta w wieku sześćdziesięciu kilku lat, stając przed nią z kuchenną ścierką w jednej ręce i talerzykiem w drugiej.

Erika zawsze czuła się głupio, kiedy ją ktoś rozpoznał, chociaż nie znał jej osobiście. Odkąd jej książki zaczęły odnosić sukcesy, stała się swego rodzaju celebrytką, zdarzało się nawet, że ludzie zatrzymywali ją na ulicy, żeby zrobić sobie z nią zdjęcie albo poprosić o autograf.

– Dzień dobry, jestem Erika Falck – powiedziała, podając starszej pani rękę.

– Viola – odparła starsza pani, uśmiechając się szeroko.

Wokół oczu miała siateczkę zmarszczek wskazujących na to, że często i chętnie się uśmiecha.

– Znajdzie pani dla mnie kilka minut? – spytała Erika. – Pracuję nad książką o jednej z dawnych spraw prowadzonych przez pani ojca, a ponieważ on nie żyje…

– …postanowiła się pani dowiedzieć, co ja na ten temat wiem – wpadła jej w słowo Viola i znów się uśmiechnęła. – Proszę wejść, właśnie nastawiłam kawę. Chyba nawet wiem, o którą sprawę chce pani zapytać.

Ruszyła pierwsza. Do kuchni wchodziło się z przedpokoju. Była jasna i przestronna, jedynym kolorowym akcentem były akwarele na ścianie. Erika, pełna podziwu, zatrzymała się przed jedną. Nie znała się na sztuce i nawet niespecjalnie się nią interesowała, ale patrząc na ten obrazek, czuła, że to dobre malarstwo, a motyw wręcz frapujący.

– Jakie piękne obrazy – powiedziała, oglądając je po kolei.

– Dziękuję – odparła Viola, czerwieniąc się. – To ja je namalowałam. Kiedyś było to tylko hobby, ale zaczęłam wystawiać i… wygląda na to, że się sprzedają. W piątek mam wernisaż w Stora Hotellet, proszę przyjść, jeśli ma pani ochotę.

– Postaram się. I nie dziwię się, że się sprzedają, są cudne – powiedziała Erika, siadając przy dużym białym stole przy olbrzymim starym oknie ze szprosami.

Uwielbiała takie okna: z nierównościami w szkle, dzięki którym wydawały się dużo żywsze od nowych, współczesnych okien wytwarzanych metodą przemysłową.

– Mleka? – spytała Viola.

– Odrobinę. – Erika skinęła głową.

Viola wzięła z blatu babkę piaskową i ukroiła kilka grubych kawałków. Erice pociekła ślinka.

– Przypuszczam, że chce pani rozmawiać o dochodzeniu, które mój ojciec prowadził w sprawie zabójstwa małej Stelli – zaczęła Viola, siadając po drugiej stronie stołu.

– Tak, zamierzam opisać tę sprawę, a pani ojciec był w niej ważną postacią.

– Mija prawie piętnaście lat od jego śmierci. Może pani już wie, że odebrał sobie życie. To był straszny szok, chociaż powinniśmy się byli domyślić, że może do tego dojść. Po tym, jak mama zmarła na raka płuc, był w głębokiej depresji. A po przejściu na emeryturę zrobiło się jeszcze gorzej. Mówił, że już nie ma po co żyć. Ale pamiętam, że aż do samej śmierci często mówił o tej sprawie.

– A pamięta pani, co mówił?

Erika ugryzła spory kęs ciasta. Musiała przemóc impuls, żeby zamknąć oczy. Roztapiało się w ustach.

– To było tak dawno. Szczegółów nie pamiętam, ale może sobie coś przypomnę, jeśli się chwilę zastanowię. Pamiętam tylko, że męczyła go ta sprawa. Miał wątpliwości.

– Co do czego?

– Że to te dziewczyny.

W zamyśleniu wypiła z białego ceramicznego kubka łyk kawy.

– Zwątpił, że to one zabiły?

Nigdy o tym nie słyszała. Słowa Violi wprawiły ją w podniecenie. Od wielu lat dzieliła życie z policjantem i wiedziała z doświadczenia, że ich przeczucia najczęściej się sprawdzają. Jeśli Leif nabrał wątpliwości co do winy dziewczyn, musiał mieć jakieś powody.

– Powiedział, skąd te wątpliwości?

Viola trzymała kubek w dłoniach i wodziła kciukami po wypukłym wzorze.

– Nie… – odparła po chwili. – Nic konkretnego. Ale na pewno swoje zrobiło to, że obie wycofały zeznania i potem przez lata powtarzały, że są niewinne.

– Ale nikt im nie wierzył – dodała Erika, przypominając sobie wycinki z prasy i komentarze miejscowych, którzy co pewien czas wracali do tej sprawy.

Nikt nie miał wątpliwości, że to dziewczyny zabiły Stellę.

– Krótko przed śmiercią powiedział, że chce wrócić do tej sprawy i wznowić dochodzenie. Ale popełnił samobójstwo. Zresztą był już na emeryturze, więc musiałby najpierw przekonać nowego szefa komisariatu. Nie wydaje mi się, żeby ten nowy miał ochotę. Sprawa została oficjalnie wyjaśniona i zamknięta, chociaż ze względu na młody wiek dziewczyn nie doszło do normalnego procesu.

– Nie wiem, czy pani słyszała… – powiedziała Erika, zerkając na swój telefon. Wciąż żadnej wiadomości od Patrika. – Zaginęła mała dziewczynka. Nie ma jej od wczoraj, w najgorszym razie od przedwczorajszego wieczoru. Mieszkała w tym samym gospodarstwie co kiedyś Stella.

– Co pani mówi! – zdumiała się Viola. – Nie, nie słyszałam. Nie ruszałam się z pracowni, przygotowuję się do wernisażu. Co się stało?

– Na razie nie wiadomo. Szukają jej. Mój mąż jest policjantem, bierze udział w poszukiwaniach.

– Ale co… jak…

Nie znajdowała słów. Prawdopodobnie pomyślała o tym samym, o czym od poprzedniego dnia myślała Erika.

– To rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności – zauważyła Erika. – Dziewczynka jest w tym samym wieku co Stella. Cztery lata.

– O mój Boże. Może po prostu zabłądziła? Gospodarstwo leży trochę na uboczu, prawda?

– Zgadza się. Miejmy nadzieję, że się odnajdzie.

Widać było, że Viola, podobnie jak ona, nie bardzo w to wierzy.

– Czy pani ojciec robił jakieś notatki? Może w domu zostały jakieś materiały z dochodzenia?

– O ile wiem, nie – odparła Viola. – Po jego śmierci razem z braćmi zrobiliśmy inwentaryzację, ale niczego takiego chyba nie znalazłam. Mogę spytać braci, chociaż nie wydaje mi się, żeby były jakieś notesy czy skoroszyty. A gdyby nawet były, to boję się, że mogliśmy je wyrzucić. Nie gromadzimy rzeczy i nie jesteśmy sentymentalni, uważamy, że wspomnienia ma się tu. – Położyła dłoń na sercu.

Erika ją rozumiała. Chciałaby być taka sama, ale rozstawanie się z rzeczami o wartości sentymentalnej przychodziło jej z największym trudem. Patrik żartował, że ożenił się z chomikiem.

– Proszę ich spytać i zapisać sobie mój numer na wypadek, gdyby pani jednak coś znalazła. Albo sobie przypomniała. Cokolwiek. Proszę zadzwonić, nawet gdyby chodziło o jakiś drobiazg albo pozornie nieistotny szczegół. Nigdy nic nie wiadomo.

Wyjęła z torebki wizytówkę i podała Violi. Viola przyglądała jej się przez chwilę, a potem odłożyła na stół.

– Straszna historia z tą dziewczynką. Mam nadzieję, że ją znajdą – powiedziała.

– Ja też. – Erika znów zerknęła na telefon.

Nadal żadnej wiadomości od Patrika.

– Dziękuję. – Podniosła się. – Zajrzę w piątek, jeśli tylko mi się uda. Obrazy są bardzo ładne.

– No to mam nadzieję, że się zobaczymy – odparła Viola, rumieniąc się z zadowolenia.

Idąc do samochodu, Erika miała jeszcze w nozdrzach zapach róż, a w uszach słowa Violi. Jej ojciec miał wątpliwości co do tego, czy Stellę zabiły Marie i Helen.


Oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Godzinę po telefonie Mellberga zobaczyli idących przez las Torbjörna Ruuda i jego ekipę techników kryminalistyki z Uddevalli. Przywitali się. Patrik wskazał na pień leżący kilka metrów za policyjną taśmą.

– O kurde – powiedział krótko Torbjörn.

Patrik kiwnął głową.

Zdawał sobie sprawę, że technicy kryminalistyki są przyzwyczajeni do paskudnych widoków i z czasem muszą zobojętnieć. Ale śmierć dziecka nigdy nie przestaje poruszać. Kontrast między żywotnością dziecka a nieodwołalną śmiercią jest tak silny jak cios w splot słoneczny.

– Tam leży? – spytał Torbjörn.

Patrik przytaknął.

– Pod pniem. Nie zaglądałem, żeby nie zatrzeć śladów. Ci, którzy ją znaleźli, mówią, że pod pniem jest jama i że ktoś ją tam wcisnął. To dlatego jej nie znaleźliśmy wcześniej, chociaż kilka razy szukaliśmy w tym miejscu.

– To oni ją znaleźli? – Torbjörn wskazał na stojących nieopodal Haralda, Johannesa i Karima.

– Tak. Kazałem im zaczekać, żebyście mogli się upewnić, że nie zostawili żadnych śladów. Domyślam się, że zrobicie zdjęcia podeszew ich butów.

– Zgadza się – potwierdził Torbjörn, wydając jednocześnie instrukcje jednemu z towarzyszących mu techników.

Potem włożył kombinezon i foliowe ochraniacze na buty i taki sam zestaw dał Patrikowi.

– Chodź – powiedział, kiedy już byli ubrani.

Patrik odetchnął i podszedł za Torbjörnem do drzewa. Próbował uzbroić się psychicznie, ale i tak się zachwiał. Najpierw zobaczył rączkę. Dziewczynka rzeczywiście leżała we wgłębieniu pod pniem, goła i skulona, jakby w pozycji embrionalnej. Zwrócona do nich twarzyczką, którą częściowo zasłaniała czarną od ziemi rączką. W jasnych włosach miała liście i jakieś śmieci. Patrik musiał się powstrzymać, żeby ich nie strzepnąć. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby zrobić coś takiego małemu dziecku? Gniew dał mu siłę. Dzięki niemu mógł zrobić to, co musiał, i podejść do tego chłodno, rzeczowo. Był to winien tej małej i jej rodzicom. Emocje odłożył na potem. Wiedział, że Torbjörn Ruud działa tak samo.

Kucnęli, żeby zarejestrować wszystkie szczegóły. Pozycja, w której leżała, nie pozwalała stwierdzić, co było powodem śmierci. To miał być następny krok. W tym momencie należało zabezpieczyć wszystkie ewentualne ślady zostawione przez sprawcę.

– Odejdę na chwilę, żebyście mogli popracować – powiedział Patrik. – Zawołajcie mnie, kiedy będziecie ją wyjmowali z tej jamy. Chcę przy tym być.

Torbjörn kiwnął głową. Technicy przystąpili do żmudnego zbierania śladów wokół pnia. Nie dało się niczego przyśpieszyć. Każdy włos, niedopałek, kawałek plastiku, wszystko, co znajdowali w sąsiedztwie ciała, powinno zostać sfotografowane i umieszczone w specjalnie oznaczonej torebce. Należało zabezpieczyć ślady butów zostawione na miękkim podłożu. Do odcisku buta wlewali specjalną masę. Kiedy stężała, zabierali odlew, żeby później użyć jako dowód przeciw ewentualnemu sprawcy. Były to czynności bardzo czasochłonne. Po tylu dochodzeniach Patrik nauczył się panować nad zniecierpliwieniem, rozumiał, że musi im dać spokojnie wykonać ich robotę. Potem będzie miał z tego pożytek. Gdyby teraz coś zaniedbali, może nigdy nie udałoby się tego naprawić.

Stanął z boku, poza terenem odgrodzonym taśmą. Nie chciało mu się z nikim rozmawiać. Musiał się zastanowić, co dalej. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny bywały dla wyników dochodzenia decydujące. Świadkowie szybko zapominają, ślady znikają, sprawca może zdążyć je zatrzeć. W ciągu jednej doby może się wiele zdarzyć, dlatego ważne jest ustalenie, co należy zrobić w pierwszej kolejności. W teorii powinien to ustalać Mellberg, szef komisariatu, ale w praktyce odpowiedzialność spadała na niego.

Wyjął telefon, żeby uprzedzić Erikę, że wróci późno. Pomyślał, że na pewno się zastanawia, co się stało. Liczył na to, że zachowa dyskrecję. Wiedział, że nikomu nie powie, dopóki nie da jej znać, że już może. Nie miał jednak zasięgu, więc wsunął telefon z powrotem do kieszeni. Później do niej zadzwoni.

W miejscu, gdzie stał, było gorąco. Zamknął oczy i wystawił twarz do słońca. Odgłosy lasu mieszały się ze szmerem głosów ekipy. Powędrował myślami do Gösty. Był mu wdzięczny, że wziął na siebie rozmowę z rodzicami dziewczynki.

Na jego nagim przedramieniu wylądował komar. Tylko go strzepnął. Miał dość śmierci.


Sytuacja wydawała się całkiem surrealistyczna. Oto stoi w Szwecji w środku lasu z nieznajomymi ludźmi.

Nie pierwszy raz widział martwego człowieka. W więzieniu w Damaszku na jego oczach strażnicy wlekli po ziemi zwłoki mężczyzny. Potem podczas przeprawy przez Morze Śródziemne widział unoszące się na wodzie ciała martwych dzieci.

Ale to było co innego. Przyjechał do Szwecji przekonany, że tu nie giną dzieci. A jednak.

Poczuł na ramieniu czyjąś rękę. To ten starszy mężczyzna, Harald, z przyjaźnie patrzącymi brązowymi oczami. Mówił po angielsku z tak silnym szwedzkim akcentem, że Karim z trudem go rozumiał. Ale polubił go. Czekając na ekipę kryminalistyczną, gawędzili ze sobą. Jeśli nie starczało im słów, wspomagali się gestami i minami. A Johannes, ten młodszy, pomagał Haraldowi znajdować słowa, które mu umykały.

Karim złapał się na tym, że po raz pierwszy od przyjazdu do Szwecji opowiada komuś o swojej rodzinie i swoim kraju. Wiedział, że w jego głosie słychać tęsknotę za miastem, które opuścił, żeby pewnie nigdy do niego nie wrócić. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że obraz, który rysuje, jest nieprawdziwy, że tęsknota przesłoniła panujący tam terror.

Ale który Szwed zrozumiałby, że stale trzeba było się oglądać przez ramię, bo w każdej chwili mógł cię zdradzić przyjaciel, sąsiad, nawet krewny? Rząd miał oczy wszędzie. Każdy pilnował jedynie swego i każdy zrobiłby wszystko, żeby ratować własną skórę. Każdy kogoś stracił. Każdy patrzył na śmierć kogoś, kogo kochał, więc gotów był na wiele, żeby nie przeżywać tego ponownie. Jako dziennikarz Karim był szczególnie narażony na represje.

– You okay? – spytał Harald. Jego dłoń wciąż spoczywała na jego ramieniu.

Karim zdał sobie sprawę, że ma to wszystko wypisane na twarzy. Opuścił gardę, obnażył swoją tęsknotę i frustrację, poczuł się jak przyłapany na gorącym uczynku. Uśmiechnął się i zamknął drzwi do wspomnień.

– I’m okay. I’m thinking about the girl’s parents – powiedział i na mgnienie oka stanęły mu przed oczami twarze jego własnych dzieci.

Amina na pewno się niepokoi i jak zawsze jej niepokój udziela się dzieciom. Ale w lesie nie było zasięgu, nie mógł do niej zadzwonić. Potem będzie się na niego złościć. Zawsze tak jest, kiedy się denerwuje. Nie szkodzi. Piękna jest, kiedy się złości.

– Poor people – zauważył Harald.

Karim zobaczył, że zaszkliły mu się oczy.

Kawałek dalej, tuż obok martwej dziewczynki, pracowali na kolanach mężczyźni w białych plastikowych kombinezonach. Sfotografowali już podeszwy butów jego, Johannesa i Haralda. Przyklejali im do ubrań kawałki przylepca, a potem ostrożnie wkładali je do starannie oznaczonych foliowych torebek. Karim wiedział po co, chociaż nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Chodziło o wykluczenie śladów, które wszyscy trzej zostawili tam, gdzie znaleźli dziewczynkę.

Johannes powiedział coś po szwedzku do starszego kolegi, a on kiwnął głową. Johannes przetłumaczył: We thought maybe we could ask the policeman if we can go back. They seem to be done with us14.

Karim kiwnął głową: on też był za tym, żeby wreszcie poszli, żeby nie stali dłużej przy zwłokach dziecka.

Harald podszedł do stojącego za taśmą policjanta. Chwilę rozmawiali cicho, policjant kiwnął głową.

– We can go back – powiedział Harald, kiedy wrócił.

Teraz, gdy napięcie puściło, Karim poczuł, że drży. Marzył o tym, żeby wrócić do domu. Do dzieci i gniewnych oczu Aminy.


Kiedy Vendela wpadła z hukiem na schody, Sanna zamknęła oczy. Głowa jej pękała i aż się wzdrygnęła, kiedy drzwi znów trzasnęły. Już widziała to powiększające się pęknięcie w futrynie.

A wszystko przez to, że zaproponowała córce, żeby jej pomogła w gospodarstwie. Vendela wprawdzie nigdy nie przepadała za ogrodem, ale teraz zachowała się, jakby to była kara. Sanna zdawała sobie sprawę, że nie powinna jej ulegać, ale nie miała siły. Jakby wszystkie siły opuściły ją w momencie, kiedy usłyszała o zniknięciu Nei.

Z góry huknęła muzyka, zagrzmiały basy. Ciekawe, jak Vendela spędzi ten dzień. Ostatnio głównie szwendała się z dwoma chłopakami, którzy z całą pewnością nie byli dla niej odpowiednim towarzystwem. Piętnastoletnia dziewczyna i dwaj chłopcy w tym samym wieku. Z tego mogą być tylko problemy.

Sprzątnęła ze stołu po śniadaniu. Vendela zjadła tylko jajko, bo chleb, który jadła od dziecka, podobno zawierał za dużo cukru. Sanna upiekła sobie grzankę i posmarowała grubo dżemem pomarańczowym. Była spóźniona, ale uznała, że pięć minut dłużej nie zrobi różnicy.

Uważała, że w pewnym sensie to nawet dobrze, że Vendela jest w buntowniczym nastroju, bo dzięki temu ona nie musiała rozmyślać o Nei. I o Stelli. Znów ją dopadły te myśli. Pamiętała tamten dzień w najdrobniejszych szczegółach. Jak się cieszyła na wyjazd do Uddevalli po nowe ubrania na rozpoczęcie szkoły. Jaka była rozdarta między radością, że jedzie z mamą na zakupy, a zazdrością, że Stella zostaje pod opieką dwóch superfajnych starszych dziewczyn. Ale kiedy pomachała jej na do widzenia i wielkie volvo z mamą za kierownicą ruszyło do miasta, zapomniała o zazdrości.

W drodze powrotnej cały czas zerkała na tylne siedzenie, na którym leżały torby z ciuchami. Ładne były. Cieszyła się tak bardzo, że ledwo mogła usiedzieć. Mama zwracała jej uwagę i śmiała się.

To był ostatni raz, kiedy widziała, jak mama się śmieje.

Odłożyła kanapkę. Kęs urósł jej w ustach. Przypomniała sobie chwilę, kiedy wysiadły z samochodu, i szalejącego z niepokoju ojca, który wyszedł im na spotkanie. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Pomknęła do ubikacji. Zdążyła jeszcze podnieść klapę. Po chwili kanapka z dżemem pomarańczowym pływała w sedesie. Poczuła w żołądku następny skurcz.

Trzęsąc się, opadła na zimne kafelki. Z góry dudniła głośno muzyka.


Na jednej z tablic przymocowanych do drzew rosnących wokół polany za domem rozległ się suchy trzask.

– Dobrze, Sam – powiedział krótko James.

Sam powstrzymał się od uśmiechu. Jedyna rzecz, za którą ojciec go chwali. Bo potrafi strzelić dokładnie w wybrany punkt. Najważniejsza zaleta syna w oczach ojca.

– Coraz celniej strzelasz. – Ojciec kiwnął głową, patrząc na niego znad stalowej oprawki okularów przeciwsłonecznych. Model dla pilotów z lustrzaną powłoką. Wyglądał w nich jak parodia amerykańskiego szeryfa. – Spróbuj, czy trafisz z większej odległości. – Kiwnął na syna, żeby się cofnął.

Sam odszedł dalej.

– Podeprzyj rękę. Przed naciśnięciem spustu zrób wydech. Skup wzrok – instruował spokojnie.

Przez wiele lat odnosił sukcesy jako instruktor żołnierzy szwedzkich sił specjalnych. Sam wiedział, że cieszył się dobrą opinią. A poza tym był pozbawionym uczuć bydlakiem, co też na pewno pomogło mu w karierze. Za to syn nie mógł się doczekać jego wyjazdu na kolejną misję.

Zdarzało się, że długo przebywał w nieznanym miejscu, i był to czas, kiedy Sam oddychał z ulgą. I on, i mama chodzili lżejszym krokiem, mama się częściej śmiała, co sprawiało mu przyjemność. Wystarczyło, żeby ojciec stanął w drzwiach, a jej śmiech gasł, nawet biegała inaczej i więcej niż zwykle. I robiła się jeszcze szczuplejsza. Na twarzy malowało się napięcie. W tym samym stopniu jej wtedy nie znosił, co kochał, kiedy była radosna. Zdawał sobie sprawę, że jest niesprawiedliwy, ale przecież sama wybrała sobie tego mężczyznę, żeby mieć z nim dziecko. Nigdy nie mówił o nim ojciec. Ani tata.

Kilka szybkich strzałów. Był pewien, że trafił idealnie.

James kiwnął głową z zadowoleniem.

– Kurde, gdybyś miał więcej charakteru, mógłby być z ciebie dobry żołnierz – zaśmiał się.

– Idę pobiegać – oznajmiła mama, która przyszła za dom, ale żaden z nich nie odpowiedział.

Sam myślał, że już jej nie ma, zwykle wychodziła zaraz po śniadaniu, żeby uniknąć najgorszego upału, ale teraz była prawie dziesiąta.

– Cofnij się jeszcze kilka metrów – odezwał się James.

Sam wiedział, że też trafi. Podczas nieobecności Jamesa ćwiczył strzały z jeszcze większej odległości, ale z jakiegoś powodu nie chciał ujawnić, jaki jest dobry. Nie chciał, żeby James mógł z dumą wypinać pierś i mówić, że Sam ma to po nim. Bo to nie była jego zasługa. Nic w życiu Sama nie było zasługą Jamesa, wręcz przeciwnie.

– Nice! – zawołał ojciec po następnej serii strzałów.

Kolejna rzecz, która drażniła Sama. James często przechodził na angielski z szerokim amerykańskim zaśpiewem. Nie miał nic wspólnego z Ameryką, po prostu dziadek w młodości lubił Jamesa Deana. Jednak James spędził tyle czasu z Amerykanami, że udzieliła mu się ich wymowa. Niewyraźna, gardłowa. Dla Sama brzmiało to wręcz żenująco.

– One more time – odezwał się James, jakby czytał w jego myślach i postanowił się podrażnić.

– All right – odparł Sam z równie szerokim amerykańskim akcentem, licząc, że James się nie zorientuje.

Wycelował w środek tarczy i strzelił. W sam środek tarczy.

12

Stora sillperioden – trwający kilka dekad tzw. okres wielkich śledzi, gdy wielkie ławice śledzi atlantyckich podpływały blisko zachodnich wybrzeży Szwecji; tu lata 1556–1589.

13

Wielki zgiełk (szw.) – det stora oväsendet – fala zbiorowej histerii, która przetoczyła się przez Szwecję za panowania Karola XI w latach 1668–1676 i znalazła odzwierciedlenie w procesach o czary. W ich wyniku zginęło około trzystu osób.

14

I’m okay… (ang.) – W porządku. Myślałem o rodzicach tej dziewczynki. / Biedni ludzie. / Pomyśleliśmy, że może spytamy policjanta, czy możemy wracać. Chyba z nami skończyli.

Fjällbacka

Подняться наверх