Читать книгу Żona bankiera - Cristina Alger - Страница 6
MARINA – 12.11.2015
ОглавлениеPozbycie się Granta było zaskakująco łatwe. Marina poczuła wyrzuty sumienia od razu po tym, jak go okłamała – przecież mieli wkrótce się pobrać – jednak szybko się ich pozbyła. Wmówiła sobie, że w gruncie rzeczy to nie było żadne kłamstwo. Przecież naprawdę wyszła z hotelu, żeby pobiegać. A ze źródłem Duncana miała się spotkać tylko przy okazji. Jednak kiedy zawiązywała buty, jej serce biło w nerwowym oczekiwaniu trochę mocniej niż zwykle. Gdy natrafiła na trop sensacyjnej historii, zawsze była podekscytowana.
Kiedy przebiegała przez rue de Rivoli, zimne listopadowe powietrze szczypało ją w policzki. Każdy oddech zamieniał się w parę wodną tuż przed jej oczami. Słońce dopiero unosiło się ponad konary drzew. Zaczęła żałować, że nie ma ze sobą ani czapki z daszkiem, ani grubego polaru. Biegania po Paryżu w ogóle nie uwzględniła w swoich planach. Zamierzała spędzić wakacje na objadaniu się serem i na piciu wina. A tymczasem znowu wyszło tak jak zawsze – pracowała i biegała.
Przyśpieszyła niemal do sprintu, żeby organizm nie tracił ciepła. Gdy biegała, zwykle słuchała muzyki, dzisiaj jednak z tego zrezygnowała. Musiała przez cały czas być czujna. Przesyłkę miała odebrać błyskawicznie i, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, bez zwracania uwagi przypadkowych przechodniów. Mimo wczesnej godziny w Tuileries było już mnóstwo ludzi. Po prawej stronie Marina zauważyła starszą kobietę, wyprowadzającą na spacer psy. Przed nią szedł mężczyzna w ciężkim płaszczu, z szalem przewiązanym wokół szyi i ani myślał ustąpić jej miejsca; też się śpieszył i wcale nie uważał się za zbyt powolnego dla biegnącej w tym samym kierunku kobiety. Przy furtce całowała się para nastolatków. Jakiś ochroniarz zmierzał właśnie w stronę wejścia do Luwru.
Kiedy Marina zbliżyła się do Muzeum Oranżerii, jej oddech przyśpieszył. Tak jak miało być, przy wejściu stał mężczyzna w czarnej wiatrówce oraz w butach do biegania i naciągał mięsień czworogłowy w lewej nodze. Był wyższy, niż się spodziewała, ale doskonale zbudowany. Wyglądał najwyżej na czterdziestolatka i – zdaniem Mariny – na wprawnego biegacza. Wiedziała, że niczego więcej już się o nim nie dowie. Podejrzewała, że to nie on jest faktycznym źródłem, lecz jest zaledwie osobą przysłaną przez to źródło; takim zwyczajnym mężczyzną w średnim wieku, mało rzucającym się w oczy. Źródło podjęło już zatem spore środki bezpieczeństwa, żeby informację przekazać w pewny sposób, co Marina uważała za uspokajające i zarazem podniecające. Po dziewięciu latach pracy w branży potrafiła szóstym zmysłem wyczuć, czy osoba, z którą się spotyka, nie ma jakichś fałszywych zamiarów albo czy nie zechce podsunąć jej nieprawdziwych informacji. W tej chwili wszystko wydawało się jej w porządku. Według Duncana źródło nie chciało pieniędzy; chodziło mu tylko o osobiste przekazanie informacji. Komunikowało się za pomocą szyfrowanych wiadomości. Wydawało się czujne i ostrożne wobec dziennikarzy, tak jak oni wobec niego. Co więcej, zasugerowało, że dysponuje znacznie większą ilością danych, nie tylko na temat Morty’ego Reissa, i obiecało przekazać je później, jeżeli odbiorcy wykażą jego informacjami dalsze zainteresowanie. Jak dotąd nic nie wzbudzało podejrzeń. Źródło wydawało się wiarygodne.
Mężczyzna odwrócił się i Marina nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Zwolniła tempo do marszu i po chwili zatrzymała się obok niego. Przyciągnęła kolano do piersi, udając, że się gimnastykuje. Oboje rozejrzeli się dookoła, chcąc mieć pewność, że są sami.
– Marina? – zapytał mężczyzna z obcym akcentem, którego jednak nie rozpoznała.
– A ty jesteś Mark.
Takie imię otrzymała od Duncana SMS-em. Wiedziała oczywiście, że jest nieprawdziwe.
Mężczyzna pokiwał głową.
– Mam coś dla ciebie – powiedział cicho. – Od jak dawna przebywasz w Paryżu?
– Od trzech dni. A ty?
– Trochę dłużej. Bardzo proszę, jeżeli będziesz miała jakieś kłopoty, zatelefonuj na numer, który znajdziesz u dołu tej kartki.
Z kieszeni wiatrówki wyciągnął wizytówkę. Znowu zerknął przez ramię i podał Marinie kartonik. Ich palce na moment się zetknęły, ale po chwili Marina zaciskała już swoje na wizytówce i na małym nośniku pamięci.
Wsunęła wizytówkę i pendrive do kieszeni spodni, zamykanej na zamek błyskawiczny.
– Zakładam, że istnieje jakieś hasło?
– Hasłem zewnętrznym jest nazwisko panieńskie twojej matki i cyfra 1: russell1. Bez dużych liter.
– Skąd znasz nazwisko panieńskie mojej matki?
– Jeżeli zostaniesz zatrzymana na lotnisku, za nic w świecie nie podawaj tego hasła. Mów, że pendrive zawiera twoje osobiste materiały, fotografie i tym podobne. Jeśli jednak zostaniesz zmuszona do ujawnienia hasła, to też nic złego się nie stanie. Informacje o faktycznym znaczeniu znajdują się pod fotografiami, w tajnej części dysku. Hasło wymagane, by dostać się do tej części składa się z czterdziestu ośmiu znaków. Dla twojego bezpieczeństwa przekażę je bezpośrednio Duncanowi Sanderowi szyfrowaną wiadomością. Dzięki temu, nawet jeśli będziesz chciała, nie będziesz w stanie umożliwić dostępu do informacji ani amerykańskim celnikom, ani w ogóle komukolwiek.
– Oczywiście – powiedziała Marina, bardzo się starając, aby jej głos brzmiał spokojnie. Tym niemniej była tak podekscytowana, że aż kręciło się jej w głowie. Nie pomyślała dotąd, że może zostać zatrzymana na granicy, że do informacji, które będzie przewozić, zechce dotrzeć rząd. – Co to są za fotografie? Na wypadek, gdyby ktoś pytał…
– Zwyczajne widoczki z Paryża. Takie, jakie turyści z pasją fotografują w czasie urlopów.
Marina pokiwała głową.
– To wszystko?
– To jeszcze nic. To jest zaledwie czubek góry lodowej poufnych informacji. Ale są to dokładnie te dane, na których zależało Duncanowi Sanderowi. Rozumiem, że od dłuższego czasu poszukuje niejakiego Reissa?
– To prawda. Jednak rozumiem, że będziesz chciał przekazać nam więcej danych.
– Tak. Na tyle dużo, żebyście i ty, i twoja grupa współpracowników mieli zajęcie na długie miesiące. A nawet na lata. Sander był zainteresowany historią Reissa. Ale są jeszcze inne. Bardzo wiele innych.
Marina otwarła usta. Chciała zadać mężczyźnie wiele pytań, ale nie wiedziała, od którego zacząć.
– Wie pani, ile nielegalnych pieniędzy obywatele Stanów Zjednoczonych zgromadzili dotąd na kontach poza granicami kraju, panno Tourneau?
– Dziesiątki miliardów, jak sądzę.
– Trzydzieści dwa biliony. To więcej niż produkt krajowy brutto Stanów Zjednoczonych i Japonii razem wzięte.
– Jezu Chryste…
– Istnieje cały ukryty przed nami, odrębny świat, wiodący własne życie, panno Tourneau. Świat brudnych pieniędzy, umieszczonych na podejrzanych kontach bankowych, świat należący do bardzo potężnych i niebezpiecznych ludzi. Wyobraź sobie, że będziesz mogła spojrzeć na ich konta. Na ich transakcje. Poznać ich powiązania. Mówię o królach karteli. O terrorystach. O światowych przywódcach. A nawet o ludziach, których znasz, z którymi chodziłaś do szkoły, z którymi sąsiadujesz przez ulicę. I, owszem, także o Mortym Reissie, który żyje i ma się dobrze, korzystając z blisko siedemdziesięciu milionów dolarów, jakie zgromadził w Swiss United Bank.
– I masz na ten temat informacje? Wyciągi bankowe? E-maile? Twarde dowody, że te pieniądze istnieją oraz że należą do konkretnych ludzi?
Mark skinął głową w kierunku jej kieszeni.
– Teraz także ty posiadasz te informacje. Morty Reiss to zaledwie jeden z wielu mieszkańców tego odrębnego świata. Ale na pewno nie jest mieszkańcem ani najbardziej interesującym, ani najbardziej niebezpiecznym. Nasz świat musi się dowiedzieć…
Usłyszeli czyjeś głosy i oboje odwrócili głowy. W ich kierunku biegło dwóch ludzi, rozmawiających po francusku. Marina instynktownie dotknęła ręką zamkniętej kieszeni. Lekko potarła palcami zamek błyskawiczny, upewniając się, że pendrive jest bezpieczny. Odczekała, aż biegacze się oddalą, i dopiero wtedy odezwała się znowu.
– Muszę już iść. Przekażę to wszystko Duncanowi, kiedy tylko wrócę do Stanów. Rozumiem, że pozostaniesz z nim w kontakcie.
Spojrzenie Marka powędrowało w lewo, w prawo i dopiero potem na nią.
– Droga panno Tourneau – powiedział. – Jedno musisz zrozumieć: aby zdobyć dla ciebie te informacje, kilka osób ryzykowało życiem. Nikomu nie wspominaj o naszej rozmowie, nikomu nie ufaj. Ja zaufałem tobie, ponieważ poprosił mnie o to Duncan i ponieważ czas odgrywa w tej sprawie kluczową rolę. Im prędzej moje informacje ujrzą światło dzienne, tym lepiej. Gdy to się stanie, wszyscy będziemy znacznie bezpieczniejsi.
– Nie zawiedziemy cię. Duncan i ja wykonamy swoją robotę. Możesz nam zaufać.
– Od tego zależy nasze życie.
Skinął głową na pożegnanie i po chwili Marina obserwowała, jak Mark znika między drzewami. Następnie skręcił i pobiegł w kierunku Le Meurice.
* * *
Kiedy Marina wróciła do apartamentu, Grant wciąż leżał w łóżku, ale nie spał. Jego gęste brązowe włosy były zmierzwione, a okulary ledwie trzymały się czubka nosa. Na nocnym stoliku stała filiżanka z kawą. Na pościeli leżał egzemplarz „New York Timesa”. Gdy stanęła w progu sypialni, Grant nie podniósł głowy. Przez chwilę stała bez ruchu, podziwiając urodę swojego narzeczonego. Sześć lat po ukończeniu służby w piechocie morskiej armii Stanów Zjednoczonych wciąż miał ciało tak samo muskularne jak w dniu, w którym go poznała. Bywało, że śpiąc, lekko poruszał rzęsami. Jego gęste, groźnie wyglądające czarne brwi łączyły się, wywołując w ludziach wrażenie, jakby zawsze był głęboko zamyślony. Obecnie miał dłuższą fryzurę od tej, którą utrzymywał przez pierwszy rok po odejściu do cywila, wciąż jednak jego włosy były starannie przycięte nad uszami. Regularnie co cztery tygodnie chodził do fryzjera na rogu ulicy. Marina uwielbiała głaskać go po świeżo ostrzyżonych włosach. Wszystko, co robił Grant, musiało mieć jakiś praktyczny skutek. Ścinał włosy, żeby lepiej się czuć, wcale nie po to, by ładniej wyglądać, i to właśnie czyniło go w niezwykły sposób jeszcze bardziej przystojnym. Grant był z natury tak eleganckim mężczyzną, że kobiety odwracały za nim głowy na ulicach, a on zdawał się w ogóle tego nie dostrzegać. W gruncie rzeczy był nieśmiały wobec kobiet. I w gruncie rzeczy to Marina pierwsza zaproponowała mu randkę. Właściwie proponowała ją dwukrotnie. Za pierwszym razem Grant jej odmówił; obecnie zdarzało się, że delikatnie go wyśmiewała, wspominając tamtą sytuację.
– Pewnego razu, gdy go zaprosiłam na wspólny spacer, odmówił mi. Dlatego, kiedy spotkałam go sześć lat później w Starbucksie, po prostu zażądałam, tak, stanowczo zażądałam, żeby, do cholery, poszedł ze mną na tę randkę. Ponownej odmowy nie zamierzałam przyjąć do wiadomości – powiedziała Marina, wznosząc toast na przyjęciu zaręczynowym. Słowa te wzbudziły wielki entuzjazm ich przyjaciół. – Podeszłam do niego, przedstawiłam się, a on sobie mnie wtedy przypomniał. Już w weekend byliśmy na randce. Kiedy pewnego wieczoru, dawno temu, otworzył przede mną drzwi samochodu, wiedziałam, że Grant jest mężczyzną mojego życia. Dlatego teraz nie zamierzałam pozwolić, żeby zostawił mnie po raz drugi.
Wiedziała, że oboje będą pamiętać tę historię do końca życia. Ale prawdą było też, że gdyby Grant powiedział jej „tak” za pierwszym razem, szybko by się rozstali. Marina była młodą dziennikarką, polującą na wiadomości do rubryk towarzyskich i wiodącą luksusowe życie na Manhattanie. A Grant był komandosem z Navy Seals, który wkrótce miał wrócić do Faludży na drugą część misji zagranicznej. Pierwsze spotkanie pozostawiło w nich głęboki emocjonalny ślad, jednak żar wzajemnego uczucia szybko by się wypalił z powodu ogromnej odległości i odmienności życia, jakie oboje prowadzili. Poza tym Marina potrzebowała czasu, żeby dorosnąć. Dopiero za drugim razem była wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, co jest dla niej dobre, a co złe.
Na ironię zakrawało to, że ukończywszy zaledwie dwudziesty rok życia Marina założyła sobie, że usidli właśnie kogoś takiego jak Grant. Uważała, że silni mężczyźni są seksowni, a silni i bogaci mężczyźni jeszcze seksowniejsi. Nie zależało jej na korzyściach materialnych płynących ze spotykania się z kimś takim jak Grant – na miłych kolacyjkach, nagłych wyjazdach do egzotycznych krajów czy zaproszeniach na ekskluzywne przyjęcia – choć, owszem, było to częścią jej związku i bardzo to lubiła. Marina chciała związać się z kimś, kto mógłby jej zapewnić ciekawe życie. Była stypendystką w Hotchkiss i właśnie tam zrozumiała, jakiego pragnie życia i z jakim mężczyzną chce wziąć ślub. Wtedy spotkała na swojej drodze Tannera Morgensona.
Tanner Morgenson był przebogatym młodzieńcem z szanowanej nowojorskiej rodziny, który – już od czasów, gdy Marina chodziła do college’u – na zmianę zakochiwał się w niej, następnie ją porzucał, zakochiwał się, rzucał i tak bez końca. Obiektywnie rzecz biorąc, był niesamowicie uroczy. Marina zdawała sobie jednak sprawę, że ma skłonności do narcyzmu, bywa okrutny i wcale nie jest aż tak bystry, jak mu się zdaje. Chociaż instynkt podpowiadał jej, że to facet nie dla niej, nie potrafiła się od niego uwolnić. Kiedy był dobry, był naprawdę bardzo, bardzo dobry. Pewnego razu zabrał ją prywatnym samolotem na St. Barths. Rano położył jej na poduszce biżuterię od Cartiera. Czarował jej przyjaciółki, a nawet na krótki czas zyskał aplauz jej rodziców. Marina miała nadzieję, że jeśli będzie wystarczająco cierpliwa, Tanner w końcu zaproponuje jej małżeństwo, a po ślubie spoważnieje. Tymczasem zaciskała zęby i znosiła wszystkie jego wyskoki.
Wychodzili z przyjęcia weselnego jej przyjaciółki, które odbyło się w Pierre, ekskluzywnej restauracji, kiedy ją uderzył. Marina już dawno nie pamiętała, o co się wtedy pokłócili. Miała wrażenie, że kłócili się zawsze, szczególnie wtedy, kiedy Tanner za dużo wypił. Pewnego razu, kiedy chciała zostawić go na ulicy, wykręcił jej rękę. Następnego dnia przysłał jej do pracy kwiaty, a ona udawała, że nie czuje przenikliwego bólu w stawie, który jej nadwerężył. Nigdy dotąd jej jednak nie uderzył. Co w niego wstąpiło tamtego wieczoru? Wciąż nie potrafiła tego zrozumieć. Czy uważał, że jej sukienka była za krótka? Może zbyt obcisła? A może Marina nieświadomie trochę za ostro flirtowała z innymi mężczyznami? Może zbyt obcesowo dała mu do zrozumienia, że jest pijany? Cokolwiek wywołało jego agresję, Marina nigdy nie zapomni jego spojrzenia na moment przed zadaniem ciosu. Spojrzenie to zmroziło ją do szpiku kości.
To było coś więcej niż zwykłe uderzenie otwartą dłonią. Sprawiło jej ból i na chwilę ją ogłuszyło. Dotknęła ręką twarzy; aby przykryć ranę po ciosie, jak później wspominała, ponieważ w pierwszej chwili właśnie to przyszło jej do głowy – zakryć ranę. Stali na środku Madison Avenue, o rzut kamieniem od Pierre. Co ludzie pomyślą?
Jak się okazało, nikt spośród ich wspólnych znajomych nie widział, jak Tanner uderzył Marinę w twarz. Kilkoro dostrzegło natomiast, jak przypadkowy przechodzień – wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w mundurze polowym marynarki wojennej – chwyta Tannera Morgensona za gardło, unosi go nad ziemię i przyciska do najbliższego muru. Nic trudnego, biorąc pod uwagę posturę Tannera. Grant Ellis był znacznie wyższy i potężniejszy.
– Posłuchaj, człowieku – warknął Grant. – Tam, skąd pochodzę, mężczyźni nie biją kobiet. Nigdy.
Tanner zacharczał w odpowiedzi coś niezrozumiałego.
– Zatem cokolwiek się między wami wydarzyło, moim zdaniem jesteś winien tej kobiecie przeprosiny. Zgadzasz się ze mną? Mam nadzieję, że się zgadzasz. Nie chciałbym tych przeprosin wyrywać z ciebie siłą.
– Nic się nie stało – zareagowała Marina. Miała jednak wrażenie, że gdy mówi, w jej szczękach eksplodują małe fajerwerki. – Nic mi nie jest.
Grant popatrzył na nią z zatroskaną miną.
– Być może, proszę pani. Ale jemu nie wolno było pani uderzyć.
Poluźnił ucisk na szyi Tannera i pozwolił, żeby jego stopy odzyskały kontakt z trotuarem.
– A ja jestem stąd – syknął Tanner.
Grant zwrócił głowę w stronę Tannera i ponownie zacisnął rękę na jego szyi. Tanner spazmatycznie zacharczał.
– OK. Myślę jednak, że dojdziemy do porozumienia. Następne słowo, jakie wypowiesz – powiedział Grant, pochylając głowę tak nisko, że niemal dotknął brwiami brwi Tannera – powinno brzmieć: „przepraszam”.
– Przepraszam – wycharczał Tanner.
Jego twarz była sinopurpurowa.
– Proszę, niech pan przestanie – odezwała się Marina. Dotknęła ramienia Granta. – Proszę.
Grant pozwolił Tannerowi stanąć swobodnie na ziemi. Ten się skulił i dotknął dłońmi szyi. Na rogu Madison i 61. ulicy zaczynał się gromadzić mały tłum gapiów.
– Muszę stąd iść – wyszeptała Marina do Granta.
– Odprowadzę panią do domu. Dzisiejszego wieczoru ten dupek nie powinien już się do pani zbliżyć.
Grant zatrzymał przejeżdżająca taksówkę i otworzył przed Mariną drzwi samochodu.
Marina popatrzyła na Tannera, a potem na Granta. Pokiwała głową.
– Dzięki – powiedziała i nie oglądając się już za siebie, wsiadła do samochodu.
Jechali w milczeniu, dopóki taksówka nie dotarła do apartamentowca Mariny w West Village.
– Nie musiał pan jechać ze mną aż tak daleko – odezwała się. – Mam nadzieję, że nigdzie się pan z mojego powodu nie spóźnił.
– Wszystko jest w najlepszym porządku.
– Dziękuję za to, co pan dla mnie zrobił. Szczerze mówiąc, jestem mocno zakłopotana.
– Nie ma pani najmniejszego powodu, żeby być zakłopotana.
Taksówka zatrzymała się przed budynkiem i Grant sięgnął po portfel.
– Proszę, nie! – zawołała Marina. – Nie mogę pozwolić, żeby płacił pan za moją taksówkę.
Grant uniósł rękę.
– Pieniądze nie mają znaczenia – powiedział. – Czy w tym budynku pani mieszka? Jest tutaj portier?
– Nie.
– W takim razie odprowadzę panią do drzwi.
Marina zaczęła protestować, ale szybko z tego zrezygnowała. Nagle poczuła ogromne zmęczenie, zbyt duże, żeby się sprzeczać z tym mężczyzną.
– Dziękuję – szepnęła i poczekała, aż Grant otworzy drzwi taksówki, by mogła wysiąść.
– Przy okazji, mam na imię Marina.
– Grant.
Wyciągnął do niej rękę. Marina potrząsnęła nią, a potem zaśmiała się z formalności tego gestu.
– Czy mogłabym któregoś dnia zaprosić cię na drinka? Żeby ci podziękować? – zapytała.
Jednocześnie poczuła, że się rumieni.
Grant się uśmiechnął.
– Nie musisz mi dziękować.
– Ale chciałabym.
– Bardzo to sobie cenię. I jestem zaszczycony propozycją, jednak za kilka dni wypływam w morze. Muszę ci więc odmówić. Mogłabyś jednak wyświadczyć mi przysługę?
– Jasne – Marina dotknęła dłonią policzka, zastanawiając się, czy wciąż jest czerwony.
– Trzymaj się z dala od tego faceta. Tacy popaprańcy nigdy się nie zmieniają.
Ich spojrzenia się spotkały. Marina zadrżała. Z jego twarzy biła powaga, ale też życzliwość. W jednej chwili Marina się zorientowała, że Grant jej nie pocałuje. Do tej pory nawet nie próbował jej dotknąć. Ręce trzymał splecione za plecami, jakby chciał jej udowadniać, że przez cały czas jest bezpieczna. Był przy niej, żeby ją chronić w trudnej chwili, i nie miał zamiaru tej chwili wykorzystać dla siebie.
„Oto facet, z którym powinnam się związać”, pomyślała Marina. Prawdziwy mężczyzna.
– Jasne – powiedziała i poczuła, że drży jej policzek.
– Uważaj na siebie, Marino.
Wypowiedziawszy te słowa, Grant skinął głową i odszedł 12. ulicą. Marina patrzyła za nim, podziwiając jego długi krok, szerokie ramiona… Na rogu Grant skręcił, ale wcześniej obejrzał się za siebie. Chociaż było ciemno, dostrzegła, że – podobnie jak ona – mężczyzna się uśmiecha. Jeszcze raz skinął głową i zniknął jej z oczu. Nie widziała go przez sześć kolejnych lat.
* * *
Nie po raz pierwszy Marina pomyślała, że ma wielkie szczęście, zasypiając przy tym mężczyźnie każdej nocy i każdego poranka się przy nim budząc. Poczuła żal do siebie, że zostawiła go w sypialni samego, choć trwało to zaledwie godzinę.
– Dzień dobry, mój przyszły mężu – Marina uśmiechnęła się, wypowiadając te słowa.
Odruchowo sięgnęła po pierścionek zaręczynowy, który leżał na nocnym stoliku. Był ciężki, a dominował w nim pięciokaratowy brylant, osadzony między szafirami w kształcie trapezów. Widok tego pierścionka zapierał dech, zawsze pragnęła nosić na palcu coś tak cudownego. Ale kiedy stał się jej własnością, niemal zaczęła się go bać. Nie wyobrażała sobie noszenia go w wagonach metra, po drodze do pracy albo gdy przeprowadzała z kimś wywiad czy siedziała za swoim biurkiem w „Press”. Niemal co rano zostawiała go na małej tacce na stoliku nocnym. Wiedziała, że w ten sposób trochę martwi Granta, chyba jednak rozumiał, że boi się, iż coś tak drogiego i jedynego na świecie mogłaby zgubić w jakimś przypadkowym miejscu. Kiedy się pobiorą, kiedy zrezygnuje z pracy, powtarzała, zacznie nosić ten pierścionek bez przerwy.
– Od dawna nie śpisz? – zapytała.
Kiedy Grant podniósł na nią wzrok, uśmiech zniknął z twarzy Mariny.
– Co się stało? – zadała kolejne pytanie.
Grant potrząsnął głową. Bez słowa podał jej gazetę, otwartą na stronie z wiadomościami towarzyskimi. Marina wzięła gazetę do ręki i szybko przeczytała wszystkie nagłówki.
„Z »Penthouse’a« do Białego Domu”. Popatrzyła na fotografię ojca Granta. Przebiegła wzrokiem artykuł – wydawał się neutralny i jedynie w zawoalowany sposób wskazywał na związki rodziny Ellisów z pieniędzmi pochodzącymi z Bliskiego Wschodu. Nie było w nim żadnych rewelacji.
– To nic strasznego – powiedziała. – Twój ojciec bardzo przystojnie wygląda na tej fotografii. W gruncie rzeczy wygląda prawie tak jak ty. Ma tylko mniej włosów.
– Nie, nie o to chodzi. – Grant wziął od niej gazetę i wskazał na inny tekst. – Tutaj – stuknął palcem w papier. – Popatrz na to. Był moim kumplem z Harvardu. Matthew Werner. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat.
Marina popatrzyła na kolejny artykuł.
– Smutna historia. Był żonaty?
– Tak. Kiedyś go spotkałaś.
– Nie przypominam sobie.
– Na przyjęciu u Withneyów. Jego żona pracowała w galerii w Chelsea.
Marina zapamiętała tę kobietę. W pomieszczeniu, w którym było mnóstwo pięknych kobiet, Annabel się wyróżniała. W gruncie rzeczy nie była uderzającą pięknością. Włożyła bardzo awangardową, białą, asymetryczną suknię, skrojoną tak, że mogła pasować tylko do szczególnych kobiet. Z jej twarzy emanował dystyngowany spokój. Jej krótkie, ścięte po męsku włosy uwydatniały kości policzkowe. Jasnoniebieskie oczy błyszczały pogodną, ale i czujną ciekawością. Marina natychmiast ją polubiła. Rozmawiały ze sobą krótko, gdy ich mężowie wspominali kolegów ze studiów. Wymieniły nawet numery telefonów, jednak później nigdy nie próbowały się kontaktować. Po kilku miesiącach Marina się dowiedziała, że Wernerowie wyjechali do Europy. Poczuła wtedy ukłucie rozczarowania. Nie znała wielu kobiet, z którymi mogłaby się zaprzyjaźnić. Annabel Werner była jedną z nich.
– Był miłym facetem. Powszechnie lubianym. Podjął pracę w Swiss United i zaczął…
Grant wciąż mówił, ale Marina nagle przestała go słuchać. Jej wzrok padł na krótki artykuł u dołu strony, tuż pod informacją o tragicznej śmierci Matthew Wernera.
– Dziennikarz śledczy znaleziony martwy w swoim domu w Connecticut – przeczytała głośno tytuł.
Grant zamilkł.
Pod nagłówkiem znajdowała się fotografia malowniczej rezydencji o białych murach z czarnymi okiennicami i parapetami do połowy zasypanych śniegiem. Frontowe drzwi budynku były otwarte; właśnie wychodzili przez nie sanitariusze, transportując na noszach czyjeś zwłoki. Przez jedyne otwarte okno w budynku Marina dostrzegła stary zegar z kukułką, który natychmiast wydał się jej dziwnie znajomy.
– O, Boże – wyszeptała.
Znała ten dom. Była tam zaledwie przed miesiącem.
– Co się stało?
– To Duncan. Duncan Sander. On nie żyje.