Читать книгу Jeszcze będziemy szczęśliwi - Enrico Galiano - Страница 6

2

Оглавление

Gioia Spada, za plecami nazywana Smutasem, wchodzi do klasy, słuchając The Great Gig in The Sky najgłośniej, jak się da. Dzięki temu nie tylko nie słyszy rozmów innych, co w sumie jest mało istotne, ale też może usiąść w swojej ławce pod oknem i zagrać w ulubioną grę, którą nazwała Sympozjum: polega ona na obserwowaniu ust kolegów z klasy i wymyślaniu, co właśnie mówią.

Po lewej Giulia i Silvia rozmawiają o swoich cieniach do powiek, jednak Gioia wyobraża je sobie mówiące:

– Ta scena z American Beauty jest wzruszająca!

– Tak, rozczula mnie za każdym razem, jak oglądam ten film.

Albo wyobraża sobie rozmowę trzech chłopaków siedzących dwie ławki przed nią. Choć oni żywo kłócą się o karę, która nie została przyznana Juventusowi, ona woli słyszeć:

– Ale o czym ty mówisz?! De Gregori jest lepszy!

– Głupi jesteś? A Vecchioni?

– Kretyni, najlepszy z nich wszystkich jest De André!

Prawdziwą niesprawiedliwością według Gioi jest to, że nie można chodzić w słuchawkach cały dzień. Gdyby było to dozwolone, świat stałby się od razu lepszym miejscem.

W międzyczasie, gdy klasa czeka na nauczycielkę, Gioia bierze długopis i zaczyna pisać na lewym ramieniu litery. Powoli i dokładnie poprawia je, dopóki nie jest pewna, że są czytelne również z daleka, słowo po słowie pisze: „Wenn ein Glückliches fällt”. Co chwilę robi przerwę, oddala oczy i podziwia rezultat, uśmiechając się. Solówka wokalna Clare Torry jest nie tylko genialna, ale pozwala też Gioi nie słyszeć, jak reszta klasy się z niej śmieje, z jej porannego rytuału pisania tego samego zdania na lewym ramieniu. Nikt nie ma pojęcia, co to zdanie oznacza, a kiedy trzy miesiące temu Gioia przyszła do tej szkoły, została od razu naznaczona jako Ta-z-którą-nie-do-końca-wszystko-w-porządku lub Ta-z-tysiącem-problemów i te cztery słowa, które codziennie pisze sobie na ramieniu, trochę się do tych przezwisk przyczyniły.

– A co to jest? To coś to po angielsku? – spytała trzeciego dnia w szkole Giulia Batta, dziewczyna, która w rankingu najpiękniejszych dziewczyn uplasowała się na pierwszym miejscu.

– Coś – odpowiedziała Gioia, nawet nie patrząc na Giulię. Chciałaby jej wytłumaczyć, że to po niemiecku i że to słowa nieprzetłumaczalne, ale że oznaczają mniej więcej „kiedy szczęście pada”[2], może nawet powiedziałaby, dlaczego pisze te słowa codziennie, ale sposób, w jaki dziewczyna zadała to pytanie, spojrzenia, jakie rzucali wszyscy wokół, no cóż, koniec końców powiedziała tylko „coś”. Było to też jedno z niewielu słów, jakie wypowiedziała w ciągu kilku pierwszych tygodni do ludzi z klasy. Po prostu są pewne rzeczy, które możesz powiedzieć tylko tym, którzy je zrozumieją. To właśnie dlatego tak mało mówimy o tym, co dla nas ważne.

Tylko jedna osoba, nauczyciel filozofii, pan Bove, podczas przerwy tego dnia, gdy stała przy ścianie, jedząc krakersy, przeszedł obok niej, zatrzymał się, cofnął, popatrzył na jej ramię i powiedział:

– O, nasz stary dobry Rilke!

Gioia stała z otwartą buzią, a pan Bove odszedł, pogwizdując i nic więcej nie mówiąc. Pan Bove: jedyna osoba, która rozpoznała wiersz, z którego pochodził ten cytat, i praktycznie jedyna osoba, z którą Gioia w tej szkole rozmawiała.

– Dzień dobry – mówi nauczycielka biologii, wchodząc do klasy, jednak nikt jej nie odpowiada.

Kiedyś Gioia odpowiadała nauczycielom „dzień dobry”, ale zauważyła, że nie robi im to żadnej różnicy. Witają się automatycznie, nie interesuje ich, czy ktoś zareaguje, czy nie. Może to trochę dziecinne, ale Gioia chciałaby wrócić do czasów, gdy jak nauczyciel wchodził do klasy, to wszyscy wstawali i jednocześnie odpowiadali „Dzień dobry, pani profesor”.

– Na dzisiaj zaplanowaliśmy zwykłą lekcję czy miałam was pytać? – zaczyna nauczycielka. Odpowiedź nikogo nie dziwi, wszyscy zgodnie mówią:

– Zwykła lekcja!

Już nawet mapy wiszące na ścianach wiedziały, że poniedziałek jest dniem odpowiedzi ustnej.

– Jesteście pewni? Dzisiaj czasem nie jest poniedziałek?

– Tak, pani profesor. Dzisiaj wprawdzie jest poniedziałek, ale ostatnio powiedziała pani, że dzisiaj będzie normalna lekcja! – krzyczy z ostatniej ławki Casali, z miną typowego dupka.

Nauczycielka wyczuwa podstęp. Wyciąga z torebki mały terminarz, szybko sprawdza i mówi:

– Przykro mi się z tobą nie zgodzić Casali, jednakowoż mam wrażenie, że przypisujesz mi słowa, których nie wypowiedziałam.

Nauczyciele używający trudnych wyrażeń tylko po to, byś się poczuł gorszy… Według Gioi powinien być dla nich osobny krąg w piekle.

– Tak więc, drogi Casali, biorąc pod uwagę twoje niezdarne próby oszukania mnie, możesz być jednym z dwojga szczęśliwców, którzy usiądą obok mnie i z którymi porozmawiam dzisiaj o limfocytach i leukocytach.

Casali rozgląda się po klasie, szukając jakiegoś wsparcia wśród kolegów, ale nic. Wszyscy wpatrują się w ławki albo udają, że szukają czegoś w plecakach, zapada całkowita cisza.

– Czekam, panie Casali.

– Już idę, pani profesor! – odpowiada chłopak, przesuwając jednocześnie ręką pod ławką. Cała klasa wie już, co się dzieje, bo wszyscy, oprócz Gioi, zaczynają nagle kartkować podręcznik, by jak najszybciej nauczyć się jak najwięcej. Ten gest przesunięcia dłoni pod ławką to sygnał, że za chwilę ktoś zajmie miejsce Casalego, a on będzie ocalony.

I rzeczywiście, chłopak wstaje i podchodzi do biurka nauczycielki, w ogóle się nie przejmując. Siada.

– Skąd ta radość na twarzy, panie Casali?

– Dużo się uczyłem i bardzo chcę, by sprawdziła pani moją wiedzę, pani profesor!

– Bardzo dobrze, panie Casali. Zatem nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że bezzwłocznie zacznę od bardzo trudnego pytania.

– Im trudniejsze, tym lepiej, pani profesor!

– Świetne podejście, panie Casali. Tak więc może zaczniemy od tego, że wytłumaczy mi pan etymologię słowa „leukocyty”?

Casali się podśmiewuje. Widać na jego twarzy, że zaczął odliczać wstecz.

Trzy…

Dwa…

Jeden…

Otwierają się drzwi i wpada zdyszany woźny Mario:

– Dzień dobry, przepraszam za zamieszanie, ale to pilne. Jest ważna wiadomość dla… – otwiera karteczkę – Casalego Gianluki. Musi szybko zejść na dół!

W głębi klasy słychać kilka stłumionych śmiechów.

– Stało się coś poważnego? – pyta nauczycielka.

– Nie wiem. Powiedziano mi tylko, że był telefon ze szpitala – wysapuje woźny.

Casali robi najpoważniejszą minę, na jaką go stać, wstaje i mówi:

– Mogę w takim razie odpowiadać kiedy indziej?

– Tak, możesz, nie myśl o tym. Biegnij szybko! – Casali zaczyna zbierać swoje rzeczy.

Nikt nawet nie mrugnął. Nikt nie miał odwagi się podnieść i powiedzieć, co tak naprawdę się dzieje. A to wszystko przez strach. Tylko dlatego, że Casali jest niczym władca, robi imprezy „zabójcze” i/lub „wypasione”, na które jeśli nie jesteś zaproszony, zostajesz od razu przeniesiony z szufladki „ktoś” do szufladki „nikt”. I, oprócz Gioi, nikt żywy na tym świecie, nawet wśród limfo- i leukocytów, nie chciałby skończyć w szufladce „nikt”.

To już trzeci raz w tym roku, kiedy Casali wywija ten numer. Z trzema różnymi nauczycielami, ale trzeci.

(Daje woźnemu dziesięć euro, a ten odgrywa prawdziwy teatr, wpada zdyszany do klasy i zmyśla tragiczny wypadek w rodzinie. A tak naprawdę chwilę później siedzą w schowku i grają w briscolę albo oglądają porno na tablecie. Dranie).

Z całej klasy Gioia jest chyba jedyną osobą, która mogłaby coś powiedzieć, ponieważ:

A) nigdy nie jest zaproszona na te imprezy;

B) nawet gdyby została zaproszona, poszłaby tam tylko pod wpływem środków uspokajających.

Oczywiście, gdyby to zrobiła, wszyscy uznaliby ją za szpiega, kapusia, wesz, najgorsze i najobrzydliwsze stworzenie w całej galaktyce. Prosty gest, przez który spadłaby na najniższy poziom niegodziwości i podłości. Warto przypomnieć, że Smutas Spada już od momentu wejścia do tej szkoły według większości była postacią obrzydliwą, podłą i niegodziwą. Ci, którzy wówczas jeszcze tak o niej nie myśleli, po prostu nie wiedzieli, że Gioia Spada istnieje. Ona nie starała się natomiast zrobić czegokolwiek, by zerwać z tą etykietką. A czasami wręcz, chociaż nie jest w stanie tego wytłumaczyć i zdaje sobie sprawę, że to, co chce zrobić lub powiedzieć, tylko pogorszy jej opinię wśród innych, zwiększy ilość plotek i śmiechów za plecami, to i tak nie umie się powstrzymać. Wie, że robi źle. Wie, że będą się na niej mścić, ale i tak to robi.

I to jedna z tych sytuacji. Casali jest już przy drzwiach, gdy Gioia mówi:

– Pani profesor! – Osiemnaście głów odwraca się jednocześnie w jej stronę. Osiemnaście par oczu pełnych furii. Casali zaciska zęby i posyła jej spojrzenie mogące zabić. Jednak czas przerwać tę grę.

– Dobrze, panno Spada – mówi nauczycielka.

– Co dobrze? – pyta dziewczyna, nie rozumiejąc.

– Dobrze, podejdź. Przepytam cię.

– Nie o to chodzi, pani profesor. Ja chciałam tylko coś powiedzieć!

– Nie ma na to czasu, i tak straciliśmy go już za dużo. Powiesz mi coś o rozmnażaniu, dobrze? A ty idź, na co czekasz! – zwraca się do Casalego, który korzystając z nieuwagi nauczycielki, pokazuje coś ręką przy ustach do Gioi. Ona nie od razu go rozumie, dopiero potem się dowiaduje, że ten gest jest okropny, odrażający i oznacza robienie komuś laski.

Osiemnaście osób śmieje się z pogardą. Nie aż osiemnaście, ale co najmniej trzy osoby na pewno pokazują jej środkowy palec, gdy idzie do biurka nauczycielki.

Gioia robi głęboki wdech, zaciska usta, pociera palcem wskazującym małą bliznę za prawym uchem i szeptem wypowiada swoje ulubione przekleństwo:

– Gówniany świat.

Jeszcze będziemy szczęśliwi

Подняться наверх