Читать книгу Jeszcze będziemy szczęśliwi - Enrico Galiano - Страница 12

8

Оглавление

Ucieka, biegnie. Szybciej niż kiedykolwiek była w stanie. Powietrze wypełnia jej płuca, serce wali, nawet nie wie, dokąd biegnie ani jak długo chce być daleko. Wie tylko, że pragnie się znaleźć jak najdalej od domu. I udaje jej się to.

W końcu, gdy pot zalewa jej plecy, a kolana odmawiają posłuszeństwa, chwytają ją skurcze w nogach, które nie pozwalają biec dalej; zauważa, że nie wie, gdzie jest. Nigdy do tej pory tu nie była, nigdy nawet nie widziała tej części miasta. Nie żeby mieszkała w metropolii, ale jest tu tylko kilka miesięcy i ulica, na której właśnie stoi, te bloki, zamknięty bar, przed którym się zatrzymała – nic z tego nie kojarzy.

Jest zmęczona, wymordowana. Siada więc na plastikowym krzesełku na tarasie przed barem, który wydaje się nie tyle zamknięty, co opuszczony. Napis nad wejściem powinien brzmieć „BarAonda”, ale cztery ostatnie litery odpadły, więc zostało ponure „BarA”. Zaraz obok baru znajduje się niewielkie wzgórze, a na nim mały kościół, na ulicy słychać jedynie jakiś telewizor gdzieś w oddali. Dopiero teraz czuje, że z zimna ma gęsią skórkę. Powietrze zrobiło się chłodne, a ona ma na sobie tylko dresy i podkoszulek. I jest zlana potem.

Jednak nie wstaje. Nikogo wokół. Gdyby mogła, zasnęłaby na miejscu, tam gdzie siedzi. W tym momencie jej powieki robią się bardzo ciężkie, jak gdyby ważyły tonę. Nie wie dlaczego, ale nagle okropnie chce jej się spać, nie jest w stanie utrzymać otwartych oczu, ignoruje zimno i mało istotny fakt, że siedzi na krześle przed barem, który widzi pierwszy raz w życiu, w okolicy, w której nigdy nie była, gdzie nikogo w pobliżu nie ma, i że jej rodzice nie mają pojęcia, gdzie jest.

Myśląc o tym, ze zmarzniętymi ramionami i smarkami pod nosem, Gioia przysypia. I to tak głęboko, że coś jej się śni. Koszmar, w którym musi usunąć z milion tekstów wypisanych szminką po całej szkole, na ścianach, ławkach, podłogach; Smutas wysmarowane wszędzie, jej rodzice stoją nad nią i bez przerwy pytają: „Czyja to wina? No, czyja?”.

Nagle budzi ją jakiś hałas. Huk, jakby ktoś rzucał plastikową piłeczką o ścianę, tylko że głośniejszy: łup!

Gioia otwiera oczy, rozgląda się wokół, ale nikogo nie widzi.

Łup! Kolejny huk.

Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że gdyby byli tu jacyś gwałciciele lub złodzieje, mogliby ją zgwałcić lub okraść i nikt by jej nie uratował. Nagle czuje się głupio, że zapuściła się w jakieś nieznane miejsce o tej porze.

Łup! Kolejny huk.

Ma dwie opcje: uciec albo sprawdzić, co to za dźwięk. Chociaż Gioia Spada doskonale wie, że w horrorach zawsze jest jakaś idiotka, która zamiast uciekać idzie zobaczyć, co się dzieje, przez co kończy z podciętym gardłem, rozczłonkowana lub powieszona, to i tak z jakiegoś powodu, pomiędzy ciekawością a „co mi tam”, postanawia pójść zobaczyć. Powoli, spokojnie, ale idzie. Idzie w stronę hałasu.

Łup!

Taras baru A ma kształt litery L, a ona siedzi na jednym z końców. Hałas dobiega z drugiego końca, zza rogu, więc nie jest w stanie dostrzec, co się tam wyprawia. Może to kot albo wiatr trzaska drzwiami. Albo, co bardziej prawdopodobne, grasuje tam złodziej-gwałciciel. Gioia przylega do ściany i powoli przesuwa się wzdłuż niej w kierunku hałasu. Zatrzymuje się, wystawia tylko głowę. Za rogiem, w głębi, widzi coś, a dokładniej kogoś.

Wydaje jej się, że to chłopak: ma bluzę i kaptur na głowie. I gra w rzutki. Sam.

Jeszcze będziemy szczęśliwi

Подняться наверх