Читать книгу Historia zaginionej dziewczynki - Elena Ferrante - Страница 14
Wiek dojrzały.
Historia zaginionej dziewczynki
11
ОглавлениеPo powrocie do Florencji porozmawiałam z Pietrem o naszej separacji. Strasznie się pokłóciliśmy. W tym czasie Adele, zamknąwszy się z dziewczynkami w swoim pokoju, usiłowała odizolować je i siebie od awantury. W pewnym momencie dotarło do nas, że przesadzamy i że jednocześnie obecność córek nie pozwala nam przesadzić tak, jak tego naprawdę potrzebowaliśmy. Wyszliśmy więc, żeby kąsać się wzajemnie na ulicy. W końcu Pietro gdzieś zniknął, nie wiem, dokąd poszedł. Mną nadal targał gniew, nie chciałam go więcej ani widzieć, ani słyszeć. Wróciłam do domu. Dziewczynki spały, a Adele siedziała w kuchni i czytała. Powiedziałam:
– Widzisz, jak mnie traktuje?
– A ty?
– Co ja?
– Czy ty widzisz, jak jego traktujesz? Jak go potraktowałaś?
Odwróciłam się na pięcie i zamknęłam w swoim pokoju, głośno trzasnąwszy drzwiami. Pogarda, z jaką wypowiedziała te słowa, zaskoczyła mnie i ubodła. Po raz pierwszy tak otwarcie zwróciła się przeciwko mnie.
Następnego dnia wyjechałam do Francji obarczona poczuciem winy, wywołanym przez płacz dziewczynek, i książkami, które miałam w drodze przestudiować. Jednak im usilniej skupiałam się na lekturze, tym bardziej tekst mieszał się z myślami o Ninie, o Pietrze, o moich córkach, z wygłoszoną przez Carmen apologią na temat Pasqualego, ze słowami Antonia, z przeistoczeniem Alfonsa. Do Paryża dotarłam wycieńczona i zagubiona jak nigdy. Ale już na dworcu, kiedy dostrzegłam sylwetkę młodszej z właścicielek wydawnictwa, ogarnęła mnie radość i odnalazłam przyjemność przekraczania własnych barier, w której zasmakowałam, gdy byłam z Ninem w Montpellier. Tym razem nie było żadnych hoteli ani monumentalnych auli, wszystko wyglądało dużo skromniej. Obie panie woziły mnie po dużych i małych miasteczkach: dzień spędzałyśmy w drodze, a wieczór na prezentacji w księgarni albo w prywatnych mieszkaniach. Jeśli chodzi o jedzenie i spanie – tylko kuchnia domowa, jakieś łóżko polowe, czasami kanapa.
Byłam bardzo zmęczona, coraz mniej zważałam na wygląd, schudłam. Ale podobałam się wydawczyniom i czytelnikom, z którymi codziennie się spotykałam. Jeżdżąc to tu, to tam, rozmawiając z takim czy owakim w obcym dla mnie języku, którym wkrótce całkiem nieźle władałam, powoli na nowo odkryłam w sobie umiejętność, którą się wykazałam lata temu, przy okazji wydania pierwszej książki: w naturalny sposób przekształcałam drobne fakty z życia prywatnego w publiczną refleksję. Co wieczór z powodzeniem improwizowałam, opierając się na własnym doświadczeniu. Opowiadałam o środowisku, w którym się wychowałam, o biedzie i poniżeniu, o męskiej, a także kobiecej wściekłości, o Carmen, o jej więzi z bratem i o usprawiedliwianiu jego brutalnych akcji, których jej zdaniem nie był w stanie się dopuścić. Opowiadałam o tym, jak od dziecka obserwowałam na przykładzie własnej matki, ale też innych kobiet, najbardziej upokarzające strony życia rodzinnego, macierzyństwa, uległości wobec mężczyzn. Opowiadałam o tym, jak łatwo dla miłości do mężczyzny splamić się podłością wobec innych kobiet, wobec własnych dzieci. Opowiadałam o trudnych kontaktach z feministycznymi grupami we Florencji i w Mediolanie, i nagle to doświadczenie, którego dotychczas nie doceniałam, okazało się istotne, bo dokonując bolesnej samoanalizy na forum publicznym, odkryłam, jak wiele się nauczyłam. Opowiadałam o tym, jak od zawsze usiłowałam narzucić sobie męską formę inteligencji – co wieczór zaczynałam od tego, że czuję się wymyślona przez mężczyzn, skolonizowana przez ich wyobraźnię – i jak ostatnio zobaczyłam, że przyjaciel z lat dziecinnych na wszystkie sposoby próbuje dokonać czegoś odwrotnego: dobyć z siebie kobietę.
Często pomysły czerpałam z owych trzydziestu minut spędzonych w sklepie Solarów, ale uświadomiłam to sobie stosunkowo późno, być może dlatego, że ani razu nie przyszła mi na myśl Lila. Nie wiem dlaczego, ale przy żadnej okazji nie wspomniałam o naszej przyjaźni. Prawdopodobnie wydawało mi się, że choć to ona wciągnęła mnie w burzę własnych pragnień i dążeń naszych przyjaciół z dzieciństwa, nie potrafiła odczytać tego, co miałyśmy przed oczami. Czy widziała to, co ja w ułamku sekundy zobaczyłam u Alfonsa? Czy zastanawiała się nad tym? Wykluczone. Ugrzęzła w toczącej się w dzielnicy walce, i to jej wystarczało. Ja natomiast, w tamtych dniach spędzonych we Francji, znalazłam się w samym sercu chaosu, a mimo to dysponowałam narzędziami niezbędnymi do tego, żeby wyodrębnić rządzące nim prawa. I to przekonanie, utrwalone przez sukces, jaki odniosła moja książka, pomagało mi kontrolować niepokój, z którym spoglądałam w przyszłość, jakby moja umiejętność dopasowywania kawałków układanki za pomocą słowa mówionego i pisanego potrafiła także dopasować je w rzeczywistości. Powtarzałam sobie: upada wartość związku, upada wartość rodziny, upadają wszelkie kulturowe ograniczenia, wszelkie ewentualne socjaldemokratyczne porozumienia, a jednocześnie wszystko usiłuje brutalnie przybrać inną postać, która dotychczas była nie pod pomyślenia: ja i Nino, suma naszych dzieci, hegemonia klasy robotniczej, socjalizm i komunizm, a przede wszystkim nieprzewidywalny podmiot, kobieta, ja. Z każdym dniem, z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej utożsamiałam się z ideą o powszechnym rozpadzie i o rodzących się nowych strukturach.
Tymczasem z duszą na ramieniu dzwoniłam do Adele, rozmawiałam z dziewczynkami, a one odpowiadały mi monosylabami albo pytały bez ustanku: kiedy wrócisz? Przed Bożym Narodzeniem spróbowałam uwolnić się od moich wydawczyń, ale one wzięły sobie do serca mój los i nie chciały mnie puścić. Przeczytały pierwszą książkę i postanowiły ją wznowić: w tym celu zaciągnęły mnie do redakcji francuskiego wydawnictwa, które przed laty opublikowało ją bez większego powodzenia. Z nieśmiałością podjęłam rozmowy i pertraktacje, wspierana przez dwie panie, które w przeciwieństwie do mnie były bardzo bojowniczo nastawione, umiały schlebiać, ale i grozić. W końcu, między innymi dzięki pośrednictwu mediolańskiego wydawnictwa, doszliśmy do porozumienia: moja powieść ujrzy światło dzienne w ciągu następnego roku, i to w edycji moich dobrodziejek.
Oznajmiłam to Ninowi przez telefon, on zareagował entuzjastycznie. Ale im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej okazywał niezadowolenie.
– Ty mnie już chyba nie potrzebujesz – powiedział.
– Żartujesz? Nie mogę się doczekać chwili, kiedy cię przytulę.
– Jesteś tak zaaferowana swoimi sprawami, że dla mnie nie masz już czasu.
– Mylisz się. To dzięki tobie napisałam tę książkę, dzięki tobie wszystko mi się poukładało w głowie.
– W takim razie spotkajmy się w Neapolu, albo nawet w Rzymie. Teraz, jeszcze przed Bożym Narodzeniem.
Ale jak tu się spotkać, skoro sprawy wydawnicze się przeciągały, a ja przecież musiałam wracać do córek. Nie potrafiłam jednak oprzeć się pokusie i postanowiliśmy, że zobaczymy się w Rzymie, i chociaż przez kilka godzin ze sobą pobędziemy. Jechałam kuszetką i rankiem 23 grudnia wykończona dotarłam do stolicy. Spędziłam na dworcu kilka bezsensownych godzin: Nino nie dawał znaku życia, a ja byłam zaniepokojona i zrozpaczona. Już miałam wsiadać do pociągu, kiedy nagle on się pojawił, cały zlany potem mimo panującego chłodu. Miał problemy, przyjechał samochodem, pociągiem by nie zdążył. Zjedliśmy coś w pośpiechu, potem poszliśmy do hotelu na via Nazionale, kilka kroków od dworca, i zamknęliśmy się w pokoju. Zamierzałam jechać po południu, ale zabrakło mi sił, by się z nim rozstać, odłożyłam więc wyjazd na następny dzień. Obudziliśmy się odurzeni wspólnie spędzoną nocą: och, jak pięknie wyciągnąć nogę i odkryć, że po godzinach sennej nieświadomości on jest obok mnie w łóżku. Była Wigilia, poszliśmy kupić sobie prezenty. Przekładałam wyjazd z godziny na godzinę, on zresztą też. Dopiero późnym popołudniem odprowadziłam go z bagażami do auta, trudno mi było się z nim pożegnać. W końcu zapalił silnik, ruszył i znikł wśród innych samochodów. Z trudem zawlekłam walizki z piazza della Repubblica na dworzec, zajęło mi to zbyt wiele czasu i spóźniłam się na pociąg zaledwie kilka minut. Byłam zrozpaczona, wiedziałam, że do Florencji dotrę w środku nocy. Trudno, stało się, musiałam zadzwonić do domu. Odebrał Pietro.
– Gdzie jesteś?
– W Rzymie, pociąg stoi na dworcu i nie wiem, kiedy ruszy.
– Ech, ta kolej. Mam powiedzieć dziewczynkom, że nie będzie cię na Wigilii?
– Tak, chyba nie zdążę.
Roześmiał się i odłożył słuchawkę.
Jechałam w całkiem pustym i zimnym pociągu, nawet konduktor się nie pojawił. Czułam się tak, jakbym utraciła wszystko i teraz zmierzała w stronę nicości, a świadomość opuszczenia tylko pogłębiała moje poczucie winy. Do Florencji dotarłam w nocy, nie znalazłam ani jednej taksówki. Ciągnęłam bagaże po pustych, zimnych ulicach, nawet bożonarodzeniowe dzwony już dawno przebrzmiały. Kluczem otworzyłam drzwi. Mieszkanie tonęło w niepokojącej ciemności i ciszy. Przeszłam przez pokoje, ani śladu dziewczynek, ani śladu Adele. Zmęczona, przybita i zdesperowana zaczęłam szukać jakiejś kartki z wiadomością dla mnie. Bez skutku.
W mieszkaniu panował absolutny porządek.