Читать книгу Żona bankiera - Cristina Alger - Страница 5
ANNABEL – 11.11.2015
ОглавлениеMatthew Werner spóźniał się. Jego żona Annabel siedziała samotnie na tarasie ich genewskiego mieszkania, ubrana w czarną suknię koktajlową i długie futro z soboli, które otrzymała od Matthew w prezencie, kiedy przeprowadzili się do Szwajcarii. Fryzjerka przy Cours de Rive uczesała jej kasztanowe włosy w niespokojne fale. Buty – czółenka na kilkunastocentymetrowych obcasach, do których zakupu namówiła ją sprzedawczyni w butiku przy Rue de Rhone, choć Annabel nie miała na nie najmniejszej ochoty – mocno uciskały palce. Ale gdy przeglądała się w wysokim lustrze w garderobie, właśnie te buty zdawały się sprawiać, że jej nogi wyglądały na niesłychanie długie i kształtne. Z obcasów wydobywały się czarne jedwabne wstążki, oplatające jej kostki i nogi do połowy łydek, dzięki czemu mogło się wydawać, że Annabel jest baleriną, stąpającą na czubkach palców. W Nowym Jorku pewnie przez długi czas przyglądałaby się taki butom w oknach wystawowych. Na pewno nie weszłaby jednak po nie do sklepu. Uznałaby je za zbyt niepraktyczne i zbyt drogie. W Nowym Jorku Annabel chodziła zazwyczaj w płaskim obuwiu albo co najwyżej na niskich koturnach z okrągłymi przodami, dobrze sprawdzającymi się w wypadku osoby spędzającej długie godziny na nogach. W Nowym Jorku Annabel pracowała. Jeździła metrem, a nie limuzyną z kierowcą. Nie wydawała pieniędzy na buty, które kosztowałyby równowartość jej tygodniowej wypłaty. Tutaj, w Genewie, najpierw podpisywała paragon, a dopiero potem spoglądała od niechcenia na wywieszkę z ceną zakupionego towaru.
W domu zorientowała się, że właściwie nie potrafi w tych butach chodzić. W surowym oświetleniu garderoby koronka przy kostce wyglądała teatralnie. Annabel nie wiedziała, czy wciąż wygląda w nich jak żona bankiera czy już raczej jak kurtyzana. Wszystkie inne żony bankierów robiły zakupy w butiku, w którym ona kupiła te buty. Wszystkie wyglądały podobnie, podobnie się ubierały, grywały razem w tenisa. Ale czasami Annabel odnosiła wrażenie, że po przybyciu do Genewy z wieloma ludźmi zaczęła tracić wspólny język. A poza tym nie potrafiła być typową żoną bankiera. W większości kobiety o tym samym statusie zachowywały się wobec niej grzecznie, lecz wszystkie trzymały ją na dystans. Co więcej, po pierwszym wysypie zaproszeń na lunche właściwie traciła z nimi kontakt. Wciąż były dla niej miłe podczas różnych firmowych imprez, jednak zdawały się rozumieć, podobnie jak ona sama, że Annabel znacznie się od nich różni. Uznała jednak, że całkowicie jej to odpowiada. Większość żon bankierów chciała rozmawiać o pokazach mody w Paryżu, o swoich wiejskich domach i ostatnich wypadach na Sardynię. Większość stroiła się na każdą, nawet najmniejszą okazję, nawet na pierwszy lepszy weekendowy brunch. Oczywiście, było jej miło znaleźć się od czasu do czasu w ich gronie. Jednak zasadniczo Annabel cieszyła się, mogąc samotnie zwiedzać muzea, przesiadywać w kawiarniach nad książkami albo wcześnie chodzić spać. Bale dobroczynne i eleganckie kolacje to wydarzenia, które nie stanowiły dla niej atrakcji. I od zawsze nienawidziła tenisa.
Buty były tak drogie, że nie zdobyła się na decyzję, aby nigdy w życiu ich nie ubrać. Postanowiła, że wyjdzie w nich z domu przynajmniej raz. Miała nadzieję, że wyglądają na swoją cenę. Matthew uwielbiał widywać ją w drogich rzeczach. Mawiał, że właśnie dlatego tak ciężko pracuje.
– Aby cię rozpieszczać – dodawał.
Na razie jednak Annabel rozwiązała wstążki i uwolniła się z ciasnego obuwia. Wsunęła stopy pod swoje szczupłe uda, aby zachowały ciepło. Miała ochotę zapalić papierosa, żeby zabić nudę oczekiwania, jednak się powstrzymała. Matthew byłby zły. Na jego użytek Annabel twierdziła, że nie zapaliła papierosa od wyjazdu z Nowego Jorku. Jednak zawsze miała w domu dyżurną paczkę, schowaną przed mężem w salonie za albumami z reprodukcjami dzieł sztuki. Matthew nigdy nie oglądał tych albumów, Annabel nie ryzykowała więc, że jej tajemnica zostanie odkryta. Matthew nie interesował się sztuką, chyba że chodziło o zlecone przez klientów inwestycje w jakieś cenne dzieła; tak, sztuka oznaczała dla niego wyłącznie inwestycje. Annabel pozwalała sobie na jednego, a rzadziej na dwa papierosy dziennie, jednak tylko wtedy, gdy Matthew pracował do późnego wieczoru. Co w sumie zdarzało się często.
Siedząc na tarasie, Annabel słyszała, jak po ulicy cicho suną tramwaje, jak klekoczą na trotuarze drewniane koła dorożek, wynajmowanych przez turystów. Zazwyczaj te odgłosy ją uspokajały. Jednak nie dzisiaj. Dzisiaj ją tylko denerwowały. Spojrzała na stalowoszare niebo i przez chwilę się zastanawiała, kiedy zacznie padać śnieg. Prognozy zapowiadały śnieżycę jeszcze na dzisiejsze późne popołudnie. Bardzo chciała, żeby Matthew wrócił już do domu. Bez niego czuła się w tym mieszkaniu jak w hotelu, a nie jak u siebie. W luksusowym, lecz jednak mało przyjaznym hotelu. Wciąż stały tutaj te same szare sofy z jedwabnymi poduszkami niczym z sieci Ikea i te same stoliki ze szklanymi blatami, które zastali, wprowadzając się. Wszystko było tutaj eleganckie, lecz nie miało duszy. W końcu mieszkanie należało do korporacji, do Swiss United, która wynajmowała je pracownikom po cenie znacznie niższej niż rynkowa. Była to jedna z wielu zalet pracy Matthew. Przez minione dwa lata Annabel dodała tutaj kilka osobistych akcentów – w salonie wisiał na przykład obraz, który namalowała, impresjonistyczny pejzaż Florencji, jej podarunek dla Matthew, mający mu przypominać ich miesiąc miodowy. Półki wypełniały książki Annabel. Chociaż Matthew powiedział, że to nie jest konieczne, ściągnęła z Nowego Jorku ich bieliznę pościelową: szeleszczące powłoki i powłoczki z gołębimi brzegami, z literą „W” wyhaftowaną na każdej poduszce i na każdym ręczniku. Dzięki nim to tymczasowe mieszkanie bardziej przypominało jej dom. Na początku wszędzie porozstawiała tu fotografie w ramkach: na stolikach, na półkach między książkami, na gzymsie kominka. Na jednej z nich Annabel i Matthew całowali się na tylnej kanapie starej,wymalowanej w szachownicę limuzyny, którą wynajęli, aby wywiozła ich z przyjęcia weselnego w TriBeCa. Na kolejnej gotowali homary w rachitycznym domku na plaży, który wynajęli ostatniego lata przed wyjazdem do Genewy. Na następnej Annabel w otoczeniu przyjaciół otwierała swoją pierwszą galerię. Z większością spośród nich, cóż, nie utrzymywała już kontaktów. Początkowo miała nadzieję, że dzięki fotografiom mniej będzie tęsknić za domem, tymczasem było odwrotnie. Kiedy na nie spoglądała, czuła się straszliwie samotna. Dlatego pewnego wieczoru, gdy Matthew wciąż był w pracy, wypiła całą butelkę wina, zawinęła wszystkie fotografie w papier do pakowania i umieściła je na najwyższej półce w jednej z szaf.
Spróbowała zastąpić je nowymi, które miały upamiętniać ich życie w Genewie, jednak nie miała ich wiele. Matthew w ciągu tygodnia podróżował tak często, że gdy nadchodził piątek, miał ochotę jedynie na to, aby pomieszkać w domu, odpocząć, ewentualnie poćwiczyć na siłowni. Czasami odwiedzał klientów w jakichś ekscytujących miejscach – w Madrycie, w Berlinie albo na południu Francji – i wtedy zabierał Annabel w podróż ze sobą. Były to jednak podróże służbowe i Annabel nie miała wtedy z męża wielkiej pociechy. Na jej trzydzieste urodziny pojechali jednak do Wenecji, lecz Matthew spędził większość tej wyprawy na rozmowach telefonicznych z jakąś rozhisteryzowaną klientką, będącą w trakcie rozprawy rozwodowej. Annabel sama wędrowała po mieście i sfotografowała wówczas jedynie wnętrze lodziarni, którą polecił jej znajomy o imieniu Julian oraz ogromną grupę gołębi na placu Świętego Marka. Kilkakrotnie wyjeżdżali na narty, zazwyczaj do Zermatt, gdzie Swiss United utrzymywało domek alpejski dla najbardziej znaczących bankierów, jednak na miejscu zawsze byli tam również koledzy jej męża. W większości byli doskonałymi narciarzami, którzy – tak jak Matthew – lubowali się w zjeżdżaniu poza wyznaczonymi trasami albo w karkołomnych zjazdach ze stromych szczytów, na które transportowano ich helikopterami. Nie chcąc się im naprzykrzać, Annabel żegnała męża na cały dzień całuskiem, a sama wykupywała sobie lekcje jazdy na nartach na oślej łączce lub po prostu siadała z książką przy kominku. Fotografowanie w takich sytuacjach nie miało żadnego sensu.
Pobyt w Genewie zaplanowali na dwa lata. Dwa lata, żeby zgromadzić mnóstwo pieniędzy, a potem wrócić do Nowego Jorku, kupić porządny apartament i jeszcze raz pomyśleć o powiększeniu rodziny. Gdy o tym decydowali, Annabel miała zaledwie dwadzieścia osiem lat a Matthew trzydzieści trzy. Czas ich więc nie poganiał. Matthew powiedział, że pobyt w Genewie będzie przygodą. Takimi przedłużonymi wakacjami. Odwiedzą Wenecję, Pragę, Paryż, Brugię – wiele romantycznych miejsc znajdowało się w odległości krótkiego lotu lub niedługiej wyprawy koleją. Dosłownie za progiem ich mieszkania miały się znajdować najlepsze galerie sztuki. Annabel zamierzała też uczyć się kolejnych języków – miała do tego ogromne zdolności. Na razie jej francuski był dobry, lecz zbyt rzadko go używała. Niemiecki – bardzo użyteczny w świecie sztuki – zdecydowanie wymagał podszlifowania. Matthew miał ją z kolei uczyć jazdy na nartach. Oboje mieli się też szkolić w gotowaniu i w rozpoznawania gatunków wina. Mieli jadać fondue. Ponieważ chodziło tylko o dwa lata, Annabel nie starała się o pracę. Proces uzyskania pozwolenia na jej wykonywanie mógł pochłonąć całe miesiące. Dla kogoś, kto nie pracował w globalnej korporacji, był skomplikowany. Poza tym Matthew ciężko tyrał za ich dwoje i w gruncie rzeczy wolał, żeby Annabel nie pracowała. Chciał, żeby miała wolny czas zawsze wtedy, kiedy i on go miał. Nie poprosił jej jednak, żeby na zawsze porzuciła pracę zawodową. Miało to być czasowe rozwiązanie. Tak jak ich pobyt w Genewie.
Oczywiście, nowa sytuacja nie miała dla Annabel wyłącznie złych stron. Zdarzały się również rzeczy urocze. Mimo wszystko uroczy był ich wielki apartament. Piękno szwajcarskich krajobrazów. Czasami Matthew wracał do domu bardzo zadowolony i wtedy Annabel przypominała sobie, dlaczego tak szybko się w nim zakochała. Zabierał ją wówczas na ekskluzywną kolację. Był czuły i opiekuńczy. Bawił ją. Wspólnie obserwowali zachód słońca nad Jeziorem Genewskim i rozmawiali o galeriach, które Annabel chciała zwiedzić, albo o książkach, które przeczytała. Wspominali przyjaciół, którzy zostali w Nowym Jorku. Palili świeczki na tarasie, pili wino i grali w scrabble. W takie wieczory, gdy Matthew nie był obecny w domu wyłącznie ciałem, ale także duszą i całym sercem, Annabel ogarniała nadzieja, że jednak potrafi zakochać się w Genewie. Opuszczała ją wtedy tęsknota za domem, czuła błogi spokój i głębokie zrozumienie piękna i historii tego miasta.
W tym wszystkim ważna była też kwestia pieniędzy. W Nowym Jorku Annabel na wiele rzeczy nie mogła sobie pozwolić, a tutaj Matthew zarabiał więcej, niż mogłaby sobie kiedykolwiek wymarzyć – szczególnie wtedy, gdy dorastała w małym robotniczym miasteczku w północnej części stanu Nowy Jork. W Genewie ich konta bankowe pęczniały w szybkim tempie. Z miesiąca na miesiąc znajdowało się na nich coraz więcej pieniędzy. Matthew był z tego dumny, a Annabel była z kolei dumna z niego. Odkryła, że lubi mieć dużo pieniędzy. Nagle rzeczy i usługi, nad których kupnem dotąd się nawet nie zastanawiała, stały się dla niej dostępne. Na przykład buty. Albo samotny dekadencki lunch w środku tygodnia. Czy wizyta u fryzjera, kiedy tylko miała na to ochotę. Posiadanie mnóstwa pieniędzy dawało lekkość, jakiej Annabel nigdy dotąd nie doświadczyła. Już nie wpatrywała się z wahaniem w kartki z cenami, nie ślęczała godzinami nad wyciągami z kart kredytowych. Miała o wiele więcej pieniędzy, niż potrzebowała.
Skoro mieli więcej pieniędzy, zaczęła też otrzymywać od męża więcej prezentów. Matthew zawsze wymyślał cudowne prezenty: była to jedna z tych jego cech, za które od początku go uwielbiała. Jego prezenty nie miały nic wspólnego z ekstrawagancją. Zawsze był troskliwy. Pamiętał o ważnych sprawach. Niemal każdego poranka pisał do niej kartki i pozostawiał je w takich miejscach, w których po prostu nie mogła ich nie znaleźć. Stało się to między nimi swoistą grą. Znajdowała karteczki w torebce, obok ekspresu do kawy, w składanym lusterku albo przylepione do dzbanuszka z mlekiem stojącego w lodówce. Pewnego razu, jeszcze w Nowym Jorku, znalazła w portfelu dwa bilety do Metropolitan Opera, ale na następny wieczór, kiedy Matthew miał przebywać poza miastem, w delegacji. „Zabierz ze sobą Marcusa” – zapisał na kartce, którą dołączył do biletów, mając na myśli jej ulubionego współpracownika z galerii, uwielbiającego operę ponad wszystko. „On jest aniołem” – stwierdził Marcus, kiedy Annabel pokazała mu tę kartkę.
Ostatnio jego prezenty stały się bardzo hojne. Była to na przykład torebka, której przyglądała się przez dłuższą chwilę, stojąc przed oknem wystawowym. Albo kolczyki, które się jej spodobały u żony jego kolegi. Przed tygodniem otrzymała obraz, którym zachwyciła się w Art Basel. Było to niewielkie dzieło Marshalla Cleve’a, mało znanego malarza z Maine. Annabel oglądała je przez dobre dziesięć minut niemal w nabożnym skupieniu. Znajdowały się na nim przemyślnie pozakręcane szare i niebieskie kreski, a ich układ przypominał Annabel twórczość Brice’a Mardena, jednego z jej ulubionych malarzy. Brice Marden w morskich barwach. Było to coś takiego, co sama próbowała namalować w swoim niewielkim studiu w Montauk, jednak udało jej się to raczej z umiarkowanym powodzeniem.
– Pamiętałeś – powiedziała, kiedy Matthew dał jej obraz.
Z wrażenia wstrzymała oddech.
– Powinnaś go mieć – odparł Matthew. – Zakochałaś się w nim. Wyczytałem to w twoich oczach, gdy tylko na ten obraz spojrzałaś.
– Sama nie wiem, dlaczego mnie tak urzekł. Niewiele wiem o jego autorze. Po prostu natychmiast mnie zahipnotyzował.
– Zakochałaś się w nim, prawda? Poczułaś z nim związek. Przyciągnął cię. Poczułaś to w sercu. Ja poczułem to samo, kiedy po raz pierwszy spojrzałem na ciebie. I gdy jesteś przy mnie, wciąż czuję to samo.
Annabel przyciągnęła męża do siebie.
– Tak. To jest miłość – powiedziała.
– Pamiętasz, jak każdego poranka przechodziłem obok twojej galerii, żeby tylko popatrzeć na ciebie przez okno wystawowe?
Annabel się roześmiała.
– Marcus myślał wtedy, że to jemu się przyglądasz.
– Musiały minąć długie tygodnie, zanim ośmieliłem się wejść do środka i się do ciebie odezwać. Najpierw jednak trochę się poduczyłem. O artystach, których reprezentujesz. Chyba cię zaskoczyłem ogładą?
– Potknąłeś się o stojak z katalogami i wylałeś kawę na recepcjonistkę. Ale, owszem, byłeś bardzo elokwentny.
– Miałem nadzieję, że zapomnisz o tym stojaku i o kawie.
– Ta część naszego pierwszego spotkania podobała mi się najlepiej. To było urocze: widzieć przystojnego mężczyznę strasznie zdenerwowanego.
– Bardzo mnie wtedy onieśmielałaś. Miałaś krótkie włosy i czarną suknię, tatuaż na prawym nadgarstku i ciężkie bransolety, które go niemal w całości zasłaniały. Boże, byłaś prześliczna.
– A teraz nie jestem? Tylko mi się przyjrzyj…
– Jesteś jeszcze piękniejsza. Piękniejsza z każdym kolejnym dniem.
– Tęsknisz za moimi krótkimi włosami?
Matthew przechylił głowę, przyglądając się żonie.
– Czasami tęsknię – powiedział ze słabym uśmiechem na ustach. – Ale taka jak dziś również mi się podobasz. Twoje długie włosy są bardzo eleganckie. Doskonale do ciebie pasują.
Matthew pocałował ją, ale odsunął się od niej trochę szybciej, niż by chciała.
– Chcę, żebyś miała ten obraz – powiedział, a jego głos zrobił się nagle poważny. – Wiem, ile poświęciłaś, żeby być tutaj ze mną. Wiem, jak bardzo ci w życiu brakuje pięknych dzieł sztuki. Chciałbym ci je kupować; to jeden z powodów, dla których przyjąłem tę posadę. Chciałbym, żebyś miała wyłącznie dla siebie piękne przedmioty, które kochasz. Żebyś miała swoją prywatną galerię.
– To bardzo miłe z twojej strony, ale ja wcale nie potrzebuję galerii w mieszkaniu. Naprawdę. Mam nadzieję, że ten obraz nie był strasznie drogi.
– Nie był – odparł Matthew, jednak Annabel podejrzewała, że skłamał. – Prawdę mówiąc, najcenniejsza jest jego rama. Chcę, żebyś o tym pamiętała. Jeżeli kiedykolwiek coś mi się stanie…
– Nie mów takich rzeczy.
– Chcę, żebyś wiedziała. Rama. Wielka wartość tkwi w ramie. Rozumiesz?
– Jest olśniewająca – powiedziała Annabel; rama obrazu naprawdę była przepiękna. Annabel ceniła dobre ramy obrazów. Przesunęła palcem po jej brzegu. Wykonano ją z twardego drewna, była pozłacana i misternie rzeźbiona. Zarazem nowoczesna i rustykalna, podkreślała szarość i błękit dzieła. – Zawieśmy obraz nad łóżkiem. Dzięki niemu każdej nocy będzie nam się śnić miłość.
Piękny podarunek zbiegł się z początkiem drugiego roku ich pobytu w Genewie. Annabel w żaden sposób nie odniosła się do tej rocznicy. Przez ostatnie tygodnie nieraz zastanawiała się, czy nie stanowi on łapówki albo swego rodzaju zapłaty, ponieważ w Szwajcarii pozostali na dłużej. Matthew zaczął mówić, że cztery lata wydają mu się bardziej rozsądnym czasem na pracę za granicą. Po czterech latach już naprawdę będą bardzo bogaci. W ciągu czterech lat szef pozna go z wieloma wysoko postawionymi ludźmi z najlepszych banków prywatnych w Nowym Jorku. Może któryś z klientów zaproponuje mu bezpośrednie nadzorowanie firmy rodzinnej i wtedy dopiero rozpocznie się prawdziwe życie? Mniej stresu, krótsze godziny pracy, więcej pieniędzy, mniej podróży służbowych. Kupią ten domek przy plaży w Montauk, o którym Annabel zawsze marzyła: ten z werandą wzdłuż czterech ścian i z budynkiem gospodarczym, który będzie można przerobić na pracownię dla niej. Annabel powiedziała sobie, że dwa lata więcej w Genewie w gruncie rzeczy niewiele zmienią w jej życiu. A jednak coś się zaczęło zmieniać. Właściwie było to jasne od początku. Genewa nigdy nie mogła stać się jej domem. Annabel nudziła się tutaj, stawała się apatyczna. Tęskniła za pracą. Chciała urodzić dzieci. Chciała odzyskać dawne życie. Nie mogła w nieskończoność egzystować w stanie zawieszenia. W końcu by zwariowała.
* * *
Aby zabić czas oczekiwania na powrót męża, Annabel zaczęła udawać przed sobą, że w słabnącym świetle popołudnia czyta powieść, jednak co chwilę odrywała wzrok od kart książki i kierowała go ku aparatowi telefonicznemu. Miała w rękach thriller psychologiczny o żonie, która zniknęła,wracając z pracy do domu. Przeczytała już wiele takich książek: w tytule zawsze pojawiało się słowo „dziewczyna”, narracja była fatalna, a Annabel nigdy nie pamiętała imion najważniejszych postaci. Dlaczego Matthew nie dzwoni? Przecież to do niego niepodobne. Jeśli spóźni się jeszcze bardziej, będzie musiała sama pójść na przyjęcie do Klauserów. Tymczasem Annabel nigdy się u nich dobrze nie czuła, nie cierpiała ich umundurowanej służby i sztywnych przyjaciół, w większości starszych od niej o ponad dekadę. Matthew o tym wiedział. Gdy chodziło o takie sprawy, zawsze był wyrozumiały. Nigdy by jej nie poprosił, żeby poszła tam sama. „Gdyby Jonas nie był moim szefem…”, mawiał do niej, przepraszająco się uśmiechając. Nigdy nie kończył tego zdania. Jonas Klauser nie był po prostu szefem Matthew. Był prezesem Swiss United, największego banku w Szwajcarii. I ojcem chrzestnym Matthew. I to przede wszystkim dzięki niemu oboje mieszkali teraz w Genewie. Przebywając tutaj, Wernerowie po prostu musieli być mili dla Klauserów. „To po prostu biznes”, mawiał Matthew. Ale powoli wszystko w jego życiu stawało się biznesem.
Zabrzmiał dzwon na wieży kościelnej. Annabel odłożyła książkę. Żona z powieści zaginęła przed dziesięcioma dniami, jednak Annabel niewiele obchodził jej los. Nawet nie zaznaczyła ostatniej przeczytanej stronicy. Już od dawna nie doczytała do końca żadnej książki. Balkony sąsiednich apartamentów były puste; większość ludzi uważała, że jest już zbyt zimno, żeby tak ja Annabel przesiadywać na zewnątrz, nawet przy lampach grzewczych. Ale ona lubiła chłód. Chłód ją ożywiał, pobudzał. Wiał dość ostry wiatr, który sprawiał, że jej lodowobłękitne oczy zaczęły zachodzić łzami. Z coraz ciemniejszego nieba zaczął padać śnieg. Przyjęcie już się zaczęło. Jeżeli dobrze się nie zrozumieli i miała spotkać się z Matthew już u Klauserów, wprawi go w zakłopotanie, gdy się spóźni. Annabel nienawidziła wprawiać go w zakłopotanie. Jej spóźnienia miały dla niego urok w Stanach, uważał je za jeden z elementów umawiania się z niemal artystką, poważną dziewczyną prowadzącą galerię w centrum miasta, a nie z jakąś tylko ślicznotką, bardzo typową dla towarzystwa z Upper East, z którą się spotykał, zanim poznał Annabel. „Ogniste blondynki”, mawiała o nich Annabel, odwołując się do niemiłosiernie chudych kobiet, opisanych w Ognisku próżności Thomasa Wolfe’a. Matthew wychował się w Upper East Side i zdawało się, że zna je wszystkie. Od tych z rodziny Lindseyów po potomkinie Bitsów i Kicków. Znał dziewczęta o robiących wrażenie nazwiskach: Lennox, Merrill albo Kennedy. Dziewczęta, które uczono, aby pisały słowo „dziękuję” na ozdobnych papeteriach i pojawiały się na spotkaniach lekko spóźnione, ale nie straszliwie spóźnione, jak to czasami się zdarzało Annabel. Tutaj, w Genewie, jej spóźnienia denerwowały Matthew, szczególnie gdy w grę wchodziły spotkania z kimś z banku. Przecież nie miała powodu, żeby się gdziekolwiek spóźniać. Nie pracowała. Nie miała dzieci. Nie miała przyjaciół, poza Julianem. Nie miała żadnych wymówek.
Klauserowie mieszkali w Cologny, na północno-wschodnim skraju miasta, wśród posiadłości, do których prowadziły kręte drogi, wijące się przez puste pola. Utrzymywali również mieszkanie w centrum. Zazwyczaj korzystał z niego Jonas, gdy pracował do późna (albo, jak podejrzewała Annabel, gdy chciał spędzić upojne chwile z pewną francuską aktoreczką, gwiazdą filmów klasy B, którą poznał w Cannes i z którą obnosił się niemal otwarcie, kiedy jego żona jeździła konno albo gdy robiła zakupy w najmodniejszych paryskich salonach), nigdy jednak nie zapraszano tam gości. No bo niby dlaczego, skoro ich podmiejski domek – tak naprawdę rozbudowaną rezydencję – otaczało pole golfowe z dziewięcioma dołkami, kort tenisowy, basen, a w dobudowanym do budynku garażu mieściło się dziesięć samochodów, kolekcja będąca oczkiem w głowie Jonasa? Dzieła sztuki zgromadzone w tym domu nie podobały się Annabel – były zbyt krzykliwe, zbyt przewidywalne i aż zanadto świadczyły o tym, że ich właściciele mają kiepski gust, ale za to mnóstwo pieniędzy, ponieważ to, że wszystkie są bardzo drogie, nie budziło najmniejszych wątpliwości. Większość pomieszczeń w budynku mieściła przynajmniej jedno poważne dzieło: na przykład Damiena Hirsta albo Jaspera Johnsa. Na samym środku salonu stała szkaradna rzeźba Botera, przedstawiająca otyłą kobietę.
– Mogliby wytapetować pieniędzmi ściany tego domu, wyszłoby na to samo – powiedziała Annabel do Matthew po ich pierwszej wizycie u Klauserów. – Skoro mają taką kolekcję, są chyba bogatsi od samego Boga.
Większe wrażenie niż kolekcja dzieł sztuki Klauserów robił na Annabel rozpościerający się z ich posiadłości niczym niezakłócony widok na Alpy i szczyt Mount Blanc. Bywali w tym domu z Matthew dziesiątki razy, jednak góry przykryte czapami śnieżnymi zawsze ją oszałamiały i przy każdej okazji podziwiała je w absolutnym i pełnym respektu milczeniu. Wyglądały jak na pocztówce, jak przeniesione z najpiękniejszej baśni. Niebo nad nimi było tak błękitne, śnieg tak krystaliczny, a ich kształty tak wyraziste, że sprawiały wrażenie, jakby ktoś umieścił w oddali ich cyfrowy obraz. I właściwie wszystko u Klauserów było właśnie takie. Na przykład Elsa Klauser. Twierdziła, że jest córką jakiegoś pomniejszego austriackiego arystokraty, chyba wicehrabiego (lub jakiejś równie niepoważnej postaci). Annabel podejrzewała jednak, że Elsa to swoje pochodzenie po prostu wymyśliła, podobnie zresztą jak całe drzewo genealogiczne, które przyjęła, kiedy wylądowała w ramionach Jonasa Klausera jako jego żona. Nie współgrało ono po prostu z jej zbyt dużymi piersiami, burzą jasnych włosów, a także z jej akcentem – byle jakim i właściwie nie wiadomo skąd się wywodzącym. Nosiła się nawet całkiem gustownie – miała ubrania od Lora Piany i Brunella Cucinelliego – jednak jej skórzane spodnie zawsze były odrobinę za ciasne, sukienki zbyt krótkie, a dekolt stanowczo zbyt głęboki jak na kobietę o rzekomo szlachetnej krwi. Przez okrągły rok okrywała się futrem, nawet w lecie. Wyglądała w nim jak postać z Gry o tron, co pewnego wieczoru, wypiwszy trochę za dużo wina, zauważył Matthew. Teraz nie miało to jednak znaczenia. Klauserowie stanowili arystokrację innego rodzaju. Jonas Klauser był królem w świecie sekretnych kont bankowych i tajnych pieniędzy.
W przeciwieństwie do żony, Jonas nosił się jak prawdziwy arystokrata. Pamiętał imiona i nazwiska wszystkich dzieci, rodziców, współmałżonków i kochanek swych znajomych, zapamiętywał nawet te osoby, które spotkał w życiu przelotnie, tylko jeden raz, przed wieloma laty, i to na koktajlu, podczas którego rzeczone osoby były najmniej ważnymi gośćmi. Potrafił prowadzić niezobowiązujące rozmowy o sztuce lub o winie, o paralotniarstwie albo o zbieraniu znaczków – właściwie na każdy temat – i to w pięciu językach. Matthew mówił o nim, że jest urodzonym bankierem i prawdziwym dżentelmenem. Rozmawiając o Jonasie, zawsze z szacunkiem zniżał głos. W pierwszym tygodniu ich pobytu w Genewie Jonas zorganizował przyjęcie powitalne dla Matthew i Annabel w Skopii, galerii znanej z promowania szwajcarskich artystów. Jonas ujął Annabel pod rękę i po kolei przedstawiał ją miejscowym kuratorom, właścicielom galerii i artystom. Powiedział jej, że chce, aby poczuła się w mieście osobą równie mile widzianą jak Matthew. Oznajmił, że skoro Matthew jest członkiem jego rodziny, należy do niej również ona, Annabel. Dodał, że jeśli on sam może coś zrobić, żeby poczuła się w Genewie prawie jak w domu, wystarczy, aby go o to poprosiła.
* * *
Annabel zatelefonowała do Armanda, kierowcy. Napisała kilka słów na serwetce i położyła ją na stoliku w holu; Matthew z pewnością jej tam nie przeoczy. Wszystkie takie liściki, napisane przez Annabel lub przez niego samego, kolekcjonował w specjalnym pudełeczku, które trzymał w swojej szafie na ubrania. Nawet pośpiesznie nagryzmolone na skrawkach pokwitowań ze sklepów, serwetkach czy zapomnianych biletach do kina, które Annabel w poszukiwaniu jakiejkolwiek kartki wydobywała z samego dna torebki. Odkryła ten jego zwyczaj niedługo po ślubie i wciąż uznawała go za bardzo romantyczny. Wiedząc, że jej zapiski zostaną zachowane, starała się pisać wyraźniej. Czasami zostawiała dla Matthew na kartkach małe rysuneczki wiedząc, że oglądając je, będzie się uśmiechał. Na przestrzeni kilku lat wykształciła w sobie talent konstruowania śmiesznych rysunków.
Dzisiaj jednak nie będzie rysunku. Podpisała karteczkę: „Całusek, A”. Było to mniej czułe niż: „Kocham cię, A”, ale znacznie cieplejsze niż zwykłe „A”. Pomyślała, że dzisiaj Matthew powinien mieć bardzo dobre wytłumaczenie dla spóźnienia. Miała nadzieję, że powodem spóźnienia nie jest Zoe.
Kiedy otworzyła drzwi, zatrzymała się na progu jak wryta. Stali przed nią dwaj mężczyźni. Jeden z nich trzymał w ręce neseser. Obaj ubrani byli w garnitury i długie płaszcze, obaj mieli ponure miny. Ich policzki były czerwone z zimna. Na ich włosach topniały płatki śniegu.
– Annabel Werner? – zapytał ten z walizką.
Nazwisko „Werner” wypowiedział z niemieckim zaśpiewem. Jego ciemne oczy wpatrywały się w Annabel zza szkieł okularów o przezroczystych oprawkach.
– Tak, o co chodzi? – odpowiedziała Annabel.
Oparła rękę o framugę, częściowo żeby zablokować mężczyznom drogę do mieszkania, a częściowo po to, żeby się podeprzeć.
– Przepraszam, że panią niepokoimy.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej odznakę policyjną, którą następnie podsunął jej przed oczy. Jego partner uczynił to samo.
– Nazywam się Konrad Bloch, reprezentuję policję federalną. A to jest mój partner, Phillip Vogel. Możemy wejść do środka? Chcielibyśmy porozmawiać z panią o pewnej trudnej sprawie.
Zanim Annabel zdołała zareagować, w torebce zadzwonił jej telefon komórkowy.
– Muszę odebrać – powiedziała. – Zechcą panowie chwilę poczekać?
Bloch skinął głową, jednak się nie ruszył. Uważnie ją natomiast obserwował, kiedy wsunęła dłoń do torebki i szukała telefonu.
To jednak nie dzwonił Matthew.
– Halo? Tak, już schodzę. Zechce pan chwilę poczekać. – Zakryła dłonią mikrofon. – To mój kierowca. Właśnie wychodziłam. Może przyjdą panowie innym razem?
– Pani Werner, musimy natychmiast porozmawiać. Sugeruję, żeby odwołała pani kierowcę.
Kiedy weszli do apartamentu, Annabel gestem zaprosiła mężczyzn, aby usiedli na sofie. Pomyślała, że mogłaby zaproponować im wodę albo kawę, jednak zaraz z tego zrezygnowała; chciała, żeby jak najszybciej sobie poszli. Niebo za oknami było już ciemne. Na zewnętrznych parapetach zalegał śnieg. Droga prowadząca do Cologny będzie zasypana. Tymczasem mężczyźni zdjęli płaszcze. Annabel, nie zdejmując swojego okrycia, przysiadła na skraju sofy. W mieszkaniu było zbyt ciepło, aby przez dłuższy czas pozostawać w futrze, i szybko poczuła na czole pierwsze krople potu.
Zdrapała paznokciem naskórek na kciuku i zobaczyła, że strużka krwi niszczy jej manikiur. Matthew nienawidził, kiedy zdrapywała takie suche skórki. Mówił, że po ilości krwi na jej palcach zawsze widzi, jak mocno jest zdenerwowana. Zaciskał jej dłonie między swoimi i oglądał je uważnie, krzywiąc się, kiedy dostrzegał zadrapania. Reagował na nie jak na skazy widoczne na bezcennych dziełach sztuki.
– Pani Werner – zaczął Bloch. – Przykro mi, że muszę przekazać pani tę informację, jednak samolot, którym pani mąż wyleciał dzisiaj z Londynu, nie wylądował w Szwajcarii zgodnie z planem lotu. Jesteśmy przekonani, że rozbił się w Alpach.
Annabel wbiła w niego puste spojrzenie.
– Zarządzono poszukiwania w Bauges Mountains, na wschód od Chambery. Pogoda jest obecnie skrajnie niekorzystna, co utrudnia poszukiwania. Jednak na stoku Mount Trélod dostrzeżono obiekt, który jest prawdopodobnie wrakiem samolotu.
Annabel zmarszczyła czoło. Dopiero teraz zaczęły do niej docierać słowa policjanta.
– Nie – odezwała się po długiej chwili. Potrząsnęła głową. – Macie jakieś złe informacje. Mój mąż wyjechał dzisiaj w interesach do Zurychu. To jakaś pomyłka.
– Czy pani mąż nazywa się Matthew S. Werner?
– Tak.
– Czy jest pracownikiem Swiss United Bank?
Za oknem rozległ się dźwięk syreny, przeszywając ciszę. Annabel poczekała, aż ustanie, i dopiero wtedy się odezwała. Wieczne zawodzenie syren w Genewie denerwowało ją. Brzmiały tutaj zupełnie inaczej niż te w Nowym Jorku. Były upiornie przenikliwe i natrętne jak wołanie o pomoc. W niczym nie przypominały niezbyt głośnego dudnienia syren nowojorskich.
– Tak. Mój mąż jest tam zatrudniony.
– Wszedł jako drugi pasażer na pokład prywatnego samolotu, który dzisiaj wcześnie rano wyleciał z portu lotniczego w Northolt w Londynie. Samolot powinien wylądować w Genewie o 8.20. Pierwszą pasażerką była kobieta o nazwisku Fatima Amir. Samolot stanowił jej własność.
Annabel potrząsnęła głową. Nigdy nie słyszała o żadnej Fatimie Amir.
– To niemożliwe – powiedziała. – Matthew wyjechał do Zurychu. Służbowo, w sprawach swojego banku. Zdarzają się takie wyjazdy, raz na kwartał. Nie leciał samolotem. Rozmawiałam z nim wczoraj wieczorem.
Wyrzuciwszy z siebie te słowa, zdała sobie sprawę, że nie powiedziała prawdy. Rozmawiała przecież z Matthew dwa dni temu. Był wtedy w swoim biurze. Mówił, że ma jeszcze jakieś spotkanie i dopiero po nim wsiądzie do pociągu. Miał wrócić do domu o takiej porze, żeby zdążyć jeszcze na przyjęcie do Klauserów. Wydawał się zniecierpliwiony, nawet lekko opryskliwy. Annabel w tle słyszała głosy innych ludzi i zdała sobie sprawę, że Matthew nie skupia się na rozmowie z nią. Nie chciał się umówić na telefon później, co ją zdenerwowało. Rzuciła opryskliwą uwagę, że Matthew już prawie wcale nie bywa w domu. Odparł, że nienawidzi tej wiecznej rozłąki bardziej, niż Annabel sobie wyobraża. Że wkrótce wróci, a potem już zawsze będzie wracał na noc. Kazał jej odpowiadać na pytania: „Przecież zawsze wracam, prawda? Zawsze wracam najszybciej, jak tylko mogę, rozumiesz? Powiedz, że tak jest”.
„Tak, oczywiście”, odparła. „Wiem, że zawsze będziesz do mnie wracał”. Ta wymiana zdań osłabiła jej gorycz, ale tylko nieznacznie. Od tamtej rozmowy już się ze sobą nie kontaktowali.
Ale Annabel nie powiedziała tego Blochowi. W najistotniejszej kwestii mówiła prawdę: Matthew był dzisiaj w Zurychu, a nie w Londynie. Była tego pewna. Matthew miał swoje za uszami, jednak jej przecież nie okłamywał, zawsze był wobec niej uczciwy. Nagle poczuła, że powinna bronić męża przed tymi policjantami. Nie chciała, aby myśleli, że Matthew jest mężczyzną, który nigdy nie telefonuje do żony z podróży służbowych. Że jest typowym amerykańskim bankierem, który interesuje się tylko zarabianiem pieniędzy i w ogóle nie dba o rodzinę. Matthew taki nie jest.
– Prawdopodobnie państwo się nie zrozumieli do końca. Albo pani mąż musiał zmienić plany w ostatniej chwili. Bardzo mi przykro, pani Werner – powiedział agent Bloch, jakby przesądzając sprawę, jakby w ogóle nie zakładał, że jakikolwiek błąd może leżeć po jego stronie.
Annabel popatrzyła na jego partnera Vogla. On także patrzył na nią ze współczuciem. I dopiero w tej chwili Annabel zrozumiała, co tak naprawdę się dzieje. Ci dwaj mężczyźni przyszli do niej, żeby ją poinformować o śmierci Matthew.
– Na pewno zaszła pomyłka – powiedziała. Z ogromnym trudem wydobywała z ust każde słowo. Miała ściśnięte gardło, przez chwilę problem sprawiało jej nie tylko mówienie, ale także oddychanie. – No właśnie. Może się pomyliliście?
– Pani Werner, prawdopodobieństwo, że ktoś mógł przeżyć tę katastrofę, jest bardzo niewielkie. W tym wypadku naprawdę nie spodziewamy się, żeby ktoś ocalał. Rozumiemy, że jest pani w tej chwili bardzo ciężko. Czy jest ktoś, do kogo moglibyśmy zatelefonować w pani imieniu? Na przykład do kogoś z członków rodziny?
– To Matthew jest moją rodziną. Nie mam nikogo innego.
Annabel nie miała zapamiętać już niczego więcej z późniejszych wydarzeń. Pozostało jej w głowie jedynie mgliste wspomnienie tego, że padła na kolana i zaczęła głośno krzyczeć.